Kraj, Weekend

Urzędowe i powszednie, czyli: Prezes i jego „wartości”

Kreacja „wartości chrześcijańskich” okazuje się rodzajem żonglerki słownej, krasomówstwa, które potrafi znaleźć w Ewangelii uzasadnienie dowolnego stanu rzeczy. Zwłaszcza gdy takiego uzasadnienia potrzebuje jakaś władza, czy to świecka, czy duchowna.

Bo tam, gdzie brak pojęcia i jasności,
Słowa wystarczą w zupełności.
Goethe, Faust I (przeł. Jacek St. Buras)

Jakiś czas temu Prezes IV RP ogłosił, że także niewierzący będą musieli przyjąć „wartości chrześcijańskie”, ponieważ innych w Polsce nie ma, a poza nauką moralną Kościoła katolickiego rozciąga się pustka „nihilizmu”. „Co pan każe, sługa musi”, pisał Wieszcz, snując proroczo podobną opowieść: o kąpieli diabła w wodzie święconej. Ale cóż… Skoro Prezes temat wywołał, to samemu zjawisku warto przyjrzeć się bliżej. W końcu ateuszom należałoby się wyjaśnienie, jakim to „wartościom” winni się podporządkować.

Wartości chrześcijańskie? A właściwie… co to takiego?

Odpowiedzieć na tak sformułowane pytanie niełatwo. Pojęcie to spowija osobliwa mgła: „Nie istnieje jedno, powszechnie przyjmowane określenie wartości chrześcijańskiej (częściej w liczbie mnogiej: wartości chrześcijańskich)”, zauważa trzeźwo werbista, o. Andrzej Bronk („Roczniki Filozoficzne”, t. XLI, 1993, z. 2). Ale i w tej mgle tu i ówdzie da się znaleźć pewne drogowskazy. Na przykład na mocy Ustawy z 29 grudnia 1992 obowiązek respektowania „wartości chrześcijańskich” ciąży na publicznej radiofonii i telewizji. Może więc polski ateusz winien usiąść przed odbiornikiem na przykład o 19.30 i na podstawie tego, co zobaczy, sporządzić sobie jakiś owych wartości katalog?

Wbrew pesymistycznej nieco konstatacji o. Bronka nie brak głosów próbujących „wartości chrześcijańskie” jakoś zdefiniować. „Wartości chrześcijańskie są obiektywne” – zapewnia Ulrich Schrade na łamach „Przeglądu Filozoficznego” (Nowa Seria 5/1, 1993) – i „zostały człowiekowi objawione w Starym i Nowym Testamencie”.

Poszukiwanie wartości chrześcijańskich w Starym Testamencie – choć to również święta, czyli „natchniona” Księga chrześcijaństwa – obarczone jest wszakże pewnym ryzykiem. Bo czy ktoś miałby chęć wpisywać do ich rejestru na przykład kategoryczny nakaz mordowania wszystkich mieszkańców zajmowanych militarnie miast (zob. np. Pwt 20, 10–17) i eksterminacji podbitych plemion, włącznie z hodowanymi przez nie zwierzętami (1 Sm 15)? A tak przy okazji: w telegramie gratulacyjnym do nowo wybranego papieża Franciszka prezydent Putin wyraził przekonanie, że „konstruktywna współpraca między Rosją a Watykanem będzie nadal się rozwijać w oparciu o jednoczące nas wartości chrześcijańskie” (za: „Gazeta Prawna z 14.03.2013). Jakkolwiek by było – lepiej chyba pozostać przy Nowym Testamencie.

Nawróceni naziści: od Hitlera do Jezusa

czytaj także

I tu chyba jesteśmy wreszcie na dobrym tropie. Czy ktokolwiek sprzeciwi się bowiem zaleceniu, by nakarmić głodnych, napoić spragnionych, pocieszać więźniów i opatrywać rannych znalezionych na gościńcu? Czy jednak możemy te zalecenia uznać za wyłączny patent chrześcijaństwa? Czy jakiekolwiek społeczeństwo przetrwałoby bez gotowości pomocy współplemieńcom, którzy znaleźli się w biedzie i w opałach? Skąd Dobry Samarytanin wiedział, że ma być Dobrym Samarytaninem, skoro nie znał jeszcze Ewangelii?

Trzeba więc szukać dalej czegoś charakterystycznego wyłącznie dla przesłania tej ostatniej. Tu jednak znów wchodzimy w obszar gęstej mgły. Bo czy aby na pewno winniśmy porzucić wszelkie zajęcia i żyć jak „ptaki niebieskie, które nie orzą i nie sieją” (Mt 6, 26)? Czy gotowi będziemy nadstawiać drugi policzek (Mt 5,39), nie dochodzić żadnych swoich praw (Mt 5, 40), nie przeciwstawiać się złu (Mt 5, 39), zerwać kontakty z najbliższymi (Łk 14, 25), poprzestać na jednej szacie (Łk 9, 3) i rozdać cały majątek (Mt 19, 21)? Czy wreszcie mamy się (panowie) zastosować do szokującej sugestii zawartej w Mt 19, 12? „Są rzezańcy, którzy z żywota matki tak się narodzili, i są rzezańcy, których ludzie uczynili, i są rzezańcy, którzy się sami otrzebili dla królestwa niebieskiego. Kto może pojąć, niechaj pojmuje” (tłum. ks. J. Wujek).

Tak, tak, oczywiście: teologowie już kiwają z politowaniem głowami nad nieuctwem wyżej podpisanego. Bo wszak zalecenia tego nie wolno ponoć traktować dosłownie, to jakoby jedynie porada, by zrezygnować z seksu i żyć w celibacie. Rzeczywiście: tak interpretuje ów tajemniczy wers ogromna większość uczonych egzegetów. Ale zastanówmy się: jak mieliby go interpretować inaczej? Czy współczesny, związany z Kościołem teolog może sobie pozwolić na stwierdzenie, że oto sam Mistrz i Nauczyciel, do tego wcielony w człowieka Bóg, zachęca do tak potwornego samookaleczenia?

Rzecz nie jest jednak wcale taka prosta. Zdarzają się bowiem egzegeci rozumiejący ten fragment nieco inaczej. Karl Ludwig Schmidt, jeden z najwybitniejszych XX-wiecznych biblistów protestanckich pisał: „Taka demonstratio nie powinna być rozumiana – w przeciwieństwie do występującej sporadycznie starokościelnej praktyki (Orygenes) – jako zalecenie moralne, lecz jako straszliwy, bulwersujący apel: należy zastanowić się nad tym, co ludzie poważnie traktujący sprawę panowania bożego brali tu i tam na siebie, włącznie z pozbawieniem się męskości, co nie jest ani pochwalane, ani ganione – w każdym razie nie jest pochwalane. Taka wykładnia trudnego logionu wydaje się bardziej przekonująca niż tłumaczenie mętne i mdłe, choć nie całkiem niemożliwe: tu i tam ludzie rezygnowali dobrowolnie z życia płciowego, jak Jan Chrzciciel i sam Jezus Chrystus” (art. Basileia w Theologisches Wörterbuch zum Neuen Testament).

Także Schmidt kluczy tu, wyraźnie skonsternowany, ale jednak dość stanowczo opowiada się za literalną wykładnią cytowanego wersetu. Co więcej, słuchacze Jezusa – a Mt 19, 12 jest zaliczany do tzw. logia Jesu, czyli jego autentycznych słów, mieli pełne prawo rozumieć tę wypowiedź jak najbardziej dosłownie: autokastracja była rozpowszechniona w środowiskach misteryjnych tamtego regionu, np. wśród kapłanów Kybele, i zapewne również wyznawcy judaizmu słyszeli o takich przypadkach. Logion ów świetnie koresponduje przy tym z nakazem pozbawienia się organu przywodzącego do grzechu (Mt, 18, 8 n., Mk 9, 43 nn.).

Dosłowne rozumienie tego fragmentu znajduje zresztą potwierdzenie w kastracji i autokastracji praktykowanych wśród pierwszych chrześcijan – walezjanie i Orygenes to chyba jedynie najgłośniejsze przejawy tego obyczaju. I nie były to chyba przypadki aż tak „sporadyczne”, skoro musiał się tą praktyką zająć i jej zakazać sobór nicejski w 325 roku.

„Wolność religijna” jest tyranią. Kiedy ją wreszcie zgilotynujemy?

Jak zrobić „wartość chrześcijańską”?

Czy wynika stąd, że „rady ewangeliczne” to zbiór nonsensów psychologicznych, społecznych i ekonomicznych, które niechybnie doprowadziłyby do katastrofy każdą społeczność, pragnącą je wprowadzić w czyn? Niekoniecznie. Trzeba pamiętać o kontekście, w jakim Jezus z Nazaretu rad tych udzielał: tym kontekstem była przecież zapowiedź bliskiego końca świata, rozumianego jednak nie jako jego anihilacja, lecz jako coś w rodzaju „wymiany elit” („pierwsi ostatnimi, ostatni pierwszymi”). Kto chciał aspirować do takiej nowej elity, musiał się pogodzić z pewnymi „przejściowymi” wyrzeczeniami, za co czekała go wkrótce sowita nagroda (Mt 19, 27–29).

W tych okolicznościach mogło się wydawać opłacalne pokochanie nieprzyjaciół i nadstawienie drugiego policzka, bo przecież w zamian za to otrzymywało się obietnicę ujrzenia już niebawem tychże nieprzyjaciół jako „chwastu” płonącego w „piecach ognistych” (Mt 13, 40 nn.) – to zapewne ten fragment miał na myśli Bertrand Russell, pisząc o „słowach mściwego gniewu” Jezusa, „skierowanych przeciw ludziom, którzy nie chcieli słuchać jego kazań” (Dlaczego nie jestem chrześcijaninem).

Obirek: Jezus stał się metaforą

„Rady ewangeliczne” były zatem ofertą pewnej transakcji, ich radykalizm nabierał głębokiego sensu – bo nie był obliczony na długą metę – ich przyjęcie zaś mogło się wydawać opcją ze wszech miar racjonalną. Etykę ewangeliczną należy traktować jako swoistą „etykę ad interim”, etykę „dni ostatnich”, czyli etykę „stanu wyjątkowego”: „Przy takim punkcie wyjścia – pisał Johannes Weiss w drugim wydaniu swojej głośnej książki Die Predigt Jesu vom Reiche Gottes – nie możemy oczekiwać jakiegoś systematycznego prawodawstwa etycznego, które byłoby w stanie we wszystkich szczegółach na stulecia uregulować życie pewnej wspólnoty moralnej, albowiem w obliczu bliskości końca świata nie myśli się już w ogóle o trwaniu takiej wspólnoty. Podobnie jak podczas wojny wchodzą w życie wyjątkowe prawa, których nie sposób urzeczywistnić w takiej postaci w latach pokoju, tak i ta właśnie część etycznego przesłania Jezusa nosi charakter szczególny. Żąda on rzeczy wielkich, niekiedy nadludzkich, rzeczy, które w normalnych okolicznościach byłyby niemożliwe”.

To jednak klimaty bardzo odległe. Żadne współczesne społeczeństwo, pomijając niszowe sekty, nie żyje w przeświadczeniu o bliskim końcu świata, choć – paradoksalnie – zagładę ludzkiej cywilizacji wyobrazić dziś sobie znacznie łatwiej niż w czasach Jezusa z Nazaretu, jest wciąż niemal na wyciągnięcie ręki. Oznacza to, że te radykalne żądania czy sugestie, jeśli mają się stać zaczynem jakiejś „wartości chrześcijańskiej”, muszą zostać poddane głębokiej reinterpretacji, niekiedy przeczącej wprost ich pierwotnemu przesłaniu.

Ten proces zaczął się zresztą stosunkowo wcześnie – gorliwość, z jaką chrześcijanie z Tesalonik realizowali zalecenie życia na podobieństwo „ptaków niebieskich”, skłoniła pragmatycznie myślącego Pawła Apostoła do wypowiedzenia sławnej sentencji: „Kto nie chce pracować, niech też nie je!” (2 Tes 3, 10).

Kościół katolicki, ostoja nihilizmu

Jak daleko sięga ta swoboda w interpretowaniu słów Jezusa z Ewangelii, najdobitniej chyba pokazuje zmiana tekstu Ojcze nasz, zadekretowana przez papieża Franciszka: wbrew wielowiekowej tradycji, a przede wszystkim wbrew dość klarownej, wręcz oczywistej w tym miejscu, semantyce i składni papież odwrócił sens wersu Modlitwy Pańskiej o 180 stopni i zamienił osławione „nie wódź nas na pokuszenie” na „nie dopuść, abyśmy ulegli pokusie”, choć w Biblii nie brak przecież opowieści o kuszeniu człowieka właśnie przez Boga (zob. np. 1 Krl 22, 20 nn. czy 2 Sm 24, 1 nn.). Ale czy to wypada, by dobry Bóg, kochający człowieka, plamił się tego rodzaju „prowokacjami”, kojarzonymi dziś raczej z metodami działania tajnych służb w rodzaju CBA, budzących lęk, ale jeszcze częściej wstręt i pogardę? Wypada się zgodzić z XIX-wiecznym historykiem Kościoła, Franzem Overbeckiem, określającym chrześcijaństwo mianem „religii, z którą można zrobić, co się chce”.

Egzegeza ortodoksyjna sprawia niekiedy wrażenie, jak gdyby uprawiano ją zgodnie z zasadą sformułowaną niegdyś przez Christiana Morgensterna w jednym z wierszy o niejakim Palmströmie. Ów groteskowy nieco bohater cyklu rymowanych opowiastek poety, potrącony przez samochód, trafia do szpitala, ale – praworządny do obłędu – nie przyjmuje do wiadomości swojego opłakanego stanu, bo automobilistom nie wolno przecież rozjeżdżać pieszych, to surowo zakazane, więc „taka mu się nasuwa konkluzja jaskrawa: / Być nijak nie może, co być nie ma prawa”.

Dopasowuje się przeto „Słowo Boże” do oczekiwań i norm moralnych współczesnego odbiorcy: już nie musimy być „niebieskimi ptakami”, wystarczy, że nie popadniemy w pracoholizm, „jedna suknia” to tylko wezwanie do zachowania umiaru w wydatkach na ciuchy, nie ma konieczności rozdawania całego majątku, należy jedynie regularnie zasilać budżet parafii. Nie trzeba też wyłupywać sobie oka ani pozbawiać się żadnych innych organów, nawet jeśli przywodzą swego właściciela do grzesznych myśli i uczynków – wystarczy, jeśli unikać tu będziemy zbytniego rozpasania, a jeśli nie unikniemy, to zawsze możemy skorzystać z dobrodziejstwa sakramentu pokuty, odkreślającego nasze wcześniejsze występki „grubą linią”.

Wszystko bowiem jest w gruncie rzeczy „metaforą”, która wymaga dopiero stosownej egzegezy. W rzeczywistości to nie żaden „Bóg” przepisuje normy moralne człowiekowi, lecz odwrotnie: to człowiek decyduje o tym, co owemu „Bogu” w danym momencie dziejowym wolno, a czego nie wypada mu mówić. Uczeni teologowie zaś bez trudu wykażą, że powiedział on coś zupełnie innego, niż powiedział – teologia to chyba jedyna nauka – jeśli nauką można ją w ogóle nazwać – która potrafi dowieść wszystkiego. I to na poczekaniu.

Tajemnica spowiedzi? Księża często traktują ją dość swobodnie

Kreacja „wartości chrześcijańskich” okazuje się rodzajem żonglerki słownej, krasomówstwa, które potrafi znaleźć w Ewangelii uzasadnienie dowolnego stanu rzeczy. Zwłaszcza gdy takiego uzasadnienia potrzebuje jakaś władza, czy to świecka, czy duchowna. „Należycie wyszkolony dialektyk – pisał Leszek Kołakowski w Amatorskim kazaniu o wartościach chrześcijańskich – zawsze potrafi udowodnić, że cokolwiek rządzącym w danej chwili się podoba, jest na pewno zgodne z wartościami chrześcijańskimi”.

Oczywiście poddanych tejże władzy mogą nachodzić różnorakie wątpliwości. Za naczelną „wartość chrześcijańską” uważa się niekiedy „godność człowieka”, gdyż jest on jakoby szczególnym tworem Boga i istotą przez Boga odkupioną. Ktoś może jednak w tym miejscu zapytać, czy aby na pewno najlepszą ilustracją tej ludzkiej „godności” jest ewangeliczna metafora człowieka jako owcy w stadzie albo chwastu przeznaczonego na spalenie w „piecach ognistych” w wypadku nieprzyjęcia przezeń orędzia Jezusowego.

Niewątpliwie złotouści teologowie znaleźliby bez trudu odpowiedź i na takie zastrzeżenia: owczarnia to „metafora” nie zniewolenia jednostki, lecz „pasterskiej” troski o najsłabszych, Bóg zaś tak bardzo szanuje wolną wolę człowieka (a przez to i jego godność), że pozwala mu również swoje orędzie odrzucić – naturalnie z wiadomymi konsekwencjami. „Słowa wystarczą w zupełności”.

Szanujcie nasze uczucia, bracia i siostry. Wasze intymne chwile z Bogiem dużo nas kosztują

Wszystko może być „wartością”

Nieograniczona niczym swoboda w takim lepieniu „wartości” ze słów nie ogranicza się zresztą wyłącznie do działań zawodowych kreatorów „wartości chrześcijańskich”. Do rangi „wartości” można podnieść praktycznie wszystko. A ponieważ „wartości” to zwykle narzędzia, za pomocą których jakaś władza albo jakaś społeczność próbuje sobie podporządkować jednostkę, jej myślenie i działanie, ich ustanowienie wywołuje niekiedy także reakcję samoobronną w postaci tworzenia „wartości” o znaku przeciwnym:

„Przeciwko wartościom wiary w Boga – pisze Andreas Urs Sommer w książce zatytułowanej znamiennie Wartości. Dlaczego ich potrzebujemy, chociaż ich nie ma – wynajduje się wartość wolności religijnej, o której konfesyjny zapał wczesnej epoki nowożytnej nic jeszcze nie wiedział. Przeciwko wartościom powszechnego ucywilizowania ludzkości – wartość prawa do samookreślenia, przysługującą każdemu narodowi, o której XIX-wieczni historiozofowie i kolonizatorzy wiedzieć nawet nie chcieli. Przeciwko wartościom społecznej hierarchizacji zgodnej z osobistą zasługą – wartość inkluzji, nieznaną naszym dziadkom. Przeciwko wartościom małżeństwa i rodziny – wartości wolnego wyboru orientacji seksualnej oraz gender mainstreaming, nieznane do niedawna nam samym”.

Innymi słowy: proste odrzucenie wartości nie wystarcza. Najskuteczniejszą obroną przed ich dyktatem jest odwołanie się do wartości alternatywnych. Dla jednego wartością będzie skrucha i nawrócenie „dobrego” z dwóch łotrów ukrzyżowanych według Ewangelii wraz z Jezusem, dla kogoś innego może nią być konsekwencja i niezłomność charakteru łotra „złego”, który nie daje się „złamać” i umiera tak, jak żył, a przez to do końca „pozostaje sobą” – bronić da się obu postaw i próżno szukać instancji, która by taki spór mogła nieomylnie, miarodajnie i ostatecznie rozstrzygnąć.

Wypada więc ukoić lęki naszego Prezesa Wszystkich Prezesów: nie grozi nam „nihilizm”. Zwłaszcza że niczego takiego nie ma. Albo inaczej: nihilizm – pojęcie upowszechnione przez Friedricha Heinricha Jacobiego (1743–1819) – można uznać za coś podobnego do próżni absolutnej: stanu czysto abstrakcyjnego, pojawiającego się w spekulacjach fizyki teoretycznej, który w fizycznej rzeczywistości jednak nie istnieje, i to z bardzo prostego powodu: istnieć nie może.

Naturalnie wszystko zależy od przyjętej perspektywy. Dla prokuratora prowadzącego dochodzenie przeciwko mafii omertà nie jest żadną „wartością”, lecz wręcz przeciwnie: przejawem „nihilizmu”, ale dla jego „klientów” – jak najbardziej, i to wartością egzekwowaną znacznie bezwzględniej, niż Prezes byłby w stanie wyegzekwować swoje „wartości chrześcijańskie”. Pozbawienie życia własnego dziecka będzie w oczach niektórych przejawem skrajnego zła i braku wszelkich hamulców moralnych, dla niektórych muzułmanów „zabójstwo honorowe”, dokonane na córce uprawiającej seks pozamałżeński czy tylko spotykającej się z chłopakiem bez zgody rodziców, to również pewna „wartość”. Budząca takie potępienie praktyka ukrywania przez biskupów przypadków pedofilii wśród podległych im księży da się doskonale przeinterpretować w „wartość”, jaką jest lojalność przełożonego wobec podwładnych albo troska o „dobro Kościoła” – z punktu widzenia ofiar i ich obrońców to, rzecz jasna, ta sama mafijna omertà, tak irytująca włoskich śledczych.

Nie pozwólcie dzieciom przychodzić do nich

czytaj także

Każdy zatem realizuje jakieś „wartości” – niekiedy respektowane tylko w dość wąskim środowisku – bo każdy nieustannie musi dokonywać rozmaitych wyborów życiowych, przedkładając coś nad coś, to znaczy przypisując temu pierwszemu czemuś wartość wyższą i stając przed koniecznością uzasadnienia swojego wyboru. Nazywanie „nihilizmem” wartości innych niż własne przypomina naiwne przekonanie ludów pierwotnych, że wszyscy, którzy zamiast mówić „po ludzku”, czyli ich narzeczem, wydają z siebie dziwaczne pomruki, jęki i świsty, są – niemowami.

W poszukiwaniu nowego „arcymitu”

Pojęcia „wartości chrześcijańskie” po raz pierwszy użył prawdopodobnie… Friedrich Nietzsche, co – choć uczynił to z intencją poddania go krytyce – może oczywiście dodawać mu dodatkowego specyficznego smaczku.

Naznaczone jest ono nadto pewnym paradoksem, z którego zdają sobie sprawę chyba tylko nieliczni. Jego powszechna – jeśli wolno to tak wyrazić: werbalna czy medialna – obecność wcale nie jest symptomem mocy i dobrej kondycji chrześcijaństwa, lecz wręcz przeciwnie – jego postępującej erozji. W XVIII wieku, głównie w Niemczech i w Anglii, zaczyna się w samej teologii, nie tylko w oświeceniowej filozofii, proces demontażu chrześcijańskich dogmatów, którego finał Heinrich Heine opisze później tak:

„Chciano zgotować [religii] nową młodość, a postępowano przy tym tak mniej więcej jak Medea odmładzająca króla Ajzona. Najpierw zatem otworzono jej żyły i powoli wytoczono z niej całą krew zabobonu, a mówiąc mniej obrazowo: podjęto próbę usunięcia z chrześcijaństwa wszelkiej treści historycznej i pozostawienia w nim jedynie jego warstwy moralistycznej. […] Chrystus przestał być współregentem Boga, […] i pełną uznania cześć oddawano mu odtąd już tylko jako osobie prywatnej. Jego moralny charakter wychwalano ponad wszelką miarę. Nie znajdowano wprost słów, by wyrazić, jak dobrym i wspaniałym był człowiekiem. Co się zaś tyczy cudów przezeń dokonywanych, to wyjaśniano je prawami fizyki bądź usiłowano mówić o nich możliwie jak najmniej”.

Debata wokół moralności stała się bezpieczniejsza niż ta wokół historycznej opowieści chrześcijaństwa, która dramatycznie traciła na wiarygodności, odsłaniając swoje czysto mityczne oblicze. Była to niejako „ucieczka do przodu”, skrócenie linii obrony i – przede wszystkim – usytuowanie jej w łatwiejszym terenie. Oznaczało to jednak przynajmniej częściową kapitulację, oddanie większej części terytorium, przyznanie się w istocie do dziejowej klęski.

Innymi słowy: chrześcijaństwo przestało być „wielką narracją” o „odkupieniu” człowieka i przeistoczyło się w poradnik moralny – w najlepszym razie w moralny kodeks, rekomendowany już nie jako sposób na uzyskanie „żywota wiecznego”, lecz jako użyteczne narzędzie wychowywania społeczeństwa i utrzymania go w dyscyplinie nakazami i zakazami nie tyle nawet noszącymi pieczęć boską, ile raczej będącymi jakoby najwyższym wytworem refleksji etycznej rodzaju ludzkiego.

Do tego w wieku XIX pojawiło się także w etyce przeszczepione z ekonomii pojęcie „wartości”, które dawało przynajmniej złudzenie, że pewnym regułom etycznym da się przypisać charakter racjonalny i obiektywny – niejako przeliczalny – to zaś dowiedzie wciąż żywej niezbędności chrześcijaństwa. Zauważmy skądinąd: Prezes nie domaga się wierności „religii katolickiej”, którą Konstytucja 3 maja ustanawiała „religią narodową” i zakazywała odchodzenia od niej „pod karami apostazji” – nawet w IV RP takie żądanie wywołałoby konsternację w jego własnych szeregach – lecz jedynie jakimś mgławicowym „chrześcijańskim wartościom”.

Z pozoru żądania to różne, a jednak podążające w tym samym kierunku: mimo wspomnianej częściowej kapitulacji chrześcijaństwo nie zamierza bowiem składać broni i podejmuje walkę partyzancką. „Wartości chrześcijańskie” stały się bowiem czymś w rodzaju nowego „arcymitu” chrześcijaństwa – tak Ernst Bloch opisywał efekt finalny „demitologizacji” dogmatu, dokonanej przez Rudolfa Bultmanna: miejsce opowieści o zmartwychwstaniu Jezusa i zbawieniu ludzkości zajęła interpretowana czysto egzystencjalistycznie koncepcja grzechu pierworodnego i Ewangelii jako lekarstwa na takie zaistnienie zła. Istotne w obu wypadkach jest postrzeganie Jezusa i jego nauk jako wyróżnionego punktu zwrotnego dziejów.

Tak interpretował powstanie Ewangelii laicki (przynajmniej za laickiego uważany) myśliciel włoski Benedetto Croce w sławnym eseju Dlaczego nie możemy nie nazywać się chrześcijanami: „Chrześcijaństwo było największą rewolucją, jakiej ludzkość kiedykolwiek dokonała: tak wielką, tak uniwersalną i głęboką, tak brzemienną w skutki, tak nieoczekiwaną i nieodpartą, że nie dziwi, iż rewolucja ta była i jest postrzegana jako cud, objawienie siły wyższej, bezpośrednia interwencja Boga w sprawy ludzkie, za sprawą którego zyskały one nowe prawo i zupełnie nowy kierunek” (przeł. Łukasz Jan Berezowski, GW 03.04.2021).

W. została sądownie zmuszona do uczestnictwa w nieobowiązkowych praktykach religijnych

Takie wyróżnienie „wartości chrześcijańskich” nadaje im specyficzny status we współczesnym dyskursie moralnym i politycznym: przeobrażają się one w swoiste tabu, a przez to wyznaczają także pewne nieprzekraczalne tegoż dyskursu granice. Powstaje sytuacja podobna do tej, jaką wywoływały „odwilże” w PRL: wolno już było wówczas krytykować nawet sekretarzy wojewódzkich PZPR (jak dziś biskupów), ale nie wolno było podawać w wątpliwość idei marksizmu-leninizmu jako takich.

Znakomitym przykładem takiej samoograniczającej się krytyki był sławny esej Leszka Kołakowskiego Czym jest socjalizm, napisany w 1956 roku dla „Po Prostu” (ale mimo całej ostrożności autora i tak zatrzymany przez cenzurę). Artykuł był długą litanią wszelkich możliwych „błędów i wypaczeń”, zapewniającą jednak, że socjalizm nimi „nie jest”, i zakończoną wyznaniem wiary: „Socjalizm jest to naprawdę dobra rzecz”.

Podobnie wyglądało to w „karnawale Solidarności” roku 1980. Także wówczas „wartości” objawione przez „brodatych klasyków” wyznaczały nieprzekraczalną granicę możliwej debaty, a opozycja usiłowała od czasu do czasu „przyszpilać” władze komunistyczne celnie dobranym cytatem z komunistycznych „Ewangelii” (pamiętam z tamtego czasu wielki baner rozpięty na rynku w Krakowie, obwieszczający: „W sporach między Partią a związkami zawodowymi rację mają zawsze związki zawodowe. Lenin”).

Dziś bardzo podobnie zachowują się polscy ateiści. „Często krytykuję Kościół – pisze Magdalena Środa – ale to dlatego, że chrześcijański projekt zawarty w Nowym Testamencie wydaje mi się ciągle wart obrony. Tak jak warta obrony wydaje mi się wizja Kościoła, który ten projekt wciela w życie” („Gazeta Wyborcza” 15.09. 2020). Brzmi to niemal jak zakończenie „litanii” Kołakowskiego.

A Leszek Jażdżewski w sławnym wystąpieniu na Uniwersytecie Warszawskim 3 maja 2019 roku grzmiał niczym natchniony kaznodzieja dominikański: „Polski Kościół zaparł się Ewangelii, zaparł się Chrystusa”. Ergo: Ewangelia i Chrystus, jeśli się ich nie „zapierać”, wciąż pozostają bezcennym drogowskazem.

To ateistyczne Credo najtrafniej wyraził jednak – w swym nowym filozoficznym wcieleniu – tenże sam Leszek Kołakowski we wspomnianym szkicu o wartościach chrześcijańskich: „Nie ma nic lepszego na świecie, nic bardziej porywającego i godnego czci aniżeli wezwanie Jezusa Chrystusa, i nic bardziej nam nie przystoi, jak wstydzić się, że tak niewielu jest (jeśli w ogóle są), co temu wezwaniu umieją sprostać”.

Max Stirner w Jedyny i jego własność pisał przed niemal dwoma wiekami: „Nasi ateiści to pobożni ludzie”. Nasi też. Wydaje się, że polski Kościół dokonał niebywałego wręcz cudu: wychował nie tylko swoje owce, ale i swoje wilki, nie tylko swoich wiernych, ale i własnych ateistów. Ci atei devoti – jak owych pobożnych bezbożników wdzięcznie i dźwięcznie nazywają Włosi – wysuwają śmiałe projekty naprawy Kościoła, ale pytanie, czy w ogóle tego Kościoła i jego Ewangelii potrzebujemy, leży poza ich horyzontem. Tak jak polscy zwolennicy „socjalizmu z ludzką twarzą” przez długi czas nie potrafili dostrzec, że największym „błędem i wypaczeniem” jest sam ów marksistowsko-leninowski socjalizm wraz ze swymi świętymi pismami.

W latach 90. w społeczną potęgę Kościoła wierzyło tylko środowisko „Gazety Wyborczej” [rozmowa]

Tyrania wartości

Homilie Prezesa o wartościach przywodzą na pamięć pewien popularny niegdyś utwór: song Olka Grotowskiego z Przeglądu Piosenki Niezależnej w 1981 roku. Piosenka była prześmiewczym zapisem negocjacji strajkujących studentów z ówczesnym ministrem szkolnictwa wyższego, Górskim, który na postulat wprowadzenia w szkołach wyższych kursu filozofii odpowiadał tak:

Filozofii za to chcecie!?
Po co w głowie takie śmiecie?
Filozofię mamy jedną!
Urzędową i powszednią!

Dziś „jedne, urzędowe i powszednie” mamy „wartości”. Czym powraca historia, jeśli farsą była już za pierwszym razem?

Ukaz Prezesa brzmi bowiem co prawda groźnie, ale… Jak można by go w ogóle wyegzekwować? Czy policja sporządzi listy ateistów, którzy następnie będą musieli złożyć przed miejscowym proboszczem albo w urzędzie gminy oświadczenie o „przyjęciu wartości chrześcijańskich”? W tym, co na pierwszy rzut oka wydaje się czystym nonsensem, da się jednak wyłuskać ziarenka metody. I to metody dobrze nam znanej z retoryki i działań Prezesa.

Pomocna może nam tu być lektura jego ulubionego pisarza politycznego, Carla Schmitta. W eseju zatytułowanym dość dwuznacznie Tyrania wartości także „koronny prawnik Hitlera” powątpiewa co prawda w ogóle w realne istnienie czegoś takiego jak „wartości”: „[…] Wartość, o której mówi filozofia wartości, nie ma w założeniu posiadać bytu, lecz tylko obowiązywanie. Wartość nie istnieje, lecz obowiązuje” (przeł. Bartosz Kuźniarz, „Kronos” 3/2008). Z drugiej strony jednak wartości mają pewien przymiot czyniący je bezcennym wręcz narzędziem kampanii wyborczej, jak ją sobie wyobraża Prezes: „[…] Wartości zawsze podtrzymują wrogość i podburzają do walki” (tamże).

Stawiszyński: Wszystkie chwyty dozwolone

Niewykluczone, że słowa Prezesa to przygotowanie artyleryjskie zapowiadające otwarcie nowego frontu, wzdłuż którego przed wyborami rodacy będą sobie mogli w imię „wartości chrześcijańskich” skakać do oczu i obrzucać się wyzwiskami, co pozwoli znów zagonić do jednej zagródki rozłażący się ostatnio w różne strony elektorat PiS-u. Czyli zasadniczo nihil novi. „Wartości chrześcijańskie” mają najwyraźniej odegrać w nadchodzącej kampanii wyborczej rolę podobną do tej, jaką kiedyś odegrały „mikroby” roznoszone ponoć przez imigrantów: podnieść temperaturę walki wyborczej.

Stwierdzenie Carla Schmitta, że wartości jedynie „obowiązują”, ale nie „istnieją”, trzeba przy tym potraktować bardzo poważnie – nie był on zresztą jedynym, który taką diagnozę stawiał. Właśnie opisana wyżej łatwość w ich kreowaniu, a tym samym ich – praktycznie nieskończona – mnogość mogą nasuwać podejrzenie, że tak naprawdę są one jedynie bytem, jeśli się wolno tak wyrazić, „wirtualnym”.

Rzecz jasna, nie wszyscy myśliciele skłonni się byli z taką konstatacją zgodzić. Roman Ingarden w swoim szkicu Czego nie wiemy o wartościach zastanawiał się co prawda, „w jaki sposób wartości istnieją, o ile w ogóle istnieją” (podkr. T.Z.), ale przecież zaraz potem składał znamienną deklarację: „[…] Nie kierują mną tendencje do odrzucenia istnienia wartości. Daleki też jestem od sceptyckiej wyniosłości, z jaką wartości bywają traktowane, i obce mi są wielokrotnie pojawiające się usiłowania »sprowadzenia« wartości do jakichś subiektywnych zachowań się człowieka lub całych społeczności ludzkich, tak jakby wartości samych nie było, a pojawiało się jedynie pewne złudzenie lub urojenie płynące z indywidualnych lub w pewnych społecznościach rozpowszechnionych postaw czy zapotrzebowań”.

Odjaniepawlić polski Kościół: jak Krytyka walczyła o świeckie państwo

Te słowa, jak to słowa, nie każdego muszą przekonać i chyba całkiem dobrze uzasadnione byłoby przypuszczenie, że wartości to jedynie pewna nasza nakładka na rzeczywistość – jak południki czy równoleżniki, których obecność w naszym „świecie życia” traktujemy dziś jako oczywistość, ale których przecież w świecie fizycznym tak naprawdę nie ma.

Różnica jest tu wszakże dość istotna: co do południków i równoleżników ludzkość osiągnęła zasadniczo konsensus i ktoś, kto chciałby je sobie wyznaczyć „po swojemu”, pewnie nieprędko dojechałby tam, dokąd dojechać zamierzał. W dziedzinie wartości panuje daleko idąca dowolność i raczej brak tu perspektyw na uzgodnienie poglądów.

Ale nawet jeśli wartości są jedynie fikcjami, to przecież są fikcjami użytecznymi i może nawet niezbędnymi – jak południki. Chi non sa fingere, non sa vivere, głosi stare włoskie przysłowie: „Kto nie potrafi posługiwać się fikcją, nie potrafi żyć”. Bieda zaczyna się wtedy, gdy ktoś zechce jakiś wybrany ich katalog urzędowo absolutyzować – jak niegdyś „wiecznie żywe” idee Marksa i Engelsa.

Dlatego przynajmniej politycy i publicyści demokratyczni i liberalni mogliby śmiało porzucić ów ponawiany zwłaszcza w okolicach kampanii wyborczych czczy rytuał hołdów składanych przed ołtarzem „wartości chrześcijańskich”, który to rytuał, choć sam w sobie pusty i pozbawiony wszelkiej istotnej treści, wciąż zapewnia Kościołowi i jego funkcjonariuszom realnie uprzywilejowaną pozycję „strażników” i „nauczycieli” jakiejś wyższej mądrości, uzasadniając tym samym ich roszczenia do nieustannego musztrowania władzy i formowania prawa państwowego pod dyktando własnej doktryny. Stwarza też mylne wrażenie jego niezbędności: może jest i niedoskonały, ale jeśli go zabraknie, to kto wychowa „lud”? Zdaniem Adama Michnika „Polska bez Kościoła to czarny obraz” („GW” 18.03.2014).

„Troska o wartości” to przy tym także ważny argument w nigdy niezaspokojonych kościelnych żądaniach wciąż nowych dotacji i subwencji budżetowych. Nie należy też zapominać, że „myślenie według wartości” jako determinanta ludzkich działań i zaniechań miewa niekiedy oblicze zgoła Janusowe. Ich umiłowanie może co prawda powstrzymać kogoś przed przywłaszczeniem sobie wartego paręset złotych roweru bliźniego, pozostawionego przezeń niebacznie przed warzywniakiem, ale kogoś drugiego zachęci do założenia na przykład Chrześcijańsko-Patriotycznej Fundacji na rzecz Krzewienia Prawdy, Dobra, Piękna i Miłości, która będzie kosztować współobywateli kilkanaście albo i kilkadziesiąt milionów. Nie jest więc takie oczywiste, czy zyski i straty, jakie mogą przynieść „wartości chrześcijańskie”, zawsze idealnie się zbilansują.

Nie da się zjeść wafla i mieć wafla, czyli jak dokonałam apostazji i dlaczego was też namawiam

Co więcej, „wartości”, zwłaszcza te „najwyższe”, to często wygodne i tanie usprawiedliwienie. „Cóż, nic nie umiem, nie znam się na niczym, ale jeśli, Rodacy, wybierzecie mnie na posła albo senatora, będę krzewił wartości chrześcijańskie”. Ekspertem od wartości zostać nietrudno, znacznie łatwiej niż ekspertem w dziedzinie ekonomii czy polityki międzynarodowej. Także władza może się tłumaczyć sama przed sobą: „To prawda, ograniczamy, jak się da, prawa obywatelskie i wolność mediów, ale to wszystko po to, by obronić »wolność prawdziwą«, opromienioną przez »wartości«. Bo czyż sam święty Jan Paweł II nie pisał w encyklice Centesimus annus, że »demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm«?”.

A zatem: nie obawiajmy się „nihilizmu” i nie dajmy się szantażować jego groźbą. To – jak widzieliśmy – zagrożenie wyimaginowane, w przeciwieństwie do „tyranii wartości”, które, podniesione do rangi jedynych, urzędowych i bezalternatywnych, łatwo stają się narzędziem opresji, wykluczenia i szykan.

I to – warto o tym pamiętać – nie tylko „wartości chrześcijańskie”.

**
Tadeusz Zatorski – germanista, tłumacz, eseista. Ostatnio wydał Krnąbrne dzieci Wieku Świateł. Szkice o literaturze niemieckiej XVIII i XIX wieku (2019). Prowadzi blog www.brulionbezlinii.net.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij