Kraj

Polskie Guantanamo: 10 lat więzienia za protest przeciwko zamkniętym ośrodkom dla uchodźców?

Ponad trzy lata temu w Krośnie Odrzańskim odbył się protest przeciw zamykaniu uchodźców i uchodźczyń w ośrodkach zamkniętych, który przerodził się w zamieszki. Zatrzymano 10 osób. W kwietniu odbędzie się ich ostatnia rozprawa, na której dowiemy się, czy za sprzeciwianie się detencji cudzoziemców można w Polsce iść do więzienia.

Krosno Odrzańskie to miasteczko powiatowe między Zieloną Górą a granicą z Niemcami. Swoją siedzibę ma tu Nadodrzański Oddział Straży Granicznej, który prowadzi Strzeżony Ośrodek dla Cudzoziemców. Jest to jedna z sześciu obecnie działających placówek zamkniętych, do których – zgodnie z przepisami – cudzoziemcy powinni trafiać w ostateczności, gdy nie da się ich zidentyfikować lub gdy istnieje poważne podejrzenie, że mogą stanowić zagrożenie.

Tymczasem wraz z wybuchem kryzysu humanitarnego na granicy polsko-białoruskiej do SOC-ów zaczęli trafiać niemalże wszyscy zatrzymani, a nie wyrzuceni za granicę migranci oraz uchodźcy. SOC-e zaczęły spełniać funkcję kolejnej linii granicznej, po fortyfikowanej coraz mocniej samej granicy na Podlasiu oraz granicach stref stanów wyjątkowych, których kolejną już emanację wprowadzono za rządów Donalda Tuska. Obowiązywanie podlaskiej „strefy buforowej” z początkiem marca przedłużono po raz kolejny.

Dlaczego osoby z białoruskiej granicy trafiają głównie do ośrodków zamkniętych?

Polska, tak jak inne państwa na zewnętrznych granicach UE, na otwarcie szlaku migracyjnego – z Bliskiego Wschodu i Afryki przez Moskwę i Mińsk na zasadach Łukaszenki oraz Putina – zareagowała sekurytyzacją granicy oraz kryminalizacją migracji, a także pomocy osobom migrującym.

Karą, która obowiązuje za próbę przekroczenia granicy Polski z Białorusią, jest pushback – czyli nielegalna, choć powszechnie w Europie stosowana praktyka, która polega na brutalnym wyrzuceniu osób migrujących oraz chcących ubiegać się o ochronę międzynarodową za granicę, w wypadku Polski – prosto w ręce siepaczy Łukaszenki.

Osoby, które nie zostaną z granicy wyrzucone do Białorusi, kierowane są do ośrodków dla cudzoziemców. Do otwartych, często siłą starań ruchu pomocowego. Otwarte ośrodki osoby mogą swobodnie opuszczać, często więc decydują się kontynuować podróż w kierunku krajów zachodnich, nie chcąc rozpatrywania wniosku o ochronę w Polsce. Skierowanie do SOC-u taki wyjazd utrudnia, opóźniając go o kilka, w skrajnych wypadkach kilkanaście miesięcy, z wiszącą nad głową groźbą deportacji.

Przygotowując się na zwiększenie liczby osób kierowanych do ośrodków zamkniętych, Polska podjęła konkretne działania. Dopuszczono zmniejszenie wymaganej dostępnej powierzchni na osobę do dwóch metrów kwadratowych – to mniej niż w zakładach karnych. Otwarto także nowe SOC-e. Dwa ośrodki otwarte zamieniono na zamknięte, na poligonie wojskowym w Wędrzynie zaczął też funkcjonować jeden ośrodek dodatkowy.

Bunty w polskim Guantanamo

W „polskim Guantanamo”, jak nazywał ośrodek w Wędrzynie raport Amnesty International, obowiązywały te same środki ograniczania wolności i swobód co w pozostałych SOC-ach. To m.in. brak swobody opuszczania ośrodka, kraty w oknach, monitoring na całej powierzchni ośrodka, zakaz posiadania telefonów z internetem, reglamentacja godzin widzeń czy czasu korzystania z komputerów z internetem.

W Wędrzynie do tej listy dopisać należało wojskowy dryl oraz odbywające się na poligonie ćwiczenia wojskowe. Osoby uciekające z krajów pogrążonych w konfliktach zbrojnych oraz po doświadczeniu przemocy na samej granicy z Białorusią musiały więc całymi dniami słuchać wybuchów oraz wystrzałów.

Wędrzyn był pierwszym SOC-em, w którym wybuchły protesty, choć z czasem strajkowały wszystkie ośrodki. Bunty w Wędrzynie, brutalnie tłumione, zwróciły uwagę biura RPO, które kilkukrotnie wizytowało ten ośrodek.

„Niestety, ośrodek w Wędrzynie nie wypełnia żadnej z podstawowych gwarancji przeciwdziałania nieludzkiemu i poniżającemu traktowaniu osób pozbawionych wolności. Warunki w nim panujące nie są do zaakceptowania w świetle minimalnych standardów ochrony praw cudzoziemców w detencji” – brzmi opinia wystawiona po trzeciej wizytacji w Wędrzynie przedstawicieli Krajowego Mechanizmu Prewencji Tortur Biura RPO.

Tę opinię wystawiono 24 stycznia 2022 roku. Nieco ponad dwa tygodnie później odbył się protest przed placówką Straży Granicznej w Krośnie Odrzańskim, która wówczas zarządzała także ośrodkiem na wojskowym poligonie w Wędrzynie.

Obrońcy praw człowieka traktowani jak kibole po stadionowej zadymie

W proteście udział wzięło ponad 100 osób, które zjechały do Krosna, by sprzeciwić się nieludzkiemu traktowaniu migrantów i uchodźców w Wędrzynie oraz w innych zamkniętych placówkach na terenie Polski.

Manifestacja przerodziła się w zamieszki, po których zatrzymano i oskarżono m.in. o czynną napaść na funkcjonariuszy 10 osób. Oskarżonym grozi kara od 2 do 10 lat więzienia, co odczytują jako bezprecedensowe represje wymierzone w działający na granicy ruch pomocowy oraz ruch solidarnościowy.

„Walka o prawa człowieka to nie czyn chuligański” – twierdzą osoby oskarżone oraz osoby wspierające dziesiątkę z Krosna. To odpowiedź na zarzuty postawione przez prokuraturę, która uważa, że protestujący dopuścili się czynu chuligańskiego. Ta kwalifikacja sprawia, że kary wymierzane są ze zdwojoną surowością – w przypadku protestujących w Krośnie Odrzańskim oznacza to ryzyko bezwzględnej odsiadki, bez możliwości ubiegania się o wyrok w zawieszeniu czy areszt domowy.

Coraz gorzej w ośrodkach detencyjnych. „Ludzie są bici, żyją w reżimie więziennym”

Tak drakońskie przepisy zostały wprowadzone do polskiego Kodeksu karnego w ramach walki z chuligaństwem na stadionach. Dlaczego prokuratura sięga po tę przesłankę w sytuacji, gdy ma do czynienia z protestem o charakterze politycznym? I jak w ogóle doszło do zamieszek przed ośrodkiem zamkniętym w Krośnie Odrzańskim?

Rozmawiałem o tym z osobą biorącą udział w proteście, która została poturbowana przez policję, oraz z prawnikiem oskarżonych.

Z ich relacji wyłania się obraz pokojowej manifestacji, nad którą w pewnym momencie stracono kontrolę. Obecna w pierwszym szeregu osób podchodzących pod strzeżony ośrodek Halina opowiada, że nagle została uderzona policyjną pałką w głowę i zalała się krwią. Została wyprowadzona z tłumu, udzielono jej pomocy medycznej, a następnie trafiła do szpitala, gdzie założono jej pięć szwów. Mimo hospitalizacji oraz dziewięciu dni zwolnienia lekarskiego prokuratura nie dała wiary jej słowom i odrzuciła zażalenie. – Cios zadał ktoś z manifestujących – mieli skwitować śledczy.

– To nieprawda – mówi Halina i przekonuje, że manifestujący nie byli agresywni ani nie prowokowali policji.

Z kolei na łamach mediów lokalnych rzecznik lubuskiej policji podinsp. Marcin Maludy winę za eskalację przemocy przypisywał manifestującym, którzy nie zgłosili manifestacji, więc – jego zdaniem – ich obecność w Krośnie Odrzańskim była nielegalna.

– W pewnym momencie protestujący w tym samym czasie zaczęli atakować funkcjonariuszy. W ruch poszły kamienie, gruz, kołki. Kopano policyjne tarcze. Odpalano race i petardy – brzmi wersja rzecznika, czyli oficjalna wersja policji przekazana „Gazecie Lubuskiej” tuż po zajściach.

Maluda podkreśla też, że gdyby nie reakcja policji, doszłoby do jeszcze większej eskalacji przemocy. – Gdyby nie praca policjantów […] mogłoby dojść do poważnych zamieszek, w których mogły ucierpieć również osoby postronne – dodaje Maluda.

Halina zbija argument Maludy. – Przecież tam nie było żadnych osób postronnych, nie było też żadnej kontrmanifestacji, to kto miałby niby ucierpieć? – pyta retorycznie.

Policjanci nie wiedzą, co kto robił

A co o zajściach mówią sami mundurowi będący wówczas na miejscu?

– Obrona przesłuchała 22 świadków zgłoszonych przez funkcjonariuszy biorących udział w zajściach i żaden z nich nie potrafił wskazać, od czego to wszystko się zaczęło – mówi reprezentujący oskarżonych w sprawie mecenas Marcin Czachor.

– Wiemy więc, że do pewnego momentu wszystko przebiegało spokojnie, a potem coś się wydarzyło – ale co to było, tego nikt nie jest pewien – doprecyzowuje Czachor.

– Z relacji uczestników demonstracji wynika natomiast, że przed murem SOC-u policja była już w pełnym rynsztunku bojowym, w białych kaskach, z tarczami i pałkami i że funkcjonariusze oddziału prewencji zachowywali się agresywnie. Był używany gaz i środki przymusu bezpośredniego.

Złe miejsce o złej godzinie

czytaj także

Zdaniem obrony część funkcjonariuszy wskazywała na konkretne osoby, a część nie była w stanie powiedzieć, kto i co dokładnie robił. Obrona zwraca też uwagę, że istotna część manifestujących była ubrana w jednolite czarne stroje, wiemy też, że część z nich miała na oczach gogle oraz na twarzy maski – powszechnie używane akcesoria ochronne na polskich protestach od czasów Strajków Kobiet w Warszawie.

– Rzekomi sprawcy zdarzeń byli identyfikowani także poprzez wskazane szczegóły ubioru, chustę czy szalik. Elementy, którymi, jak wiemy z relacji manifestujących, swobodnie w trakcie protestu się wymieniano – dodaje adwokat oskarżonych.

Co więcej – osoby usłyszały te same zarzuty, choć były zatrzymywane w różnych momentach manifestacji. Istnieją też zasadne podejrzenia, że decyzje dotyczące zatrzymań konkretnych osób mogły zostać podjęte, jeszcze zanim manifestacja się zaczęła.

Raz, dwa trzy – zatrzymany będziesz ty!

– Ja byłem wytypowany do zatrzymania od samego początku. Byłem kontrolowany już przed wjazdem do Krosna, tak samo jak w 2020 roku przed wjazdem do Warszawy – mówi Kamil Siemaszko.

W 2020 roku Siemaszko jechał wraz z osobami ze Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza z Poznania do Warszawy na największą manifestację przeciw zaostrzeniu prawa aborcyjnego. 30 października w stolicy demonstrowało ponad 100 tysięcy osób.

Jak relacjonował TVN24, „auta, którymi podróżowali [związkowcy – przyp. aut.], były kontrolowane trzy razy, z czego ostatni raz właśnie w okolicach Pruszkowa”.

– Wyciągnęli nas z auta, skuli nas za plecami i w taki sposób przewieźli do komendy w Pruszkowie – opowiadała stacji Marta Rozmysłowicz z Inicjatywy Pracowniczej.

Zwolniono ich, gdy wielka blokada Warszawy dobiegała końca. Za te represje Siemaszko i inni doczekali się odszkodowania, a w październiku 2024 roku prokuratura wznowiła śledztwo dotyczące „przekroczenia uprawień oraz niedopełnienia obowiązków przez funkcjonariuszy policji”.

W Hajnówce rusza proces piątki aktywistów. Przestępstwo? Ratunek dla siódemki dzieci i trojga dorosłych

Kontrola drogowa przed Krosnem potwierdziła, że Siemaszko udaje się na protest przed placówką SG. I gdy tylko zaczęło się robić gorąco – został zatrzymany.

– Do naszego protestu dołączyły osoby znajdujące się w zamkniętym ośrodku. Chcieliśmy podejść więc bliżej muru, żeby dać im znać, że z nimi jesteśmy, i wtedy policja w sposób totalnie nieskoordynowany zaczęła nas atakować – relacjonuje przebieg wydarzeń Siemaszko.

– Część z nas zaczęła się wycofywać i na ulicy dojazdowej do ośrodka zostaliśmy zamknięci w kotle – opowiada.

Z kotła Siemaszko trafił na komisariat, gdzie, jak się okazało, był oczekiwany.

– Oficer miał na biurku wydrukowane moje zdjęcia z profili społecznościowych. „Mógłbym tam leżeć i krzyżem, a i tak byście mnie zatrzymali” – wypaliłem. Policjant tylko się uśmiechnął i zgarnął zdjęcia do szuflady. Wiedział doskonale, czym się zajmuję – jestem sportowcem, trenuję sztuki walki. Gdy poprosiłem o rozkucie – usłyszałem ze śmiechem: „nie, bo jeszcze nas pobijesz”.

Siemaszko został wytypowany jako jeden z liderów środowiska, na odprawie miano przekazać, że do Krosna jedzie Antifa i że jak tylko coś zacznie się dziać – należy go zatrzymać.

Obrona uważa, że taka sytuacja nie powinna mieć miejsca. Nie wyklucza też, że inne osoby również mogły być typowane.

Natomiast już na rozprawie żaden ze świadków – czyli żaden z 22 przesłuchiwanych policjantów – nie potrafił wskazać na Siemaszko jako na osobę atakującą policję.

Wskazano natomiast na Kubę. On także chciał podejść pod mury zamkniętego ośrodka, by okazać wsparcie osadzonym.

– To było już po zakończeniu pikiety. Policja zaczęła zachowywać się agresywnie. Popychali ludzi, nadawali komunikaty, których nie dało się zrozumieć, biegali to z jednej, to z drugiej strony, w sposób nieskoordynowany – ocenia Kuba.

Proszę państwa, oto miś [Podsiadło pisze do Bodnara]

– Byłem jedną z pierwszych osób zatrzymanych – mówi.

Jak ustosunkowuje się do zarzutów?

– Przyznaję się do znieważenia funkcjonariuszy, w nerwach coś mi się mogło wymsknąć. Co do czynnej napaści – być może szarpnąłem się podczas zatrzymywania. A jeśli chodzi o czyn chuligański? W żadnym wypadku!

– Pojechaliśmy do Krosna zamanifestować naszą niezgodę na to, w jakich warunkach są przetrzymywani uchodźcy, okazać solidarność – a policja i prokuratura traktują nas jak kibiców po zadymie na meczu. Twierdzą, że przyjechaliśmy specjalnie po to, aby robić burdy.

– Przecież zanim doszło do wybuchu przemocy, odbywała się pokojowa pikieta, były przemówienia, transparenty, skandowane hasła solidarnościowe, gdzie tu więc czyn chuligański? – doprecyzowuje i ocenia sytuację Kuba.

Trzy lata w zawieszeniu

Z oskarżonymi rozmawiam trzy lata po zajściach w Krośnie. Jak przekonują – zostali już ukarani, bo zastosowano wobec nich drastyczne środki ograniczenia swobód. To m.in. zakaz wyjazdu z kraju oraz obowiązek meldowania się na komendzie codziennie od poniedziałku do piątku.

– Jak to wygląda? Codziennie po pracy wpadasz na komendę, podajesz nadany ci numer PIN i odhaczają cię w systemie. Nie możesz zaplanować żadnego wyjazdu na dłużej niż sobotę i niedzielę, nie możesz odwiedzić rodziny czy przyjaciół, jeśli mieszkają gdzie indziej niż ty – wyjaśnia Kuba i dodaje, że wszyscy oskarżeni zostali de facto uziemieni w swoich miastach.

Gra w nielegalne. Między pomaganiem a pomocnictwem [reportaż z granicy]

– A jeśli potrzebujesz wyjechać za granicę jak ja – dopowiada Kamil Siemaszko, który w czasie obowiązywania sankcji miał jechać na obóz sportowy jako trener – musisz wystąpić o zgodę.

– W moim przypadku przedstawiciel prawny musiał się targować z prokuratorem, który sugerował, że jak pójdę na samoukaranie, to mi tę zgodę da. To skandaliczne. Skoro się nie przyznaję do winy, to się nie przyznaję i koniec. Ostatecznie tę zgodę uzyskałem, ale wymagało to sporo ekwilibrystyki.

W sądzie jak u Barei

Obrona mówi, że sama sprawa ciągnie się stanowczo zbyt długo. – Biorę udział w sprawach, gdzie przesłuchuje się po kilkadziesiąt świadków i aż tyle to wszystko nie trwa – uważa adwokat oskarżonych.

W sprawie da się dostrzec także uchybienia formalne, które każą wątpić w kwalifikacje sądu do rozpatrywania sprawy, jak i w sam obiektywizm, a także błędy w samym akcie oskarżenia.

Prokurator twierdzi, że podejrzani przybyli na miejsce w sposób zorganizowany przez Fundację No Border.

– Zawnioskowaliśmy więc o zwrócenie się do tej fundacji z pytaniami – odpowiedzieli, że absolutnie nie byli organizatorami żadnej manifestacji – wyjaśnia Czachor.

Gdzie oni są? Czyli kto na granicy pomaga, a kto nie [reportaż]

Faktycznie, Fundacja No Border została założona przez Urszulę Glensk, akademiczkę i autorkę reportażu Pinezka. Nie ma ona nic wspólnego z ruchem anarchistycznym, który prowadzi oddolną inicjatywę No Borders Team, w ramach której jest obecny na granicy polsko-białoruskiej od samego początku tego kryzysu.

– To są podstawowe błędy faktograficzne – uważa obrona.

Z kolei uchybienia po stronie sądu rodzą istotne pytania o obiektywizm w orzekaniu.

– Sąd Rejonowy w Krośnie prowadzi jedną dużą sprawę karną oraz sprawy wykroczeniowe – o niewykonywanie poleceń policji, w których albo moi klienci zostali uniewinnieni, albo sprawy umorzono. Ten sam sąd prowadził też sprawy zażaleniowe oskarżonych, które zostały odrzucone.

Co z tego wynika w praktyce?

– Sędzia orzekający w tej sprawie ma już wyrobiony pogląd na winę oskarżonych, bo odrzucał ich zażalenia na zatrzymanie przez policję. Już raz zdecydował więc, że to był czyn chuligański.

– Na pierwszej sprawie zgłosiliśmy wniosek o wyłączenie tego sędziego, zgodziła się z nami prokuratura, zgodził się z nami nawet ten sędzia, a mimo to nie został od sprawy odsunięty. Tak jakby się uparto, że to sąd w Krośnie musi tę sprawę rozpatrzyć.

Żadna władza nie lubi protestów…

– Państwo od zawsze stara się opór społeczny skryminalizować. To sposób na odcinanie protestujących od bazy – czyli od społeczeństwa. Przedstawia się osoby, które chcą mieć wpływ na rzeczywistość jako chuliganów czy wręcz bandytów, aby pozbawić ich poparcia w społeczeństwie – mówi Siemaszko, który działa społecznie od wielu lat i ma na koncie wyrok ograniczenia wolności w zawieszeniu za blokowanie eksmisji wraz z Wielkopolskim Stowarzyszeniem Lokatorskim.

Również Kuba jest doświadczonym przez prawo działaczem społecznym oraz politycznym.

– Byłem karany za zniszczenie pojazdu Krzysztofa Bosaka. Odrabiałem prace społeczne. Tylko co to było za zniszczenie? Manifest polityczny! Na jego aucie zamieściliśmy napis „faszysta”. Biegły sądowy uznał, że poglądy Bosaka są zbliżone do faszyzmu, więc zostaliśmy oczyszczeni z zarzutu znieważenia. To był przełomowy wyrok, bo od tego momentu można się powoływać na biegłych i określać Bosaka mianem faszysty.

– Jestem opiekunem w ośrodku i w noclegowni dla osób bezdomnych w Poznaniu. Pracuję dla pogotowia społecznego, jestem street-workerem, pracuję z osobami w kryzysie bezdomności na ulicach. Wydaję też zupy na dworcu w Poznaniu codziennie od 17 do 19 – opowiada o swoim zaangażowaniu.

Granica – ta druga, o której nikt nie chce słuchać

– Miałem też problemy z używkami i z alkoholem. Obecnie jestem trzeźwy, ale jakiś czas temu złamałem abstynencje, to było przed zapowiadaną na styczeń końcową rozprawą.

– To trzy lata życia w zawieszeniu – mówi. – I dalej nie wiadomo, co z nami będzie. Gdybym wiedział, że idę siedzieć, tobym się jakoś przygotował, a tak? Nie wiadomo, co robić.

Także Siemaszko dostrzega represyjny charakter całej sprawy. Ale tak samo jak Kuba nie żałuje swego zaangażowania w sprawę obrony osadzonych w polskich SOC-ach.

– Nie jesteśmy ludźmi, których można złamać.

To samo można powiedzieć o całej dziesiątce z Krosna, o piątce z Hajnówki oraz o całym ruchu pomocowym, działającym na granicy polsko-białoruskiej już od ponad trzech lat.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Bartosz Rumieńczyk
Bartosz Rumieńczyk
Dziennikarz
Dziennikarz zajmujący się migracjami, uchodźstwem, prawami człowieka i prawami zwierząt. Przez pięć lat związany z redakcją Onetu, obecnie niezależny. Publikuje na łamach „Tygodnika Powszechnego”, OKO.press czy Wirtualnej Polski. Współtworzy projekt Historie o człowieku.
Zamknij