Lewica potrzebuje czegoś, czym w kampanii zaskoczy wyborców. Komunikacyjnego posunięcia, które wywoła komentarze: „to ciekawe, nie spodziewałem się tego po nich”. Co przez samą swoją formę wzbudzi zainteresowanie ludzi, do których dziś Lewica nie dociera.
W niedzielę Lewica przedstawiła swój raport o stanie państwa. Oprócz miażdżącej oceny rządów PiS – inna być nie mogła, koń, jaki jest, każdy widzi – raport zawiera też szereg rekomendacji, co robić dalej. Także jego prezentacja była nie tylko próbą rozliczenia obecnego układu władzy, ale również przedstawienia zarysu tego, jak wyglądać mogłaby Polska rządzona przez Lewicę.
Rekomendacje i to, co padło na niedzielnym wydarzeniu, układają się w solidny zarys socjaldemokratycznego programu, zawierający wszystkie obowiązkowe punkty głównego nurtu współczesnej lewicy: inwestycje w sferę publiczną na czele z 20-procentowymi podwyżkami dla pracowników budżetówki, zieloną transformację, prawa pracownicze, prawa kobiet, świeckie państwo. Do tego padła – ze strony Adriana Zandberga – dość odważna zapowiedź skrócenia tygodnia pracy do 35 godzin w następnej kadencji.
Nowa Lewica ma plan rewolucji podatkowej. Jest skomplikowany i raczej się nie zepnie
czytaj także
Nad wieloma szczegółowymi propozycjami z raportu i niedzielnej prezentacji można by dyskutować, ale ogólny kierunek jest dobry, Polska mogłaby się stać naprawdę lepszym miejscem do życia, gdyby odmieniły ją polityki proponowane dziś przez Lewicę. Diabeł tkwi jednak w tym przypadku nie w szczegółach, ale w komunikacji. Bo choć zgadzałem się tak w 85 proc. z tym, co Lewica przedstawiała w niedzielę, to miałem też wrażenie, że jej przekaz jest bardzo przewidywalny i mało porywający.
Siła spokoju i jej ograniczenia
Można to samo powiedzieć o całości komunikacji tej partii w okresie prekampanijnym. Lewica, podobnie jak Tadeusz Mazowiecki w 1990 roku, prezentuje się w nim jako siła spokoju, stawiająca na merytoryczny przekaz, nie na PR-owe fajerwerki czy różne populistyczne mobilizacje.
Na tle tego, jak wygląda dziś polska polityka, jest to nawet odświeżająca postawa. Dziś funkcjonuje ona bowiem w trybie nieustannego kryzysu i populistycznej licytacji. Politycy nie tyle ze sobą debatują, ile wygłaszają monologi do wrzucenia na media społecznościowe z podpisem „zaorał lewaka/libka/pisowca”. Nie tyle mówią, ile wygłaszają formuły biedamarketingu politycznego. Nie komunikują politycznych propozycji, tylko szukają okazji, by wyprodukować one-liner, który przebije się w telewizji i internecie.
Są oczywiście wyjątki. Tusk świetnie odnajduje się w formule otwartego spotkania z wyborcami, Jarosław Kaczyński uwielbia wygłaszać długie przemowy z pretensjami do inteligenckości, które jednak coraz bardziej się mu rozchodzą, merytorycznie potrafi wypowiadać się Władysław Kosiniak-Kamysz, a tacy politycy jak Bartłomiej Sienkiewicz są nawet w stanie intelektualnie zainspirować – nawet jeśli głównie do polemiki.
czytaj także
Ogólny trend jest jednak taki, jak opisałem powyżej. A to sprawia, że obserwowanie z bliska polskiej polityki bardzo szybko zaczyna męczyć, podobnie jak męczy znajomość z kimś, kto rozmawia z nami głównie hasłami, jakich wyuczył się na kursach sprzedaży albo uwodzenia metodami neurolingwistycznego programowania. Zwłaszcza że sformatowana przez marketing polityka idzie w Polsce w pakiecie z toksycznymi emocjami, oskarżeniami najcięższego kalibru, językiem wprowadzającym toksyczną polaryzację – w czym kilka długości przed resztą politycznego peletonu przoduje rządząca partia.
Jak pamiętamy, Mazowiecki w 1990 roku ostatecznie przegrał w pierwszej turze z pierwszym arcypopulistą III RP, Stanem Tymińskim. Polityk Unii Demokratycznej zapłacił w ten sposób cenę za koszty społeczne początków transformacji.
Lewica tymczasem ostatni raz rządziła na poziomie ogólnopolskim prawie dwie dekady temu. Jednak jej prekampanii, podobnie jak kampanii Mazowieckiego w 1990 roku, brakuje czegoś, co pozwoliłoby nadać „sile spokoju” i merytorycznym propozycjom emocjonalny i narracyjny impet, czegoś, co pozwoliłoby się przebić poza grono wyborców i tak już przekonanych do lewicowych treści. Nie chcę powiedzieć, że Lewica jest dziś po prostu nudna, ale w swoich najgorszych momentach może sprawiać takie wrażenie.
Stan Tymiński był Wokulskim transformacji. Warto przemyśleć jego klęskę
czytaj także
Jak mówić do tego, konkretnego społeczeństwa
Politycy nie będą mieli w tym roku wakacji. W letnich miesiącach będą domykać listy wyborcze i dopinać kampanię, której ostateczny etap ruszy we wrześniu. Lewica dobrze by zrobiła, gdyby wykorzystała ten czas na przemyślenie tego, jak komunikuje swoje treści. I to na dwóch poziomach: po pierwsze, jak formułować swój przekaz do tego konkretnego społeczeństwa, w tym miejscu i czasie; a po drugie – jak generować, jeśli nie entuzjazm, to przynajmniej szersze zainteresowanie dla swoich propozycji.
Zacznijmy od tej pierwszej kwestii. Lewica prezentuje program wielkiego dowartościowania i dofinansowania usług publicznych – i merytorycznie ma 100 proc. racji. Powinna mieć jednak świadomość, że przedstawia ten program społeczeństwu, które w ciągu ośmiu lat rządów PiS dostało bardzo wiele argumentów, że państwu nie można specjalnie ufać, że wielkie państwowe projekty często okazują się workami bez dna na publiczną kasę – jak rozbudowa elektrowni w Ostrołęce czy program budowy polskich promów.
Społeczeństwo ma też doświadczenie inflacji, którą wiele osób łączy z „pisowskim rozdawnictwem” – choć merytorycznie nie jest to prawda, to przekonanie to jest istotnym faktem społecznym. Ludzi wrogich państwu i „rozdawnictwu” lewica pewnie nie przekona do swoich propozycji, ale powinna mieć gotowe odpowiedzi na pytania, skąd chce wziąć pieniądze na podwyżki w budżetówce albo zwiększenie wydatków na zdrowie. Nie mam wrażenia, by dziś Lewica w swoim przekazie odpowiadała na te obawy.
Żłobki, równe płace, urlopy ojcowskie. Wiecie, że to o demokracji?
czytaj także
Przykładem polityki, która wydaje się szczególnie źle skomunikowana z dzisiejszym społeczeństwem, jest podnoszona głównie przez partię Razem propozycja 35-godzinnego tygodnia pracy. Bez wątpienia temat ma w Polsce polityczną przyszłość, coraz częściej domagamy się lepszej równowagi między pracą a życiem prywatnym. Jednocześnie dla wielu wyborców to wciąż perspektywa odległej przyszłości, budząca szereg obaw. Choćby o to, co z niewielkimi biznesami z sektora usług – osiedlowym sklepikiem, małą knajpką, w której czasami jemy lunch – dla których skrócenie czasu pracy będzie oznaczać spadek obrotów i zysków. Albo o to, jak 35-godzinny tydzień pracy przełoży się na kolejki do lekarzy specjalistów w publicznej ochronie zdrowia.
Co jednak w przypadku 35-godzinnego tygodnia pracy najważniejsze, dla wielu osób nawet realny 40-godzinny tydzień pracy jest dziś marzeniem. By godziwie zarobić, bardzo często musimy bowiem brać dodatkową pracę na pół lub ćwiartkę etatu, łączyć etat z działalnością, brać zlecenia albo fuchy w szarej strefie. Ci, którzy pamiętają rynek pracy z dwucyfrowym bezrobociem, są wdzięczni, że mają w ogóle taką możliwość. Narracja Lewicy o 35-godzinnym tygodniu pracy nie może abstrahować od tych realiów – a mam wrażenie, że często popełnia ten błąd.
Wyjść z utartych kolein
W wakacje Lewica powinna też pomyśleć nad otworzeniem nowych kanałów komunikacji z wyborcami. Takich, które pozwalałyby wyjść poza zwyczajowe grono odbiorców, wytworzyć szersze zainteresowanie tym, co Lewica mówi i jak to robi. Konfederacja ma polityków wyciągających wielkie zasięgi na TikToku i piwo z Mentzenem, Platforma spotkania Tuska z wyborcami, Trzecia Droga próbowała konsultacji ponad podziałami – nie wyszło, ale był to jakiś pomysł.
Wiem, że też Lewica ma też posłów i posłanki dobrze radzących sobie w mediach społecznościowych, że jej politycy wykonali sporo pracy, jeżdżąc po Polsce i rozmawiając z ludźmi, kojarzę obecność na strajkach czy interwencje poselskie chroniące przed eksmisjami. To wszystko budzi szacunek, ale obawiam się, że może nie wystarczyć. Tym bardziej że Lewica działa w mniej dla siebie przychylnym krajobrazie medialnym niż PiS i PO.
czytaj także
Nie twierdzę, że Lewica ma się ścigać na populizm z PiS, zwracanie na siebie uwagi z posłami Konfederacji albo samemu organizować piwne trasy. Nasuwa mi się raczej inny przykład: przed wyborami prezydenckimi w 2017 roku we Francji kandydat radykalnej lewicy Jean-Luc Mélenchon stanął do debaty z krytykującymi go liberalnymi ekonomistami, by bronić przed nimi swojego programu gospodarczego. Debata ta może nie przekonała przeciwników lewicowego polityka, ale zyskała mu zainteresowanie i szacunek.
Nie wiem, czy w Polsce warto powtórzyć dokładnie ten sam ruch. Być może w naszych warunkach skończyłoby się to pokrzykiwaniem o „rozdawnictwie”, „komunizmie”, PRL-bis, jeśli nie Korei Północnej. Choć myślę, że spotkanie Zandberga z przedstawicielami pracodawców – od pani prowadzącej osiedlowy sklepik w Koninie, po prezesa wielkiej firmy z sektora IT – na temat 35-godzinnego tygodnia pracy, gdzie odpowiedziałby na ich obawy, byłoby bardzo interesujące i mogłoby sporo zyskać, gdyby lider Razem potrafił obronić swoją propozycję. Z pewnością Lewica potrzebuje za to czegoś, czym w kampanii zaskoczy wyborców. Komunikacyjnego posunięcia, które wywoła komentarze: „to ciekawe, nie spodziewałem się tego po nich”. Co przez samą swoją formę wzbudzi zainteresowanie ludzi, do których dziś Lewica nie dociera.
Strukturalny deficyt entuzjazmu
Problem z komunikacją Lewicy ma jeszcze jedno, głębsze podłoże. Wiemy, że formacja ta nie idzie w tych wyborach po władzę, ubiega się o rolę młodszego koalicyjnego partnera. Głosując na nią, nie dostaniemy realizacji całościowego lewicowego programu. Głos na Lewicę w 2023 roku jest tak naprawdę sposobem na to, by wymusić na Tusku i PO realizację obietnic dotyczących np. świeckiego państwa i praw reprodukcyjnych kobiet. Maksimum tego, co formacja Biedronia, Czarzastego i Zandberga będzie mogła ugrać, to realizacja jednej czy dwóch swoich polityk.
czytaj także
Taka sytuacja nie sprzyja entuzjazmowi lewicowych wyborców. Można by wręcz powiedzieć, że powoduje strukturalny deficyt entuzjazmu, który trudno zasypać najlepszą nawet komunikacją. Ale w takiej sytuacji przemyślana komunikacja jest tym bardziej potrzebna.
W komunikacji Lewicy brakuje mi jeszcze jednego: mocnej narracji prosto tłumaczącej, jakiej Polski chce ta siła w perspektywie dekady. Suma poszczególnych polityk Lewicy składa się na taką wizję, ale wyborca nie powinien musieć sam składać puzzli, powinien mieć gotowy obraz. Zwłaszcza jeśli Lewica chce kiedyś wrócić do gry o najwyższe stawki.