Gdy opublikowałem w „Polityce” pierwszy z serii tekstów o rosyjskich śladach w aferze podsłuchowej, instytucje rządowe, prezydenckie i sejmowe obsadzone przez nominatów Nowogrodzkiej nie kiwnęły nawet palcem, by sprawę wyjaśnić. To już nie tylko zaniechanie, to już się ociera o zdradę stanu – mówi Grzegorz Rzeczkowski, autor książki „Obcym alfabetem. Jak ludzie Kremla i PiS zagrali podsłuchami”.
Michał Sutowski: Nie wiem, co jest w pana książce najbardziej przygnębiające. Czy to, że rosyjski wywiad zakłada sobie w Warszawie knajpy, czy że poważni politycy do nich chodzą, czy że parę nagrań może wysadzić polski rząd, czy że polski polityk nie może ufać służbom własnego państwa, czy wreszcie że niewyczyszczenie tych służb z ludzi poprzedniej ekipy to w Polsce recepta na polityczne samobójstwo… A, i jeszcze pomysł prokuratury, że za tą całą aferą stać miało dwóch kelnerów i jeden większy cwaniak… Ale opowiedzmy najpierw, o czym była ta cała „afera taśmowa”. Kiedy się to wszystko zaczęło?
Grzegorz Rzeczkowski: Afera taśmowa, moim zdaniem, zaczyna się, gdy Łukasz N., później znany jako menadżer restauracji Sowa i Przyjaciele, pracuje w Lemongrassie, luksusowej restauracji w pobliżu ambasady USA w Warszawie, gdzie zyskuje dostęp do kompromitujących nagrań pewnego polityka. Według polskiego kontrwywiadu była to – mówię o knajpie – typowa działalność przykrywkowa obcego wywiadu, w tym wypadku najpewniej GRU, czyli Głównego Zarządu Wywiadu Sztabu Generalnego armii rosyjskiej, wymierzona głównie w dyplomatów amerykańskich.
czytaj także
A skąd wiemy, że to Rosjanie?
Lemongrass został założony przez Andrzeja Kisielińskiego, byłego dyrektora finansowego w polskim oddziale rosyjskiego potentata paliwowego Łukoil. Jego wspólnikiem w jednej z firm jest Andrij Persona, którego polski kontrwywiad uważał za osobę związaną z rosyjskim wywiadem. Był też opisywany jako człowiek Siemiona Mogilewicza, bossa osławionej mafii sołncewskiej. To właśnie firma Persony pożyczyła kilka milionów złotych na rozruch Lemongrassa. Restauracja po zamknięciu w 2011 roku przeszła w ręce innej firmy powiązanej z Rosją, która sprzedała ją z kolei dwóm panom z Kaliningradu. Jednego z nich zidentyfikowałem jako absolwenta tamtejszej szkoły FSB na wydziale wojsk ochrony pogranicza i właściciela firmy zajmującej się instalacją systemów zabezpieczających. Tacy właśnie panowie nie tylko zlikwidowali firmę, do której należał Lemongrass, ale jeszcze podzielili się jej majątkiem.
czytaj także
A o co chodzi z tą działalnością przykrywkową? Rosjanie chcieli tam Amerykanów rozpijać i demoralizować?
Raczej zdobywać informacje, kompromaty, być może też werbować agenturę – szpiegowski standard znany pewnie od czasów Ochrany, gdy jeszcze nie było elektronicznych podsłuchów, ale byli przecież kelnerzy, panie lżejszych obyczajów i dobry alkohol, który rozwiązywał języki.
Udało się z kogoś zrobić agenta?
Tego oczywiście nie wiemy, ale Amerykanie nie są w ciemię bici – służby ambasady odpowiadające za ochronę kontrwywiadowczą szybko się zorientowały, co się dzieje, i wprowadziły do lokalu swoich ludzi. Z czasem na tzw. mieście zaczęto mówić, że stoły w Lemongrassie są „okablowane” i że Amerykanie ganiają się tam z Rosjanami… Nasze służby, czyli ABW, też się dowiedziały i ostrzegły wysokich polityków PO.
czytaj także
Że knajpa jest trefna?
Tak, a precyzyjniej, że „słuchają” w niej jeszcze od czasów jej poprzedniczki, czyli zlokalizowanej w tym samym miejscu restauracji Ambasador. Ale jak to u nas często bywa, informacja nie spłynęła w dół albo została zwyczajnie zbagatelizowana. Dość powiedzieć, że jeszcze jesienią 2011 roku, po wygranych wyborach, odbyła się tam impreza Platformy, co prawda bez udziału Donalda Tuska.
Ale jak to jest możliwe? Służby mówią posłom, że ruski wywiad zbiera gdzieś informacje do szantażu, a oni dalej tam chodzą?!
Polska bylejakość i tumiwisizm. Brak przywiązania do zasad, ostrożności, elementarnej higieny bycia w miejscu publicznym, ułańska fantazja na zasadzie „no i co nam zrobią”… Ale w końcu, trzy miesiące po tej imprezie, restauracja została zamknięta, bo przestała pełnić swoją rolę. Zrobiło się o niej zbyt głośno, być może groziła dekonspiracja, pewnie też urobek wywiadowców „na polskim odcinku” był nie najlepszy, bo to miejsce nie było tak przyjazne jak Sowa. Niby były VIP roomy, ale brakowało osobnego wejścia i atmosfery dyskrecji, no i przede wszystkim kuchnia nie była najlepsza, nazbyt egzotyczna jak na polskie gusta.
I nie wiemy, czy czegoś tam nie nagrano?
W każdym razie nic nie wyciekło – a wiemy, że kompromaty nie muszą wyciekać i generować afer, bo czasem dużo bardziej przydają się do szantażu. Inna sprawa, że tam znajdowała się słynna taśma Krzysztofa Piesiewicza…
Ta z cukrem pudrem wciąganym przez nos.
Wiele poszlak – w tym zeznania drugiego znanego z afery kelnera, Konrada Lasoty – wskazuje na to, że widział ją również Łukasz N. Materiał miał w Lemongrassie czekać na Piesiewicza i na wykupienie od szantażystów, senator jednak wybrał współpracę z policją. A ta zrobiła nalot na szantażystów, ale dziwnym trafem grupa funkcjonariuszy skierowana do Lemongrassa pomyliła adres.
No dobrze, ale akurat szantaż nagraniem Piesiewicza to raczej sprawa kryminalno-finansowa, a nie gra wywiadów…
Tego nie wiemy, bo afera jednak uderzała w PO. To nie był jakiś szeregowy polityk, tylko osoba uznawana za moralny autorytet, człowiek, który napisał scenariusz Dekalogu Kieślowskiego, ale też oskarżyciel posiłkowy zabójców księdza Popiełuszki, znienawidzony od tamtego czasu przez komunistyczne służby. Byłbym w związku z tym ostrożny w ograniczaniu się tutaj do wątku wyłącznie kryminalnego.
No dobrze, czyli wiemy już, że ABW wysyłało ostrzeżenia, lokal został zamknięty. Jakiś czas później na Mokotowie otwiera się Sowa: jak piszą koneserzy kulinariów, z o wiele lepszą kuchnią i przyjazną atmosferą. I menadżerem zostaje tam Łukasz N. Czy fakt, że człowiek z knajpy rosyjskiego wywiadu kieruje kolejnym lokalem dla warszawskich elit, nie zaniepokoił służb?
Najwyraźniej nie. Służby nie skojarzyły faktu, że postać Łukasza N. łączy te restauracje. A on sam zapraszał stałych gości do nowego lokalu, pracując jeszcze w schyłkowym Lemongrassie. Ale służby nie wiedziały o wielu rzeczach. Na przykład o tym, że ostatnimi właścicielami spółki Jasmin zarządzającej knajpą pod amerykańską ambasadą byli dwaj wspomniani Rosjanie z Kaliningradu.
Galopujący Major: Tydzień, w którym państwo polskie (znów) przestało istnieć
czytaj także
A kto właściwie stał za Sową?
Co do Sowy, sprawa jest trochę bardziej skomplikowana, ale w mojej ocenie nie mniej oczywista. Restauracja była prowadzona przez dwie firmy, za którymi stali menadżerowie z tzw. grupy Radius. Siedzibą tych firm było mieszkanie przy ul. Grzybowskiej w Warszawie, w którym zarejestrowane były inne spółki z konglomeratu Radiusa. Związany z Radiusem był nawet prawnik, który prowadził sprawy obu spółek – właścicieli Sowy. Od nich łańcuszek kolejnych firm, prawników i menadżerów prowadzi nas na Cypr, do Nikozji, do kancelarii prawnej, w której zarejestrowane były spółki związane z dwoma potężnymi kremlowskimi oligarchami: Aliszerem Usmanowem i Andriejem Skoczem. [fragment tekstu został usunięty dnia 23 lutego 2020 roku, nota edytorska poniżej]
czytaj także
A skoro mowa o różnych powiązaniach i współpracy: czy to ma jakieś znaczenie, że Łukasz N. w tym samym czasie, gdy podsłuchiwano w Lemongrassie, miał być współpracownikiem innej służby, czyli Centralnego Biura Śledczego Policji?
Wiele wskazuje, że współpracował on z CBŚP, ale nie wiadomo dokładnie, kiedy i czy było to również w czasach Sowy. „Puls Biznesu” pisał, że Łukasz N. był dilerem, że został złapany i że za sprawą tego haka go zwerbowano. Co to oznacza? Ano to, że jeśli N. był pod opieką policji, pozwalało mu to na pewno bardziej „swobodnie” prowadzić podsłuchowy proceder, a po jego ujawnieniu ukryć się pod parasolem tej służby, co zresztą trwa do dziś. Jeśli zaś pracował również „na drugą stronę”, to układ był wręcz wymarzony, bo dawał pewność, że nikt N. nie będzie niepokoił.
Ale jeśli tak było, to jak CBŚP mogło nie wiedzieć, że tam się toczy jakaś gra wywiadów?
Znowu, konkretnie nic o tym nie wiemy, ale każdy, kto zna metody pracy policji, wie, że nie wykonuje ona zadań kontrwywiadu i, co więcej, tymi kwestiami się nie interesuje. Dla CBŚP liczy się tylko przestępczość kryminalna większego kalibru, m.in. narkotykowa czy gospodarcza.
No to przejdźmy do tej nieszczęsnej Sowy, gdzie podsłuchiwano już nie światek przestępczy, ale wielkich polityków. Kto w ogóle wiedział, że tam się nagrywa klientów?
Brak przywiązania do zasad, ostrożności, elementarnej higieny bycia w miejscu publicznym, ułańska fantazja na zasadzie „no i co nam zrobią”.
Na pewno wiedział Łukasz N., już nie jako kelner, lecz jako menadżer. Wiedział Falenta. Reszta pozostaje zagadką. Współwłaściciele lokalu twierdzą, że nic nie wiedzieli, a jeden z nich – związany z Radiusem – wręcz odgrażał się, że będzie pozywał ludzi, co mu zarżnęli taki świetny biznes gastronomiczny. Oczywiście tego nie zrobił. Robert Sowa milczy i uważa się za ofiarę. A prokuratura twierdzi, że to Łukasz N. zainstalował podsłuchy i że zarządzał nagraniami wspólnie z biznesmenem Markiem Falentą, który był jedynym zleceniodawcą.
No właśnie, to może najbardziej znane z afery podsłuchowej nazwisko. Kiedy ten człowiek, importer rosyjskiego węgla do Polski, pojawia się na scenie?
Łukasz N. mówi o wakacjach 2013 roku, czyli wtedy, kiedy nagrywani byli Marek Belka z Bartłomiejem Sienkiewiczem. Wiemy jednak, że taśmy Morawieckiego – na których padają słowa o misce ryżu – to była wiosna tamtego roku. Wniosek jest taki, że albo N. podsłuchiwał wcześniej, bez udziału Falenty, a ten pojawił się dopiero jako człowiek potrzebny do „dystrybucji” nagrań po mediach i innych zainteresowanych…
Albo?
Albo N. kłamie i ukrywa wcześniejszą rolę Falenty, ale w to nie za bardzo wierzę. W całej tej aferze rola Falenty została moim zdaniem wyraźnie powiększona, za to rola Łukasza N. – pomniejszona.
czytaj także
Często o tej aferze mówi się jako o spisku. Jeśli tak, to każdy ze „spiskowców” gra w swoją grę, do czego innego są mu te nagrania potrzebne. Falencie na przykład do obalenia rządu, który chciał mu pokrzyżować plany importu rosyjskiego węgla.
Nie tylko. Już wcześniej znany był z tego, że wykorzystywał informacje poufne do negocjacji biznesowych, do gier na giełdzie. Jak usłyszał, że N. ma taśmy i że można na nich zarobić, to mu się oczy zaświeciły – to przecież człowiek, który chciał być nr 1 na liście „Forbesa” i robić interesy na miliardy złotych. Zorientował się, że może posiąść tajną wiedzę od nadmiernie gadatliwych biznesmenów i że będzie mógł to wykorzystać w biznesie.
I tacy Belka z Sienkiewiczem trafili mu się przez przypadek?
Jemu może i przez przypadek, ale rosyjskim służbom już niekoniecznie. Przecież Łukasz N. wysyłał SMS-y z zaproszeniami do polityków, specjalnie ich przyciągał, szczególnie do drugiej knajpy, Amber Room. Tamtejszy kelner Konrad Lasota zeznał również, że N. mówił mu o jakichś tajemniczych mocodawcach, innych niż Falenta. Magnesem dla polityków był też zapewne Tomasz Misiak, do 2009 roku senator PO, a jednocześnie biznesmen i właściciel dobrze powiązanej na wschodzie firmy Work Service. Mawiał nawet, że Sowa to jego drugi dom. A wiedza o biznesmenach i o politykach jest dla wywiadu równie cenna.
Sienkiewicz: Państwo obumrze, zastąpi je partia. A potem jest barbarzyństwo
czytaj także
Bo każdy może powiedzieć coś ciekawego?
Najpierw Rosjanie chcieli po prostu zdobywać informacje, to była taka defensywna operacja wywiadowcza. Na zasadzie: zastawiamy fotopułapkę w środku lasu i patrzymy, jaki zwierz się złapie, czyli w tym wypadku – kto się da nagrać. Ale w chwili, kiedy dochodzi do rewolucji na Majdanie, a potem jest aneksja Krymu i wojna w Donbasie, Polska znów zaczyna odgrywać ważną rolę na Wschodzie…
Opinie na ten temat są podzielone.
Przynajmniej próbuje, Radek Sikorski jest w Kijowie z szefami MSZ Francji i Niemiec – to musiało wywołać ogromne poruszenie na Kremlu. Bo raz, że Polska, dwa, że państwo o wiele mniejsze od nich im bruździ, no i trzy, że angażuje się w duchu wspierania wartości liberalnej demokracji, której Putin nienawidzi i której rozprzestrzenienia na Rosję panicznie się boi.
I stąd decyzja, żeby dać nam po nosie?
Też, choć warto wskazać działania rządu PO–PSL na rzecz ograniczenia importu rosyjskiego węgla i ówczesne starania Tuska o szefostwo w Radzie Europejskiej – zebrała się masa krytyczna niekorzystna dla Rosji. I stąd mogłoby się wziąć uderzenie w Tuska na kilku poziomach.
czytaj także
Tu dochodzimy do niesławnej akcji ABW we „Wprost”, kiedy siłą chciano odebrać sprzęt dziennikarzom pisma, które opublikowało pierwsze nagrania w sierpniu 2014. Z pana książki wynika, że mieliśmy wtedy do czynienia z sabotażem prokuratury wymierzonym przeciwko rządowi. Rozumiem, że to nie była ustawka, w tym sensie, że ówczesny naczelny gazety, Sylwester Latkowski, był szczerze przekonany, że siepacze Tuska z ABW chcą mu zabrać laptopa?
Nie mam informacji, żeby ktokolwiek w redakcji wiedział, co się szykuje. Sprawa jest jednak bulwersująca. Najpierw dwóch oficerów ABW przyszło zabrać komputery, a kiedy im odmówiono, sporządzili notatkę służbową, poinformowali centralę, a ta – prokuraturę, na której zlecenie działała.
Czyli wszystko lege artis.
I tu się zaczyna robić naprawdę ciekawie. Bo jeszcze tego samego dnia – co się praktycznie nie zdarza – prokuratura nakazuje ABW wrócić do „Wprost”. Do redakcji wchodzi ekipa kilku prokuratorów, którzy wydają oficerom ABW polecenie siłowego odebrania laptopa. Ówczesny minister sprawiedliwości Marek Biernacki od razu wypowiada się krytycznie o działaniach prokuratury, ale w świat już poszedł przekaz: Polska równa się Białoruś, zbrojne ramię rządu atakuje dziennikarzy.
czytaj także
A w Polsce, że Belka z Sienkiewiczem przygotowywali zamach stanu. „Wprost” przedstawił ich rozmowę bardzo tendencyjnie, wyeksponowano fragmenty sugerujące spisek…
Dziennikarze mają do tego prawo. Owszem, stabloidyzowali przekaz, ale to jeszcze nie przestępstwo.
A sprawdzili chociaż, kto im te cuda przysłał? Bo bycie skrzynką pocztową dla służb to chyba nie jest rzetelne dziennikarstwo?
W czwartek wieczorem dostali taśmy, spisali je, w sobotę odpalili w internecie, w poniedziałek – w papierze. Podobno źródło twierdziło, że jak materiał nie pójdzie od razu, to odda materiał komu innemu, a tygodnik bardzo ostro walczył wówczas o pozycję na rynku i czytelnictwo. Biorąc pod uwagę tempo działania i charakter naczelnego, mogę nawet zrozumieć ten „zamach stanu” jako oś przekazu.
Ale pojawiały się kolejne nagrania. Można było co nieco sprawdzić…
„Wprost” wiedział, jaką te materiały mają moc. Dlatego nie rozumiem, dlaczego wypuścili kolejne części bez weryfikacji, skąd to jest i kto na tym zyskuje. Tym bardziej, że co najmniej jedna z rozmów, ta Sikorskiego z Rostowskim…
czytaj także
O robieniu łaski. I murzyńskości.
…wywołała ogromne szkody wśród naszych sojuszników, a więc jej publikacja uderzała w polską rację stanu.
Kolejna odsłona opisanego w pana książce dramatu rozpoczyna się wraz ze wszczęciem śledztwa. Premier Tusk i minister Sienkiewicz praktycznie nie ufają własnym służbom. Słusznie?
Na pewno dzieją się rzeczy dziwne. CBŚP nigdy nie potwierdziło faktu współpracy z Łukaszem N., ale niewątpliwie go chroniło, właściwie przejęło na wyłączność i niejako ukrywało go przed ABW. To raz. Dwa, Sienkiewicz z Tuskiem z różnych powodów nie ufają też ABW – minister podejrzewa Agencję nawet o spisek – a z kolei z Pawłem Wojtunikiem, czyli ówczesnym szefem CBA, Sienkiewicz od dawna nie nadaje na tych samych falach.
Premier i szef MSW mieli powody do tej nieufności?
Donald Tusk nigdy służbom przesadnie nie ufał, jeszcze za szefostwa Krzysztofa Bondaryka w ABW okazywał swój dystans i pewne lekceważenie, nie cenił informacji, które od służb dostawał… Sienkiewicz z kolei poczuł się przez własne służby zdradzony. W sumie z perspektywy czasu można powiedzieć, że popełnił błąd, nie podając się do dymisji od razu po ujawnieniu taśm.
czytaj także
Bo dał się nagrać? Czy dlatego, że mówił na nich coś strasznego?
Gdy policjant, któremu okradli mieszkanie, sam szuka złodziei, to taka historia może się dobrze skończyć tylko na filmie. On potraktował to emocjonalnie i osobiście, a jak się jeszcze dowiedział, że Falenta był informatorem ABW, i zaczął podejrzewać Wojtunika…
A te podejrzenia skąd?
Paweł Wojtunik zadzwonił do niego bodaj w piątek, dzień przed publikacją nagrań, że jest u niego Latkowski, który ma materiał uderzający w rząd. Sienkiewicz uznał wtedy, pewnie słusznie, że z szantażystami się nie rozmawia. Z kolei w ABW Sienkiewicz nie darzył przesadnym zaufaniem szefa Dariusza Łuczaka, chciał go zastąpić swoim kolegą z UOP Jackiem Gawryszewskim.
Co więc powinien był Sienkiewicz zrobić?
Tak jak wspomniałem – podać się do dymisji i stworzyć pole do działania następcy, który by sprawę wyjaśniał. Ale to nie tylko jego wina, że sprawa była niedopilnowana. Tusk zapowiedział raport w tej sprawie na wrzesień 2014 roku, nie przyjął dymisji Sienkiewicza i nakazał mu nadzorowanie śledztwa. No ale niedługo potem dostał nominację na szefa Rady Europejskiej, a Ewa Kopacz została premierką nowego rządu, w którym nie było już miejsca dla Sienkiewicza, i sprawa się rozeszła po kościach. Tak było wygodniej dla wszystkich. Ale sprawiedliwie przyznać trzeba, że nie tylko ich, ale nas wszystkich ta sprawa po prostu przerosła. To też świadczy o tym, jak była złożona i skomplikowana.
Premier Tusk tuż po publikacji taśm użył sformułowania, które zainspirowało tytuł twojej książki – że nie wiadomo, jakim alfabetem ta afera jest pisana. Sugerował oczywiście, że cyrylicą. A tymczasem nominat ministra Sienkiewicza na stanowisko szefa ABW odpycha ten wątek śledztwa w sprawie afery podsłuchowej. O co tu chodzi?
Ani Gawryszewski w ABW, ani prowadząca śledztwo w sprawie podsłuchów prokuratura praska nie ciągną tego wątku. Sienkiewicz popełnił błąd personalny, dość poważny. Bo okazało się, że jego kolega jako jedyny bodaj wysoki oficer służb został na stanowisku po przejęciu władzy przez PiS, dogadał się z ministrem Mariuszem Kamińskim, aż w końcu został wysłany na przyjemną placówkę do Chile.
A co z tą prokuraturą?
Tak się składa, że wszystkie wątki prowadzące na wschód ucinali prokuratorzy – protegowani nominaci Lecha Kaczyńskiego oraz zastępczyni prokuratora generalnego Marzeny Kowalskiej, która była uważana za jego najbardziej zaufaną osobę w prokuraturze. Ale osiągnięcia śledcze zarówno ABW, jak i prokuratury w pewnym sensie bledną w porównaniu z rolą, jaką w aferze podsłuchowej odegrała wrocławska delegatura CBA.
czytaj także
Czyli?
Tamtejsi funkcjonariusze współpracowali z Markiem Falentą i dostawali od niego informacje o tym, co i gdzie się nagrywa. Prowadzącym Falentę jako osobowe źródło informacji „Prefekt” był Jarosław Wojtycki – dzisiaj szef warszawskiego CBA. Wiemy, że kontaktował się nie tylko Falentą, ale też z jego przybocznym Bogusławem T., znanym Wojtyckiemu jeszcze z Wrocławia, gdzie kiedyś służyli razem w ABW. Są na to billingi z okresu tuż sprzed wybuchu afery i już po nim…
To wszystko dzieje się w sytuacji, kiedy szefem CBA od wielu lat był przecież człowiek Platformy Obywatelskiej, Paweł Wojtunik.
Funkcjonariusze wrocławskiej delegatury CBA, o których wspominam, to byli ludzie pracujący wcześniej w delegaturze ABW we Wrocławiu, mniej więcej do 2005–2006 roku. Kiedy utworzyło się CBA, przeszli do nowej służby, którą kierował Mariusz Kamiński. On zaczyna za pierwszych rządów PiS, ale zostaje jeszcze za pierwszej kadencji PO, aż w końcu w roku 2009 przychodzi na jego miejsce Wojtunik. Ten zmienia szefa delegatury wrocławskiej, ale ludzie pod nim zostają i wciąż trzymają kontakt z Falentą. Można to w sumie zrozumieć – rewolucja w profesjonalnych służbach to absolutna ostateczność.
czytaj także
Pisze pan, że pierwsza „transza” rozmów, w tym ta z Belką i Sienkiewiczem, zostaje wypuszczona przez Rosjan…
Na rzecz Rosjan, druga na rzecz PiS.
Czy to by znaczyło, że PiS wiedziało o nagraniach poprzez Falentę, ale nie sterowało całym procederem?
Nie ma dowodów, że ludzie lojalni wobec PiS przygotowali operację podsłuchową, ale są, że to PiS skorzystało z publikacji nagrań.
A czy wiedzieli? Bo skorzystać to można przypadkiem.
Ludzie z CBA lojalni wobec Kamińskiego wiedzieli, że w lokalach są podsłuchy, natomiast nie ma dowodów, aby wiedzieli, że organizują je Rosjanie. Choć funkcjonariusze powinni wiedzieć choćby to, że Marek Falenta robi interesy z rosyjskim eksporterem węgla z Zagłębia Kuźnieckiego, firmą KTK. Teoretycznie więc powinni się również domyślić, kto za tym wszystkim stoi. Na pewno jednak można mówić o zmowie z Rosjanami, w której PiS bierze udział.
Nie od razu trzeba ludzi aresztować – rozmowa z Piotrem Niemczykiem
czytaj także
Ale jak to „zmowie”, skoro nie ma dowodów, że PiS-owcy wiedzieli, kto stoi za podsłuchami?
Przynajmniej od jesieni zeszłego roku, gdy opublikowałem w „Polityce” pierwszy z serii tekstów o rosyjskich śladach w aferze podsłuchowej, instytucje rządowe, prezydenckie i sejmowe obsadzone przez nominatów Nowogrodzkiej nie kiwnęły nawet palcem, by sprawę wyjaśnić. To już nie tylko zaniechanie, to już się ociera o zdradę stanu.
Z książki wynika, że o ile grę podsłuchami uruchomili Rosjanie, to rozgrywali ją cudzymi rękami. I ci wynajęci aktorzy zaczęli się wymykać i prowadzić własne gry. Falenta chciał zaszkodzić rządowi PO, bo ten mu przeszkadzał handlować tanim węglem ze wschodu i podbijać wartość jego spółki Składy Węgla. Z kolei Rosjanie chcieli zaszkodzić Polsce na arenie międzynarodowej, uderzyć w Tuska i uzależnić nas od swojego węgla. A przy okazji być może przejąć firmę Falenty. Tak to wygląda?
Rosjanie faktycznie zastawili pułapkę na Falentę, bo zaoferowali mu kontrakt na dostawę węgla po bardzo niskiej cenie – nawet 200–250 złotych taniej na tonie – ale tak skonstruowany, żeby on nie zdążył go w swoich składach sprzedać. I wtedy oni mogliby go wykupić za długi, być może razem z kopalnią Bogdanka, którą jego firma miała nadzieję kupić. A z kolei Falenta miał pewnie nadzieję, że przez ten kontrakt z KTK na tyle podbije wartość swej spółki, tzn. Składów Węgla, że kupi lubelską kopalnię Bogdanka i się szybko pozbędzie całości z wielkim zyskiem.
Polska: posmoleński, ambergoldowy wilczy dół drugiej prędkości
czytaj także
Myślał, że pogrywa z Rosjanami, a to wywiad rosyjski potraktował go jak pionka?
Tak, przy czym można odnieść wrażenie, że dla nich interes polityczny – zaszkodzić Polsce i rządowi PO – był ważniejszy od tego merkantylnego. Bo kiedy Falenta popadł w kłopoty za sprawą nalotu policji w jego Składach Węgla, Rosjanie mogli jeszcze uratować wpakowane w jego spółkę pieniądze, około 50 mln złotych. Zaraz po wybuchu afery wprowadzili swoich ludzi do Składów Węgla, była też możliwość, żeby inny polski biznesmen przejął firmę i spokojnie spłacał dług Falenty sprzedawanym rosyjskim węglem.
I co?
Wygląda na to, że Kreml ten dług po prostu wliczył w straty. Bo Rosjanie nagle wycofali swoich ludzi z firmy i teraz mówią, że Falenta ich strasznie oszukał, że są jego ofiarą.
Mówiliśmy o uwikłaniu ludzi CBA, dziwnych ruchach Gawryszewskiego w ABW, wreszcie o prokuraturze praskiej. Ale jaka jest w tej sprawie rola CBŚP? Chronią swoje źródło, swojego współpracownika?
Nie ma dowodów, że ludzie lojalni wobec PiS przygotowali operację podsłuchową, ale są, że to PiS skorzystał z publikacji nagrań.
Na pewno wiemy tyle, że CBŚP aktywnie uczestniczy w śledztwie i wchodzi do akcji zaraz po nalocie ABW na Sowę, przechwytuje Łukasza N. i niejako zamyka go przed ABW. A za chwilę robi z niego z pomocą prokuratury tzw. małego świadka koronnego. N. zeznaje w prokuraturze, ale przed sądem odrzucony zostaje wniosek obrońcy Marka Falenty, żeby N. zeznawał przed sądem i odpowiedział na jego pytania.
I co się z nim później stało?
Wciąż jest pod ochroną, a jego wersja stała się dominująca. Można powiedzieć, że ustawiła śledztwo pod kontrolą CBŚP. A niedługo później odpowiedzialny za nie wiceszef CBŚP znalazł pracę jako człowiek odpowiedzialny za… bezpieczeństwo w firmie KTK Polska.
Rozumiem, że w tej sytuacji Falenta i Łukasz N. grają przeciwko sobie, choć przy samych podsłuchach bardzo owocnie współpracowali. No i są nierówno traktowani – N. jest do dziś pod ochroną CBŚP, a Falenta musiał w końcu uciekać do Hiszpanii, gdzie go zresztą szybko zlokalizowano.
Nie tak znowu szybko, ale po kolei. Prokuratura pomagała chronić Łukasza N. i wyolbrzymiła udział Falenty w sprawie, ale jednocześnie unikała oskarżenia go o kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą. Na procesie zażądała dla niego ledwie 1,5 roku w zawieszeniu.
czytaj także
A jednak wyrok brzmiał: 2,5 roku bez zawiasów.
Tak zdecydował sąd. I przez to cały plan się najwyraźniej posypał, a Falenta zaczął wierzgać. Wcześniej sądził, że będzie praktycznie bezkarny. Miał dostać łagodną karę za ujawnianie cudzych rozmów, to miała być „sprawa biznesowa” plus jego prywatna zemsta na Sienkiewiczu za Składy Węgla. Dopiero niezależny sąd wymknął się spod kontroli i chciał go zamknąć. Tego nie było w scenariuszu, więc w końcu Falenta uciekł z kraju. Ale nawet sposób ucieczki sugeruje, że to nie mógł być „mózg operacji”. Bo każdy gangster w Polsce wie, że hiszpańscy policjanci mają świetne kontakty z polskimi. Co ciekawe, a zarazem dość komiczne, Falentę zatrzymano w pobliżu Walencji, gdzie kiedyś ukrywał się „Słowik”, jeden z bossów gangu pruszkowskiego. Już sensowniejszy byłby chyba wyjazd w Bieszczady.
A co mu daje ten „list otwarty” opublikowany w „Gazecie Wyborczej”, gdzie zapowiada, że jak go prezydent nie ułaskawi, to on zacznie sypać nazwiska uwikłanych w aferę polityków PiS? To jakaś polisa? Na zasadzie, że teraz głupio byłoby, gdyby się… powiesił w celi?
Na pewno nie chce uzyskać celu, który realnie deklaruje, czyli ułaskawienia. Choć w środowisku prawniczym mówiło się wcześniej, że w Kancelarii Prezydenta trwały prace nad amnestią z okazji stulecia niepodległości, która objęłaby także jego.
czytaj także
Nic z tego nie wyszło.
Kiedy miał się w końcu stawić do więzienia, poszukiwania prowadzono niemrawo, jakby miały dać Falencie czas na ucieczkę, z nadzieją, że opinia publiczna o nim zapomni. Sami policjanci się wysypali, że intensywne poszukiwania zaczęto dopiero po miesiącu od wyroku. Minister Brudziński był jednak ciągle napominany na Twitterze, czy już znalazł Falentę, więc nie było wyjścia i trzeba było te poszukiwania rozpocząć w końcu na serio. Sam zainteresowany, pisząc swój list, musiał wiedzieć, że nie ma szans na pozostanie w Hiszpanii. Słyszałem nawet teorię, że z kimś w ten sposób gra, tzn. grożąc ujawnieniem jakichś „ludzi PiS”, uczestniczy w walkach frakcyjnych w samym PiS.
Rozumiem, że nie wierzy, że swoimi rewelacjami obali rządy PiS, a potem PO go w nagrodę ułaskawi…
Tak sądzę. Choć ktoś, kto go poznał, opowiadał mi, że Falenta miał problemy nawet z wymienieniem nazwisk ważnych członków rządu. To nie jest wielki gracz polityczny. Ale oczywiście bazujemy na przypuszczeniach.
Na co właściwie liczysz, publikując tę książkę? Od afery minęło kilka lat, w pamięci zostały ludziom te ośmiorniczki i „kamieni kupa”. Kilka osób, w tym Tomasz Misiak, groziło ci za nią procesem.
Przede wszystkim chciałem zamknąć wiele miesięcy pracy, podsumować ją, żeby coś na miarę raportu dotyczącego tej sprawy, opisującego podstawowe fakty, wreszcie powstało. Bo uważam – nie chcę brzmieć nadmiernie patetycznie – że dobro państwa po prostu tego wymaga. Ja nie chcę żyć w państwie nawet nie z tektury, ale z papieru, które najpierw na coś takiego pozwala, a potem nie potrafi zbadać, co się dokładnie stało. Czas mija, ludzka pamięć się zaciera, więc odtworzenie wielu spraw za parę lat pewnie będzie już niemożliwe. Uważam, że brak jakiegokolwiek rządowego raportu na temat afery podsłuchowej kompromituje państwo. Obowiązkiem dziennikarza jest w takiej sytuacji sporządzenie czegoś podobnego. Szczególnie gdy ma na ten temat wiedzę.
I będziesz zastępował prokuraturę, komisje śledcze, sądy?
Nie mogę i nie chcę zastępować organów państwa, ale gdy one są bezczynne, byłoby grzechem zaniechania nieopublikowanie ustaleń. Teraz życzyłbym sobie, żeby powstała parlamentarna komisja śledcza, która mogłaby sprawę naświetlić z różnych stron, bo że ją wyjaśni, to nie wierzę.
I to tyle?
W dalszej perspektywie, gdy będziemy już mieli normalne służby, liczę, że powstanie instytucja w rodzaju specjalnego prokuratora, tak jak w USA, albo osobna jednostka w ABW, która zajmie się wyjaśnieniem wszystkich okoliczności. Może pojawią się zupełnie nowe wątki, a może po prostu to, co ja ustaliłem, zostanie potwierdzone i rozwinięte przez państwo.
czytaj także
Opinia publiczna wzrusza na takie sprawy ramionami.
Nie powiedziałbym. Książka spotkała się z dobrym odbiorem, jest chętnie kupowana… Bardziej uwiera mnie to, że media tzw. naszej strony, z których sam się wywodzę, milczą na temat tej książki. Oprócz „Polityki” nikt na razie nie poświęcił jej ani pół zdania recenzji.
Jak to tłumaczysz?
Nie wiem, skąd się to bierze, być może wciąż w świadomości dziennikarzy pisanie o Rosji i jej wpływach jest egzotyką, tematem skompromitowanym przez Macierewicza, który wszędzie widział ruskich szpiegów. Może media myślą, że to domena osób, którym przykleja się łatkę wariatów? A poza tym mamy błędne poczucie, że jako Polacy jesteśmy tak antyrosyjscy i zaznajomieni z ich metodami, że przez to impregnowani na wpływy. Albo że „to zbyt skomplikowane” – taki przekaz to kanon dezinformacji – że wszyscy są siebie warci, każdy jest umoczony, w sumie to już nie wiadomo, komu wierzyć.
Od pucybuta do dziennikarza, czyli alt media podbijają Amerykę
czytaj także
No właśnie. Czyli w efekcie przyjmują twoje tezy tylko ci i tak przekonani.
Nie mam na to wpływu, ale liczę jednak, że przyjmą je również i ci do tej pory nieprzekonani. Powtórzę: moim obowiązkiem jako dziennikarza, obywatela, mieszkańca Polski było to napisać. Teraz mogę tylko zachęcać do przeczytania. I chcę, żeby potencjalni czytelnicy wiedzieli, że to nie jest książka tylko o tym, co PiS i Rosjanie zrobili nam złego – to jest również wstępny raport o stanie państwa z papieru. Mam również kruchą nadzieję, że może ktoś, kto to przeczyta i kiedyś będzie miał wpływ na sprawy kraju, powie: potrzebujemy silnych i sprawnych służb, musimy im zaufać i wyjaśnić tę sprawę do samego spodu. Bez tego nigdy nie zbudujemy silnego i sprawnego państwa.
Ale jak to „zaufać służbom”? Przecież ja się z książki dowiaduję, że w jednej działały jakieś krety PiS i zbierały haki na rząd, inna „prowadziła” jednego z aktorów afery jako agenta, jeszcze inna chroniła i chroni bezpośredniego sprawcę. O prokuraturze już nie wspomnę…
A jednak ABW przeprowadziła wewnętrzne śledztwo, dzięki czemu wiemy, że bliski współpracownik Mariusza Kamińskiego, Martin Bożek, kontaktował się z szefem katowickiej delegatury i proponował mu spotkanie z Falentą w kwietniu 2014 roku. Ta sama ABW sporządziła raport na temat kontaktów ich oficera z Falentą i ludźmi Kamińskiego, choć prokuratura nic z tym później nie zrobiła. CBA z pewnym ociąganiem, ale jednak, przeprowadziło postępowanie dyscyplinarne wobec oficerów… Służby mogą pracować wydajnie, są narzędzia, by je dyscyplinować – dobór odpowiednich ludzi i kompetentna kontrola nad nimi to tylko jeden z warunków. Przede wszystkim jednak muszą stać się wolne od polityki.
Pięć powodów, dla których lewica powinna interesować się russiagate
czytaj także
Na koniec pytanie o zaskoczenia w pracy śledczej?
[Fragment tekstu został usunięty dnia 23 lutego 2020 roku, nota edytorska poniżej] Że ostatnimi właścicielami Lemongrassa byli dwaj panowie z Kaliningradu, z których jeden skończył szkołę FSB. Że wiceprezesem kluczowej dla sprawy spółki KTK Polska był oficer rosyjskich wojsk specjalnych, Dmitrij Łarin. I że ta firma wynajęła siedzibę mur w mur z gdańską delegaturą ABW, o czym polski kontrwywiad nie wiedział. Wreszcie – że znajdę kancelarię prawną na Cyprze, gdzie zbiegają się wszystkie wątki, bo – przypomnijmy – to ona obsługuje niemal wszystkich aktorów tej sprawy. No i alarmujący stan służb. Jako dziennikarz poprzez rozmowy i biały wywiad byłem w stanie dotrzeć do wszystkich tych informacji. Służby albo nie były w stanie, albo ich to nie interesowało.
**
Grzegorz Rzeczkowski – dziennikarz śledczy tygodnika „Polityka”. Jego książka Obcym alfabetem. Jak ludzie Kremla i PiS zagrali podsłuchami ukazała się nakładem wydawnictwa Arbitror.
**
Tekst zedytowano dnia 23 lutego 2020. Fragmenty usunięto z uwagi na potencjalną możliwość naruszenia dóbr osobistych.
Oświadczenie dodane dnia 23 lutego 2022: Grzegorz Rzeczkowski jako autor oraz Marcin Celiński jako wydawca książki Obcym Alfabetem. Jak ludzie Kremla i PiS zagrali podsłuchami, której dotyczy powyższa rozmowa, oświadczają, że zawarte w książce informacje nie były i nie są przedmiotem żadnych roszczeń ani jakichkolwiek sporów czy postępowań prawnych. Marcin Celiński Grzegorz Rzeczkowski