Czytaj dalej

Toni Morrison: Chciałam, żeby moje pisarstwo było bezspornie czarne

Fragment pierwszej powieści noblistki – „Najbardziej niebieskie oko”.

W „Najbardziej niebieskim oku, swojej debiutanckiej powieści, Toni Morrison portretuje dzieciństwo swego pokolenia, opowiadając historię czarnej Pecoli, dziewczynki z małego miasteczka, dorastającej w latach 40-tych XX wieku. Pecola Breedlove pragnie normalnego życia i co noc modli się o urodę. Jej marzeniem są niebieskie oczy, takie jak ma na przykład uwielbiana gwiazda ekranu Shirley Temple, bo wierzy, że wtedy inne dzieci przestaną jej dokuczać i wreszcie ją zaakceptują.

***
Przedmowa Toni Morrison do kolejnego amerykańskiego wydania

Każdy z nas, jestem pewna, doświadczył w życiu braku akceptacji czy wręcz odrzucenia, chwilowego lub utrzymującego się przez dłuższy czas. Przyjmujemy to rozmaicie: z obojętnością, lekkim rozdrażnieniem, może też nam być z tego powodu przykro. Są wśród nas i tacy, którzy zaznali autentycznej nienawiści – i to z powodu czegoś, na co nie mają wpływu i czego nie mogą zmienić. Pewną pociechą może być dla nas świadomość, że odrzucenie czy nienawiść są nieuzasadnione – że nie zasłużyliśmy na nie. A jeśli przy tym odznaczamy się hartem ducha i możemy liczyć na wsparcie ze strony rodziny i przyjaciół, zgubne skutki tego doświadczenia zostają złagodzone lub nawet zniwelowane. Traktujemy je wówczas jak zwyczajną przykrość (mniej lub bardziej dotkliwą), na jaką często narażeni jesteśmy z racji naszego człowieczeństwa.

Kiedy zaczęłam pisać tę powieść, interesowało mnie jednak co innego. Nie obrona przed pogardą, sposoby jej odpierania, ale o wiele tragiczniejsze i dotkliwsze dla psychiki następstwa pogodzenia się z odrzuceniem jako zasadnym, jako czymś oczywistym.

Wiedziałam, że osoby czujące do siebie obrzydzenie czasami same stają się agresywne i niebezpieczne, naśladując w ten sposób oprawcę, który wielokrotnie je upokorzył. Inne z kolei wyrzekają się swej indywidualności, wtapiają się w struktury organizacji, znajdując w nich namiastkę silnej osobowości, której im brakuje.

Większość w końcu wychodzi z tego obronną ręką. Lecz zdarzają się i tacy, którzy załamują się w milczeniu, w odosobnieniu, i żaden głos nie wyrazi ich udręki, nie da jej świadectwa. Stają się niewidzialni.

Szacunek dla siebie szybko ginie, szczególnie u dzieci, których ego, by tak rzec, nie zdążyło „pewnie stanąć na nogach”. Gdy wrażliwość młodości zetknie się z obojętnością rodziców, z lekceważeniem dorosłych, ze światem, którego język, prawa i obrazy podsycają rozpacz, trudno jest zawrócić z drogi do zatracenia.
Założeniem tej powieści, pierwszej w mym dorobku, było wniknięcie w życie istoty, która z racji wieku, płci i rasy nie potrafi się tym niszczycielskim siłom oprzeć. Pomyślana została jako posępna opowieść o psychologicznym unicestwieniu. Ze względu na swą bierność jej główna bohaterka nie mogła być siłą napędową fabuły, wymagała uzupełnienia. Wymyśliłam więc przyjaciółki, koleżanki z klasy, które rozumiały jej niedolę, współczuły jej nawet, lecz, w przeciwieństwie do niej, miały troskliwych rodziców, a same odznaczały się silniejszą osobowością. Ale one również okazały się bezradne. Nie uratowały przyjaciółki przed wrogim jej światem. A ten ją zniszczył.

Pomysł na powieść podsunęło mi pewne wydarzenie z dzieciństwa. Zaczęłam właśnie chodzić do szkoły podstawowej i koleżanka z klasy zwierzyła mi się, że marzy o tym, żeby mieć niebieskie oczy. Próbowałam sobie wyobrazić, jak wyglądałaby, gdyby spełniło się jej życzenie, i obraz ten wzbudził we mnie głęboką odrazę. Smutek w głosie koleżanki zasługiwał na współczucie, toteż udałam, że go podzielam, lecz w głębi ducha „wściekłam się” na nią, zdumiona herezją, jaka chodziła jej po głowie.

Widywałam różne twarze: ładne, śliczne, urocze, brzydkie, i choć z pewnością posługiwałam się wcześniej pojęciem „piękna”, nigdy nie doświadczyłam wstrząsu, jaki wywołuje samo piękno. Siła owego wstrząsu była współmierna ze świadomością, że na ogół nie zostaje ono rozpoznane, nawet – czy raczej zwłaszcza – przez tego, kto jest jego uosobieniem.

Na moje doznanie złożył się wówczas cały szereg czynników, nie tylko twarz, której bacznie się przyglądałam, ale również cisza panująca wczesnym popołudniem na ulicy, światło, atmosfera wyznania. I to wtedy po raz pierwszy zastanowiłam się nad pięknem.

Wyobraziłam je sobie na swój sposób. Piękno to nie tylko coś, co można zobaczyć; to również coś, co można zrobić.

Najbardziej niebieskie oko jest moją odpowiedzią, przynajmniej częściową, na pytanie, dlaczego ta koleżanka nie doświadczyła, i być może nigdy nie mogła doświadczyć tego, co w sobie miała, i skąd u niej to pragnienie dramatycznej zmiany wyglądu. U podłoża tego pragnienia kryło się obrzydzenie do siebie samej wynikające z przynależności rasowej.

Dwadzieścia lat później wciąż nurtowała mnie kwestia, skąd bierze się to obrzydzenie do siebie. Kto je zaszczepił mojej koleżance? Kto sprawił, że, niezadowolona z własnego wyglądu, wolała stać się odmieńcem? Kto spojrzał na nią i dostrzegł jej braki? Kto przyłożył do niej miarę piękna i uznał jej znikomość?

Powieść ta miała obnażyć i poddać analizie spojrzenie, które ją potępiło. Myśli te odżyły we mnie na nowo w latach sześćdziesiątych, kiedy społeczność murzyńska upomniała się o uznanie dla własnych kanonów piękna, przekonując mnie o konieczności tego wystąpienia. Dlaczego w obliczu zaprzeczenia ze strony innych piękno to nie mogło uchodzić za niepodważalne w obrębie rasowej wspólnoty? Dlaczego potrzebna była szeroko zakrojona publiczna akcja, żeby zostało docenione?

Może te pytania nie brzmią dziś zbyt odkrywczo, lecz w roku 1962, kiedy zaczęły powstawać zręby tej historii, i w 1965, kiedy przystąpiłam do pisania powieści, odpowiedzi nie były jeszcze takie oczywiste jak teraz, po latach. Upomnienie się przez społeczność murzyńską o uznanie dla swoich kanonów piękna nie stanowiło reakcji na autoironiczną, żartobliwą krytykę uprzedzeń rasowych i kulturowych powszechnie występujących we wszystkich grupach społecznych.

Dokonało się ono na przekór zgubnej internalizacji poglądów o trwałej i nieodwracalnej własnej niższości, poglądów biorących swój początek w spojrzeniu z zewnątrz. Za cel obrałam sobie zatem ukazanie mechanizmu, za pomocą którego tak absurdalne zjawisko jak demonizacja całej rasy mogło się zakorzenić we wnętrzu najdelikatniejszej istoty w naszym społeczeństwie – w dziecku, w małej dziewczynce, z racji płci tym bardziej wrażliwej i bezbronnej. Starając się przedstawić spustoszenie, jakie wywołać mogą nawet nieznaczne uprzedzenia rasowe, wybrałam sytuację wyjątkową, a nie typową. Skrajność położenia, w jakim znalazła się Pecola, w dużej mierze wynika z tego, że wywodziła się z zaburzonej i zaburzającej rodziny – różniącej się od przeciętnej murzyńskiej rodziny czy tej, w której wychowywała się narratorka powieści. Niemniej, choć życie Pecoli było szczególne, uważałam, że jej podatność na zranienie jest w pewnym stopniu udziałem wszystkich dziewczynek.

Ukazując przejawy społecznej i domowej przemocy zdolnej całkiem dosłownie zniszczyć dziecko, przedstawiłam różne odmiany odrzucenia, jakich doświadczyła Pecola, przez cały czas wystrzegając się współudziału w jej demonizacji. Nie chciałam też pozbawić człowieczeństwa postaci, które nękały Pecolę i przyczyniły się do jej zguby.

Ważną dla mnie kwestią była obawa, że przeniesienie punktu ciężkości powieściowych dociekań na postać tak delikatną i bezbronną może wywołać u czytelników wygodne uczucie litości w obliczu klęski głównej bohaterki, zamiast skłonić ich do zastanowienia się nad własnym udziałem w tym dziele zniszczenia. Wydawało mi się wtedy, że przyjęłam słuszne założenie, rozbijając powieść na części, które czytelnik sam musi poskładać w spójną całość, lecz z obecnej perspektywy widzę, że nie był to dobry pomysł. Wydaje się, że się nie sprawdził; powieść wprawdzie nie pozostawia czytelników obojętnymi, ale rzadko wzrusza.

Drugą kluczową kwestię stanowił, rzecz jasna, język. Patrzenie z pogardą i jednoczesne demaskowanie tego sposobu patrzenia okazało się trudnym zadaniem. Powieść miała trafić w czuły punkt, jakim było ugruntowane rasowo przekonanie o własnej niższości, obnażyć je, a następnie uśmierzyć ból, nie środkami znieczulającymi, lecz za pomocą języka odtwarzającego to poczucie podmiotowości, które odkryłam w mym pierwszym zetknięciu się z ideą piękna. Ponieważ doznanie to przesycała samoświadomość rasowa (odraza wobec przedmiotu marzeń mojej koleżanki: niebieskich oczu u czarnego jak heban dziecka, i gwałt, jaki to pragnienie zadawało mojemu poczuciu piękna), chciałam, żeby moje pisarstwo było bezspornie czarne.

Wciąż jeszcze nie wiem do końca, na czym ono polega, ale mimo tej niewiedzy oraz prób podważania w niektórych kręgach sensu określenia, czym jest „czarne pisarstwo”, staram się je uprawiać.

Poprzez dobór słownictwa, nacisk na język mówiony, brzmienie i potoczność, zakładaną znajomość kodów głęboko zakorzenionych w czarnej kulturze, dążenie do osiągnięcia wrażenia wspólnoty i bliskości (bez jakichkolwiek elementów dystansujących, wyjaśniających), jak również przez samo przełamanie milczenia, próbuję przełożyć złożoność i bogactwo kultury czarnoskórych Amerykanów na godny tejże kultury język.

Spoglądając z perspektywy czasu na problemy, jakich nastręczało mi w mym czarnym pisarstwie wypracowanie odpowiednich środków wyrazu, ze zdziwieniem odkrywam, że nie straciły one nic ze swej aktualności, że zaskakują wręcz swą uporczywością.

Słysząc, jak „cywilizowane” języki odzierają z godności ludzi, patrząc, jak kulturowe egzorcyzmy odzierają z godności literaturę, widząc siebie uwięzioną w bursztynie uwłaczających metafor, mogę stwierdzić, że moje zadanie jako pisarki nie jest dziś ani trochę łatwiejsze niż wtedy, gdy się go podejmowałam.

***

Oto dom. Dom jest zielono-biały. Ma czerwone drzwi. Jest śliczny. Oto rodzina. Mama, tata, Dick i Jane mieszkają w zielono-białym domu. Są bardzo szczęśliwi. Popatrz: to jest Jane. Ma na sobie czerwoną sukienkę. Jane chce się bawić. Kto się pobawi z Jane? Popatrz: to jest kot. Kot robi miau, miau. Chodź się pobawić. Chodź pobawić się z Jane. Kociak nie chce się bawić. Popatrz: to jest mama. Mama jest bardzo ładna. Mamo, pobawisz się z Jane? Mama się śmieje. śmiej się, mamo, śmiej. Popatrz: to jest tata. Jest duży i silny. Tato, pobawisz się z Jane? Tata się uśmiecha. Uśmiechaj się, tato, uśmiechaj. Popatrz: to jest pies. Hau, hau, szczeka pies. Chcesz się pobawić z Jane? Popatrz: pies biegnie. Biegnij, piesku, biegnij. Zobacz, zobacz. Idzie koleżanka. Koleżanka będzie się bawić z Jane. Zabawa będzie udana, Jane. Baw się, Jane, baw.

Oto dom dom jest zielono-biały ma czerwone drzwi jest śliczny oto rodzina mama tata dick i jane mieszkaj ą w zielono-białym domu są bardzo szczęśliwi popatrz to jest jane ma na sobie czerwoną sukienkę jane chce się bawić kto się pobawi z jane popatrz to jest kot kot robi miau miau chodź się pobawić chodź pobawić się z jane kociak nie chce się bawić popatrz to jest mama mama jest bardzo ładna mamo pobawisz się z jane mama się śmieje śmiej się mamo śmiej popatrz to jest tata jest duży i silny tato pobawisz się z jane tata się uśmiecha uśmiechaj się tato uśmiechaj popatrz to jest pies hau hau szczeka pies chcesz się pobawić z jane popatrz pies biegnie biegnij piesku biegnij zobacz zobacz idzie koleżanka koleżanka będzie się bawić z jane zabawa będzie udana jane baw się jane baw

Otodomdomjestzielonobiałymaczerwonedrzwijestślicznyotorodzinamamatatadickijanemieszkają
wzielonobiałymdomusąbardzoszczęśliwipopatrztojestjanemanasobieczerwonąsukienkęjanechce
siębawićktosiępobawizjanepopatrztojestkotkotrobimiaumiauchodźsiępobawićchodźpobawićsię
zjanekociakniechcesiębawićpopatrztojestmamamamajestbardzoładnamamopobawiszsięz
janemamasięśmiejeśmiejsięmamośmiejpopatrztojesttatajestdużyisilnytatopobawiszsięzjane
tatasięuśmiechauśmiechajsiętatouśmiechajpopatrztojestpieshauhauszczekapieschceszsię
pobawićzjanepopatrzpiesbiegniebiegnijpieskubiegnijzobaczzobaczidziekoleżankakoleża
nkabędziesiębawićzjanezabawabędzieudanajanebawsięjanebaw

***
Choć głośno się o tym nie mówiło, jesienią 1941 nie zakwitły nagietki. Myślałyśmy wtedy, że rośliny nie wzeszły dlatego, że własny ojciec zrobił Pecoli dziecko. Gdybyśmy przezwyciężyły przytłaczający nas smutek i zbadały sprawę, odkryłybyśmy, że nie tylko nam nasionka nie wykiełkowały; nikomu nie wykiełkowały. Tamtego roku nagietki nie pokazały się nawet w ogródkach nad jeziorem.

Ale tak bardzo martwiłyśmy się tym, czy dziecko Pecoli będzie zdrowe i bezpiecznie przyjdzie na świat, że myślałyśmy tylko o jednym – o naszych czarach: jeśli zasiejemy nagietki i wypowiemy odpowiednie zaklęcie, to wyrosną i zakwitną, a wtedy wszystko dobrze się ułoży.

Minęło sporo czasu, zanim moja siostra i ja dopuściłyśmy do siebie myśl, że nasze nasionka nie wykiełkują. Kiedy już nabrałyśmy pewności, jedynym wybawieniem z dręczącego nas poczucia winy były kłótnie i wzajemne oskarżenia. Długie lata sądziłam, że siostra miała rację: to przeze mnie. Wsiałam nasiona zbyt głęboko. Nigdy nie przyszło nam do głowy, że mogła to być wina podłoża, że ziemia okazała się dla nich niełaskawa.

Złożyłyśmy nasiona w naszym czarnym poletku, tak jak ojciec Pecoli złożył nasienie w swoim czarnym poletku. Nasza wiara i niewinność okazały się tak samo jałowe jak jego żądza czy też rozpacz. Jedno jest teraz jasne: z całej tej nadziei, żądzy, smutku i strachu nie zostało nic oprócz Pecoli i niełaskawej ziemi. Cholly Breedlove umarł, tak jak umarła nasza niewinność. Nasiona wyschły i zmarniały, tak jak dziecko Pecoli.

Nic więcej nie trzeba dodawać – może tylko „dlaczego”.

Ale „dlaczego” to kwestia, którą niełatwo rozwikłać, pozostaje więc zadowolić się jedynie tym „jak”.

***

Przyszła do nas z pustymi rękami. Nie miała nawet papierowej torby z jakąś sukienką na zmianę, koszulą nocną czy chociaż drugą parą bawełnianych majtek. Przyprowadziła ją biała kobieta, posadziła na krześle i tak już Pecola u nas została.

Zabawnie było gościć u siebie Pecolę przez te kilka dni. Frieda i ja przestałyśmy się kłócić i wręcz nadskakiwałyśmy jej, żeby nie odczuwała zbytnio swego wyrzucenia za drzwi.

Kiedy przekonałyśmy się, że nie próbuje nami rządzić, polubiłyśmy ją. śmiała się z moich błazeństw i z wdzięcznością przyjmowała łakocie, którymi częstowała ją moja siostra.
– Masz ochotę na razowe krakersy?
– Wszystko mi jedno.

Frieda przyniosła jej cztery krakersy i mleko w biało-niebieskim kubku z podobizną Shirley Temple. Pecola piła mleko powoli, wpatrując się z rozmarzeniem w buzię małej Shirley z rozkosznymi dołeczkami na policzkach. Razem z Friedą głośno zachwycała się urodą Shirley. Ja nie uczestniczyłam w tym akcie adoracji, gdyż wcale nie uważałam, że Shirley jest aż taaaka ładna. Nienawidziłam jej. Nie dlatego, że zazdrościłam jej urody. Chodziło o to, że występowała z Bojanglesem, który był moim przyjacielem, moim wujkiem, moim tatą, i to ze mną powinien się bawić i stepować. A on tymczasem promieniał ze szczęścia, pląsając na scenie z jedną z tych białych dziewczynek, którym nigdy nie opadały do kostek podkolanówki. Dlatego oświadczyłam:
– Wolę Jane Withers.

Spojrzały na mnie zdziwione, uznały, że mam dziwaczny gust, i dalej wychwalały zalotnie strzelającą oczkami Shirley.
Byłam młodsza od Friedy i Pecoli i nie dotarłam jeszcze w moim rozwoju umysłowym do etapu, na którym mogłabym ją pokochać. W tamtym czasie żywiłam do niej czystą i niekłamaną nienawiść. A wcześniej pałałam uczuciem jeszcze dziwniejszym i bardziej przerażającym aniżeli nienawiść do wszystkich Shirley Temple tego świata.

Zaczęło się od Bożego Narodzenia i lalek, które dostawałam pod choinkę. Najważniejszym, specjalnym prezentem – rodzice w ten sposób wyrażali swą miłość do mnie – zawsze była duża lalka z niebieskimi oczami. Sądząc po cmokaniu dorosłych, domyślałam się, że w ich mniemaniu lalka stanowi spełnienie moich najskrytszych marzeń.

Ale ta zabawka i jej osobliwy wygląd wprawiały mnie w konsternację. Nie wiedziałam, co mam z nią robić. Udawać, że jestem jej mamą? Nie interesowały mnie dzieci ani pojęcie macierzyństwa. Ciekawiły mnie wyłącznie istoty ludzkie w moim wieku i mojego wzrostu, nie potrafiłam wykrzesać z siebie ani odrobiny entuzjazmu na myśl, że kiedyś zostanę matką. Macierzyństwo kojarzyło mi się z podeszłym wiekiem i z innymi odległymi perspektywami.

Szybko jednak nauczyłam się właściwego, zgodnego z oczekiwaniami dorosłych postępowania z lalą: miałam ją nosić na rękach i kołysać, wymyślać i odgrywać różne scenki z jej udziałem, a nawet z nią spać. Książki dla dzieci pełne były obrazków przedstawiających dziewczynki śpiące ze swoimi lalkami. Z reguły były to szmaciane lalki, ale takie w moim przypadku w ogóle nie wchodziły w grę. Zresztą ich okrągłe tępe oczka, płaskie jak naleśniki twarze i pomarańczowe robale zamiast włosów budziły we mnie obrzydzenie i głęboko skrywany lęk.

Ja dostawałam inne lalki, które miały sprawić mi ogromną przyjemność, lecz wywoływały zgoła odmienne uczucia. Kiedy kładłam taką lalkę obok siebie w łóżku, nieustępliwie kłuła mnie swymi sztywnymi kończynami, drapała ostrymi paluszkami. Kiedy we śnie obracałam się na drugi bok, uderzałam głową o zimną i twardą jak kość łepetynę lalki. Trudno wyobrazić sobie bardziej uciążliwą i wrogo nastawioną towarzyszkę w łóżku. Trzymanie jej na rękach wcale nie było przyjemniejsze. Wykrochmalona gaza czy koronka na bawełnianej sukience drażniła podczas przytulania.

Pragnęłam tylko jednego: rozerwać lalkę na części. Zobaczyć, z czego jest zrobiona, odkryć, co sprawia, że jest taka pożądana, znaleźć to piękno, przekonać się, na czym polega jej atrakcyjność, która najwyraźniej mnie jedynej umykała.

Wszyscy dorośli, starsze dziewczęta, sklepy, czasopisma, gazety, wystawy sklepowe – cały świat zgodnie twierdził, że modrooka, żółtowłosa, różowa lalka stanowi przedmiot westchnień każdej dziewczynki, jest jej wymarzonym skarbem. „Popatrz – mówili – jaka ona jest piękna, musisz być dzisiaj grzeczna, żeby na nią »zasłużyć«”. Wodziłam palcem po jej twarzy, dziwiąc się wąskim kreskom brwi; szarpałam za perłowe ząbki wetknięte niczym klawisze fortepianu między czerwone, złożone w ciup usteczka. Gładziłam zadarty nosek, trącałam szklane błękitne oczka, skręcałam żółte włosy. Nie mogłam jej pokochać. Ale mogłam ją zbadać, sprawdzić, co w niej jest takiego, co budzi podziw całego świata. Oderwij cienkie paluszki, wygnij płaskie stópki, rozpuść włosy, przekręć głowę, a wyda z siebie dźwięk – inni słyszeli w nim słodkie i rzewne wołanie: „Mama”, lecz mnie przypominał on beczenie zarzynanego jagnięcia albo raczej skrzypiące w środku lata zardzewiałe zawiasy drzwi naszej lodówki. Wydłub zimne i bezmyślne oko, a ona wciąż będzie beczeć: „Aaaaaaaa”; urwij głowę, wytrząśnij trociny, rozbij plecy o mosiężną ramę łóżka, a ona wciąż będzie beczeć. Sukienka na plecach pęknie i odsłoni kółko z sześcioma otworami – i zagadka dźwięku rozwiązana. Sprowadzona do zwykłej metalowej płytki.

Dorośli marszczyli brwi i gderali: „Wszystko–zawsze-psujesz. Ja-nigdy-w-całym-moim-życiu-nie-miałam-lalki-chociaż-wypłakiwałam-za-nimi–oczy. Teraz-ty-dostałaś-taką-piękną-lalkę-i-rozbijasz-ją-na-kawałki-co-w-ciebie-wstąpiło?”.

Jakże silne było ich oburzenie. Wzbierające łzy godziły w powagę ich wyniosłego autorytetu. Z ich głosów biła niezaspokojona przez te wszystkie lata tęsknota. Sama nie wiedziałam, dlaczego niszczyłam te lalki. Ale co do jednego miałam pewność: nikt nigdy nie zapytał mnie, co chciałabym dostać na Gwiazdkę. Gdyby dorosła osoba zdolna spełnić moje życzenia potraktowała mnie poważnie i zapytała, czego pragnę, zrozumiałaby, że nie zależało mi na rzeczach materialnych, na posiadaniu czegokolwiek. Sto razy bardziej wolałabym z okazji świąt poczuć coś szczególnego. Trafnie sformułowane pytanie brzmiałoby: „Droga Claudio, czego pragnęłabyś doświadczyć w święta?”. A ja bym odpowiedziała: „Chciałabym być u babci, z naręczem bzu siedzieć na stołku w jej kuchni i słuchać, jak dziadek gra dla mnie na skrzypcach”. Niski stołek dopasowany do moich rozmiarów, poczucie bezpieczeństwa i ciepło w babcinej kuchni, zapach bzu, dźwięki muzyki, no a na koniec, jako dopełnienie uczty dla wszystkich zmysłów, może smak brzoskwini.

A zamiast tego doświadczałam cierpkiego smaku i zapachu cynowych talerzy i kubków rozstawianych do straszliwie nudnych podwieczorków. Zamiast tego z odrazą patrzyłam na nowe sukienki, których włożenie poprzedzone było znienawidzonym szorowaniem w ocynkowanej wannie. Oślizgłe blaszane dno, pośpiech, żadne tam pluskanie czy rozkoszne pławienie się w wodzie, która stygła w błyskawicznym tempie, nie pozwalając nacieszyć się nagością; musiałam zadowalać się strugami mydlin spływającymi po nogach. Potem przychodziła kolej na drapiący ręcznik i straszliwą, upokarzającą nieobecność brudu. Drażliwą, urągającą wyobraźni czystość. Ani śladu po atramencie na nogach i twarzy – wszystko, co wytworzyłam i zgromadziłam na sobie w ciągu całego dnia, znikało, zastąpione przez gęsią skórkę.

Niszczyłam białe lalki.

Ale nie rozczłonkowywanie lalek jest najstraszniejsze. Za prawdziwą okropność należy uznać przenoszenie tych samych odruchów na małe białe dziewczynki.

Obojętnością, z jaką gotowa byłam zarąbać je siekierą, mogło wstrząsnąć jedynie rozpierające mnie pragnienie obrócenia tego zamiaru w czyn. Chciałam odkryć wreszcie to, co wciąż mi się wymykało: zgłębić tajemnicę ich czarodziejskiej mocy. Dlaczego na ich widok ludzie mówili: „Ooo”, a na mój nie? Dlaczego czarne kobiety, mijając je na ulicy, rzucały im ukradkowe spojrzenia, a kiedy ich dotykały, głaskały je z taką zachłanną delikatnością?

Gdy je szczypałam, ich oczy – w przeciwieństwie do spękanych szklistych oczu lalek – ginęły w grymasie bólu, a ich krzyk nie brzmiał jak skrzypienie drzwi lodówki; to był fascynujący krzyk cierpienia. Kiedy pojęłam, jak odrażająca jest ta zimna, wykalkulowana przemoc, odrażająca dlatego, że zimna i wykalkulowana, przejęta wstydem szukałam ratunku na prawo i lewo.

Najlepszym schronieniem okazała się miłość. Tak dopełniła się moja konwersja: od czystej wody sadyzmu przez sztucznie wywołaną nienawiść do oszukańczej miłości. Małymi kroczkami zbliżałam się do Shirley Temple. Z czasem, dużo później, nauczyłam się ją kochać, tak jak nauczyłam się rozkoszować czystością, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że moja przemiana oznaczała nie postęp, lecz adaptację.

***

Toni Morrison, Najbardziej niebieskie oko, przeł. Sławomir Studniarz, Świat Książki 2014

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij