Jeszcze niedawno Podlasie traktowano jak koniec świata – i nie był to zarzut. Ludzie z wielkich miast uciekali tu od swoich problemów, realizowali marzenie o slow lajfie. Ale parę kilometrów dalej leży pogrążona w głębokim kryzysie Białoruś, którą od 27 lat rządzi brutalny dyktator.
Moja wieś w prostej linii leży około 8 kilometrów od granicy z Białorusią. Głównym tematem rozmów jest tutaj cena kilograma kurek w skupie i wyjątkowo zimna końcówka lata, która zmusza gospodarzy i gospodynie do wczesnego rozpoczęcia sezonu grzewczego. Z kominów leci więc dym, a z telewizji płyną newsy o stanie wyjątkowym, który ogłoszono w sąsiednich wioskach.
Na wprowadzenie stanu wyjątkowego szykowano nas od paru dni. Spodziewaliśmy się podpisu prezydenta Andrzeja Dudy wcześniej, przeciągnęło się do czwartkowego popołudnia. W międzyczasie wszyscy, którzy mieli potrzebę coś w tej sprawie powiedzieć, zdążyli już umieścić mini esej na Facebooku, parę mocnych słów na Twitterze albo wrzucić jakieś treści w tej sprawie na insta. Wielokrotnie ujawniano prawdziwe intencje rządu, tak jakby były one zamaskowane. A przecież wszystko zostało powiedziane otwarcie i opisane w rozporządzeniu: chodzi o cenzurę i zapewnienie służbom warunków do działania bez społecznej kontroli.
czytaj także
Na czym to działanie polega, także wiemy z pierwszej ręki. Na stronie podlaskiej SG możemy przeczytać, że w sierpniu „3,5 tys. osób usiłowało nielegalnie przekroczyć granicę polsko-białoruską” oraz że „ponad 2,5 tys. prób zostało udaremnionych przez funkcjonariuszy Straży Granicznej”. Niestety, brakuje opisu, jak wygląda to „udaremnianie”. Wszystko, co wiemy na ten temat, a nie jest to wiedza przyjemna, wiemy dzięki pracy dziennikarzy i aktywistów, którzy dokumentują nielegalne pushbacki i od wielu dni niosą pomoc ludziom przekraczającym zieloną granicę.
Od dzisiaj możemy już mówić, że wiedzieliśmy, bo więcej mamy się nie dowiedzieć. Tak ma być lżej, przede wszystkim funkcjonariuszom, którzy mieli prawo się denerwować, że jacyś ludzie patrzą im na ręce i kręcą filmiki, gdy oni wykonują rozkazy. Rozkazy przychodzą z góry.
Zarówno w rozporządzeniu, jak i w wypowiedziach obozu rządzącego wciąż jednak brakuje istoty sprawy. Prezydent zarządza wprowadzenie stanu wyjątkowego „w związku ze szczególnym zagrożeniem bezpieczeństwa obywateli oraz porządku publicznego, związanym z obecną sytuacją na granicy państwowej Rzeczypospolitej Polskiej z Republiką Białorusi”. Co to za „obecna sytuacja”? Czym różni się od sytuacji, która była miesiąc temu? Albo rok temu? Skąd wzięło się nagle to „szczególne zagrożenie bezpieczeństwa”? Na czym polega?
Czy to możliwe, że sytuacja jest tak drastycznie inna we wsi, która leży parę kilometrów dalej od tych wsi, gdzie panuje „obecna sytuacja”? Jak to jest, że wieś położona 2 kilometry od granicy jest szczególne zagrożona, a wsi, którą od granicy dzieli 3,5 kilometra, nic już nie zagraża poza nadmiarem grzybów w lesie? Zresztą las również sięga do granicy, a zdawałoby się, że im dalej w ten las, tym bardziej poziom szczególnego zagrożenia powinien rosnąć, prawda? Więc chyba ktoś powinien grzybiarzy ostrzec, czyż nie?
Zasadnicze pytanie w obecnej sytuacji brzmi zatem: co się dzieje? Na to pytanie konsekwentnie nikt nie odpowiada. Tu, na Podlasiu, nie wiemy więcej niż wy gdzieś tam indziej. Od paru miesięcy częściej słyszymy helikoptery; widzimy, że po bezdrożach przygranicznych gmin jeżdżą wojskowe ciężarówki, ale przez cały ten czas nikt nie wyszedł z inicjatywą, by porozmawiać z ludźmi i uczciwie poinformować ich o „obecnej sytuacji” i „szczególnym zagrożeniu”. Ani komendanci straży granicznej, ani przedstawiciele samorządu, ani ktokolwiek z administracji rządowej. Czyżby natura zagrożenia była tak szczególna, że nie można o niej mówić? Nawet w obecnej sytuacji?
czytaj także
Całkiem niedawno sekretarz gminy Dubicze Cerkiewne pomstował w mediach na żubry. Że atakują ludzi, nie dają żyć. Gmina złożyła więc do RDOŚ wniosek o odstrzał, bo nie chce zamykać mieszkańców w turystycznym getcie. (Wiadomo: żubry idą tam, gdzie są turyści, to taka symbioza, a zwykli mieszkańcy mają z tego powodu same przykrości). W sprawie zamykania części wsi należących do gminy w getcie stanu wyjątkowego nie protestuje za to nikt, wójt i sekretarz milczą jak zaklęci. Pewnie dlatego, że działania władz najwyższych traktuje tu się z pewnym nabożeństwem. Ono zaś wynika po części z tego, że zubożałe przygraniczne gminy nie mogą sobie na krytykę tych władz pozwolić, bo tylko w pieniądzach z centrum widzą możliwość przeżycia.
Inna sprawa, że stan wyjątkowy nie czyni żadnej praktycznej różnicy dla objętych nim wsi w mojej gminie. Większość przygranicznych wsi na Podlasiu to miejscowości na skraju zupełnego wyludnienia. Jeśli garstka ludzi, która w nich jeszcze mieszka, radzi sobie bez zasięgu sieci komórkowej, kanalizacji i z przerwami w dostawach prądu, które mogą trwać do tygodnia, to i w stanie wyjątkowym sobie jakoś poradzi.
Najmocniej efekty stanu wyjątkowego poczuje podlaskie Zakopane, czyli Białowieża, bo wbrew temu, co mówi wójt, wrzesień to wciąż jeszcze sezon turystyczny w regionie Puszczy Białowieskiej. Rząd od razu pospieszył z zapewnieniem, że przedsiębiorcom ze strefy objętej stanem wyjątkowym wypłaci rekompensaty, i zapewniam, że będą to grosze w porównaniu z tym, co musiałby wypłacić branży turystycznej nad morzem czy na Podhalu, gdyby stan wyjątkowy wprowadzono z powodu pandemii. Tych biznesów jest po prostu dużo mniej, w dodatku wiele z nich działa w szarej strefie. A z demograficzno-strukturalnych względów lokalne biznesy nie mają tutaj aż takiej siły przebicia, żeby na wzór górali jakoś na rząd wpływać, lekko szantażować. Ludzi tu jest mało, a ci, którzy są, i tak nie głosują na PiS. Rząd nie ma tu nic do stracenia.
Ochojska: Na granicy umiera kobieta, której my odmawiamy pomocy
czytaj także
Rykoszetem odbija się jednak stan wyjątkowy na całej tej części województwa podlaskiego, która w ciągu ostatnich kilku lat budowała swoją turystyczną markę na micie magii, wielokulturowości, gościnności i dobrodusznej prostoty. Tego lata weryfikacja podlaskiej mitologii (pominę już jej kolonialny charakter) nastąpiła szybko i boleśnie. Gościnność okazała się wybiórcza, wielokulturowość jest tu wyraźnie inaczej rozumiana niż wielkomiejskie multi-kulti, a częścią prostoty zdaje się nieco lękliwy, nieco niechętny stosunek do uchodźców. Nie ma w tym zresztą nic złego, bo ludzie mają prawo bać się nieznanego, a polski rząd robi wszystko, by podsycać te lęki i wytwarzać atmosferę zagrożenia.
Obecna sytuacja jest niezwykle wygodna w swoim niedopowiedzeniu, rządowa propaganda może dowolnie ją kształtować. Chociaż podlaska dobroduszność jeszcze się jakoś broni, bo gdy ludzie biedni, głodni, zmarznięci i sponiewierani we własnej osobie pojawili się w naszej okolicy – już nie jako zapośredniczony medialny obraz, ale ludzie z krwi i kości – w lokalnych mieszkańcach (nie wszystkich, bo nigdzie nie ma tak, żeby wszyscy czuli i myśleli to samo) obudziła się empatia i podstawowe ludzkie gesty.
Bo ci ludzie nie są żołnierzami Łukaszenki. Cała ich wina polega na tym, że w desperackim marzeniu o lepszym i bezpiecznym życiu znaleźli się w śmiertelnie niebezpiecznej matni, gdzieś w ciemnym lesie strefy umiarkowanej na polsko-białoruskim pograniczu. Jeśli umrą, to Łukaszenka nie poczuje grama żalu i na pewno nie będzie to wygrana Polski w hybrydowej wojnie z białoruskim reżimem.
Przed chwilą @FundOcalenie opuściła Usnarz Górny. Nie potrafię opisać tego co czuję w tym momencie. Nie potrafię wyobrazić sobie co czuje grupa 32 Afgańczyków zamkniętych od 24 dni w tym obozie. Jestem myślami ze wszystkimi, którzy byli z nimi do końca.
Fot. Agnieszka Suszko pic.twitter.com/0pfjMahYc3— Franek Sterczewski (@f_sterczewski) September 2, 2021
Jeszcze niedawno Podlasie, okolice Puszczy Białowieskiej, Knyszyńskiej i nadbużańskie wsie traktowano jak koniec świata – i nie był to zarzut. Ludzie z wielkich miast uciekali tu od swoich problemów, kupowali stare chaty, by je ratować, realizowali marzenie o sielskim życiu i slow lajfie. Tymczasem dziś o Podlasie upomina się historia i banalna geografia. Nie jest tak, że tych parę kilometrów dalej nie ma nic, a tak chyba sobie niejeden miłośnik Podlasia to wyobrażał. Albo może – że jest tam coś, ale to dziwna kraina, którą włada pewien ciepły człowiek, dlatego nic nam tu nie grozi. Tymczasem parę kilometrów dalej leży pogrążona w głębokim kryzysie Białoruś, którą od 27 lat rządzi brutalny dyktator mający krew na rękach. Dopóki tak pozostanie, dopóty Podlasie czeka trudny czas.
Dałabym więc dużo, żeby się dowiedzieć, czym jest obecna sytuacja i jakie szczególne zagrożenie może potencjalnie zagrażać także mnie, tych kilka kilometrów dalej od granicy. I co obecny rząd, ale też potencjalne kolejne rządy tego kraju, zamierzają z tym zrobić.
**
Materiał powstał dzięki wsparciu ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius.