Fatalny wizerunek polityki jest ze wszech miar zasłużony, ale korzyść z tego faktu czerpią głównie ci najgorsi, najbardziej skorumpowani i najmniej kompetentni. Jeśli uznamy, że „wszyscy politycy są tacy sami”, sami sobie odbierzemy narzędzia zmiany społecznej.
Jeśli istnieje w Polsce jakiś pogląd ponad podziałami politycznymi, to brzmi on następująco: generalnie rzecz biorąc, polityka to zapasy w błocie, a politycy są do kitu. W rankingu najbardziej poważanych zawodów z 2023 roku polityk znalazł się na szarym końcu – wypadł gorzej nie tylko od strażaka, pielęgniarki czy inżyniera, ale także od trenera biznesu, księdza i pracownika call-center.
Być może jeszcze bardziej wymowne są statystyki członkostwa w partiach politycznych. Według danych GUS z 2020 roku do polskich partii politycznych należało w sumie 240 tysięcy osób. Dla porównania – sama tylko brytyjska Partia Pracy liczy sobie ponad 500 tysięcy członków i członkiń.
czytaj także
Sami sobie winni
Żeby nie było wątpliwości, sami politycy pracują na tę negatywną opinię. Wystarczy przez tydzień śledzić media, aby trafić na liczne przykłady polityków i polityczek, którzy zachowują się niepoważnie na sali sejmowej, przychodzą nieprzygotowani do studiów telewizyjnych i nie mają wiele do powiedzenia poza tym, że ich przeciwnicy są źli, źli, tak bardzo źli (ale z reguły nie na tyle, żeby nie bawić się wspólnie na imprezie urodzinowej znajomego dziennikarza).
Kto interesuje się polityką bliżej, ma jeszcze więcej powodów do niechęci. Bo może na przykład wymienić polityków i polityczki, którzy specjalizują się w okupowaniu stanowisk politycznych, a ich ulubiona partia to zawsze taka, która daje ku temu największe szanse. (Monika Pawłowska pozdrawia swoich wyborców). Nie mówiąc już o tych osobach, które traktują politykę jako dobre źródło zarobku dla siebie i swojej licznej rodziny.
Socjaldemokracji już nie będzie. Ten gmach wali się na naszych oczach
czytaj także
A jednak ta negatywna opinia, jakkolwiek zasłużona, ma też swoje skutki uboczne, z których warto zdawać sobie sprawę. Ostatecznie najbardziej korzystają na tym najgorsi, najbardziej skorumpowani i niekompetentni politycy, bo to w ich interesie jest, by ludzie myśleli, że wszyscy są tacy sami i nie ma lepszych alternatyw. Tracimy zaś przede wszystkim my, wyborcy, bo polityczna apatia odbiera nam narzędzia zmiany społecznej.
Utracona sprawczość
Zacznijmy od prostej tezy: w ciągu ostatnich ponad 100 lat kilka rzeczy udało się zmienić na lepsze – przynajmniej w części świata. Kobiety wywalczyły prawa wyborcze, wprowadzono szkoły powszechne i emerytury, publiczny system ochrony zdrowia i inne świadczenia społeczne, zakazano pracy dzieci, w krajach takich jak USA zniesiono segregację rasową, a gdzieniegdzie udało się zalegalizować małżeństwa par jednopłciowych.
I czy nam się to podoba, czy nie, większość tych dobrych zmian ma jedną wspólną cechę – została wprowadzona, ponieważ poparła ją dostatecznie duża liczba polityków i polityczek.
To samo dotyczy każdej potencjalnej zmiany na przyszłość.
Co się wam marzy? Polityka klimatyczna, która swoim rozmachem sprosta skali zagrożenia? Większe środki na ochronę zdrowia? Lepsza ochrona praw kobiet i mniejszości? Mądrzejsza polityka mieszkaniowa? Humanitarna polityka migracyjna? Jedno jest pewne – jeśli którąś z tych rzeczy uda się zrealizować, to tylko dlatego, że dostateczna liczba polityków i polityczek zagłosuje w odpowiednim momencie „za”.
No dobrze, ale politycy robią takie rzeczy tylko pod wpływem ogromnej presji społecznej, prawda? Tak, reformy socjalne nie byłyby możliwe bez strajków i związków zawodowych, prawa kobiet bez sufrażystek, a polityka klimatyczna potrzebuje nieustannej presji ze strony aktywistów.
Rzecz w tym, że nie wszyscy politycy i polityczki poddają się tej presji tak samo. W każdej z wymienionych spraw – od praw pracowniczych po prawa mniejszości – zawsze byli tacy, którzy głosowali za zmianami, i tacy, którzy głosowali przeciwko. W USA prawa wyborcze dla kobiet przegłosowano w 1920 roku, kiedy stan Tennessee przyjął niezbędną poprawkę do Konstytucji. Zadecydował jeden głos!
Dziś to się nie zmieniło. Gdy na przykład administracja Bidena przeprowadzała najambitniejszy program inwestycji klimatycznych w historii USA przez Senat, to wynik wynosił 50 głosów „za” i 50 „przeciw”. Zdecydował dodatkowy głos wiceprezydentki Harris. Jeszcze ambitniejszy plan inwestycji upadł, bo przeciw były 52 osoby (cała Partia Republikańska plus Joe Manchin i Kyrsten Sinema z Partii Demokratycznej).
czytaj także
Fatalistyczne nastawienie do polityki, na zasadzie – wszyscy są źli, polityka to zapasy w błocie – prowadzi często do wyborczej apatii, a głosowanie na te lub inne partie, na te czy inne osoby, to też narzędzie wywierania presji na polityków. Politycy pragną głosów, ich kariery od tego zależą, rzucą się więc w każdą stronę, która daje im perspektywy na przyciągnięcie większej liczby wyborców.
Co rozumiał King?
Jedną z osób, która doskonale rozumiała dynamikę relacji między aktywizmem i polityką, był nie kto inny jak sam Martin Luther King.
Postać Kinga jest ostatnio przywoływana jako odtrutka na naiwne wyobrażenie o grzecznych aktywistach. I słusznie, bo warto ciągle przypominać, że podobnie jak jego dzisiejsi odpowiednicy, był on nieustannie oskarżany o nadmierny radykalizm, zrażanie umiarkowanych wyborców i nieskuteczność. Ale King może być także odtrutką na inny popularny pogląd – że aktywiści powinni trzymać się od polityków na dystans.
czytaj także
King stał się symbolem aktywizmu między innymi dlatego, że ruch, na którego czele stał, mógł się pochwalić konkretnymi sukcesami. W szczególności dwoma ustawami: Civil Rights Act z 1964 roku, która zakazywała segregacji rasowej w szkołach i instytucjach publicznych, oraz Voting Rights Act z 1965 roku, która zabraniała dyskryminacji rasowej przy urnie wyborczej.
Obie ustawy były wspierane przez ówczesnych prezydentów: najpierw Johna F. Kennedy’ego, a po jego zabójstwie przez Lyndon B. Johnsona. Obie musiał przyjąć w głosowaniu Kongres.
King z założenia nie chciał agitować za konkretnymi politykami ani ich wspierać. Ale gdy tylko czuł, że przegłosowanie korzystnych zmian prawnych zależy od tego, kto sprawuje władzę, nie wahał się stawać po określonej stronie. To dlatego tuż przed wyborami prezydenckimi King publicznie wsparł Kennedy’ego. To dlatego kilka lat później zdecydował się przerwać jeden z marszów na prośbę administracji Johnsona, która uważała, że nie należy podburzać kilku niezdecydowanych kongresmenów przed kluczowym głosowaniem.
Markiewka: Nie uratujemy świata na skróty, bez polityków i „brudnej” polityki
czytaj także
Powiecie, że to opowieści z innych czasów, dziś nie ma takich ideowych liderów jak Kennedy i Johnson. Tylko że to wcale nie były kryształowe postacie. Dość powiedzieć, że obaj pozwolili FBI na inwigilowanie Kinga i nie przeszkadzali ówczesnemu szefowi agencji, J. Edgarowi Hooverowi, który miał obsesję na punkcie słynnego pastora i dążył do jego skompromitowania.
Zarówno Kennedy, jak i Johnson mieli interes polityczny w przeforsowaniu praw czarnej społeczności. I King to wiedział. Po prostu uznał, że lepiej wspomóc polityków, którzy mają taki interes, niż biernie przyglądać się wygranej tych, którzy bili się o głosy najbardziej antyrównościowych białych wyborców.
Ekosystem medialny
Niestety, nawet jeśli obywatele starają się wykrzesać w sobie entuzjazm do polityków i polityki, to dzieje się to raczej wbrew mediom, które nie ułatwiają sprawy.
W mediach liczy się przede wszystkim show, a najlepszy show daje konflikt. Zaprasza się więc do studiów głównie fighterów wyspecjalizowanych w ostrych atakach na innych. W taki sposób wypromowano ludzi w rodzaju Jacka Kurskiego i Stanisława Niesiołowskiego. Trudno się dziwić wyborcom, że kojarzą politykę głównie z jałowymi pyskówkami.
Od czasu do czasu media przerzucają się na tryb wyznawczy – głosząc, że jakiś polityk jest zbawcą narodu. Ale to jest komunikat, który trafia do ludzi, którzy danego polityka popierają, a nie do osób ogólnie zniechęconych do polityki. A nawet gdyby ktoś z tej drugiej grupy dał się uwieść tej bajkowej wizji, to nieuchronne rozczarowanie może skutkować jeszcze większym zniechęceniem do politycznego światka. Nic tak nie boli jak zawiedziona miłość.
A co, jeśli kogoś nie interesują ani medialni fighterzy, ani polityczni mesjasze, lecz na przykład politycy i polityczki, którzy konsekwentnie głosują za tym, co głosili w trakcie kampanii wyborczej, albo pracują ciężko w różnego rodzaju komisjach bądź w tak zwanym terenie? Cóż, taka osoba musi często wyszukiwać tego typu informacje na własną rękę, bo media nie są szczególnie zainteresowane promowaniem takich nudów.
Inna wizja polityki
Popkultura dodatkowo potęguje problem, podsuwając nam dwa modele polityki. Albo polityk jest ze wszech miar mądry i prawy – jak prezydent USA w Prezydenckim pokerze, albo cyniczny i bezwstydnie egoistyczny – jak postacie z House of Cards lub Figurantki.
Ten pierwszy model jest tak idealistyczny, że żadna realna osoba nie jest w stanie mu sprostać, więc prawdziwi politycy wypadają na jego tle blado. Ten drugi tak skrajnie pesymistyczny, a przy tym fascynujący, że tylko utwierdza ludzi w najbardziej negatywnych stereotypach na temat polityków.
Zbyt rzadko dostajemy produkcje w rodzaju Kto się odważy, miniserialu puszczanego kilka lat temu na HBO. To oparta na faktach historia lokalnego amerykańskiego polityka Nicka Wasicsko, który pomógł wdrożyć ważny program rasowej desegregacji mieszkań. Wasicsko nie jest przedstawiany w serialu jako idealista czy nawet jakoś wyjątkowo sprytny polityk. To po prostu człowiek, który objął urząd w momencie, gdy dyskutowano o reformie mieszkaniowej, i – w przeciwieństwie do wielu innych polityków – poparł zdanie federalnych ekspertów. A gdy już raz to zrobił, uznał, że musi bronić programu desegregacji, bo został z nim skojarzony.
Potrzebujemy takich przyziemnych wizji polityki.
Chodźmy na marsz i wybory. Żeby nie trzeba było iść na Bastylię albo inną Berezę
czytaj także
Politycy nie są ani superbohaterami, ani superzłoczyńcami, raczej elementem szerszej układanki, w skład której wchodzą różni aktorzy: od lobbystów biznesowych, przez ruchy i organizacje społeczne, po zwykłych wyborców. Ten „element” może działać lepiej lub gorzej, może naginać się do woli tych bądź innych aktorów. Tak jak nie ma jednak sensu łudzić się, że politycy sami z siebie coś zrobią „dla ludzi”, tak też nie powinniśmy dać się porwać pesymistycznej wizji, że nie ma znaczenia, kto jest u władzy, bo wszyscy są siebie warci.