Skoro lewica jest partią ludzi lepiej wykształconych, a niekoniecznie bardziej zamożnych, to może powinna reprezentować pracowników sektora publicznego: nauczycieli, urzędników i personel medyczny. Lewica nie toczy dziś walki o swoją ideową czystość, ale o społeczną widzialność, o programową ważkość.
Wynik Roberta Biedronia to najgorszy możliwy punkt wyjścia do projektowania przyszłości lewicy. Zarazem jest tak ważnym wydarzeniem, że nasza polityczna wyobraźnia nie będzie w stanie usunąć go na dalszy plan. Jak bowiem Andrzej Duda związał swą kampanię z PiS, nie próbując wykroczyć daleko poza elektorat tej partii, tak też Biedroń – lub jego doradcy – hasłem „jedynego progresywnego kandydata” postanowił przetestować żelazny elektorat swojej formacji. Ale nawet to – po wejściu do gry Trzaskowskiego – się nie udało. Nikt na lewicy nie jest więc mądrzejszy po tej szkodzie.
Nawet przyzwyczajenie do drobiazgowej analizy wyników wyborczych nie jest w stanie skłonić mnie do zajęcia się tym, co przydarzyło się Biedroniowi. Nic nie wynika ani z jego rezultatu na Wilanowie, ani w Słupsku. Niczego się nie dowiemy, śledząc przepływy elektoratu, analizując odsetki wyborców Lewicy, które przypadły w udziale Rafałowi Trzaskowskiemu czy Szymonowi Hołowni. Głosy na nich były po prostu sensowniejszym pomysłem na wybory prezydenckie i nie muszą oddalać perspektywy istotnego udziału lewicy w rządach po wyborach kolejnych. By był on możliwy, potrzebna jest wprawdzie nowa strategia, ale nie wykreślana na podstawie trzech miesięcy wstecz, tylko przynajmniej kilku kadencji do przodu.
czytaj także
Nawet w dłuższej perspektywie lewica nie przestanie być ani wyrazistą stroną wojny kulturowej dzielącej współczesne społeczeństwa Zachodu, ani istotnym sposobem interpretacji różnic społecznych. Te dwie jej cechy interesują mnie jednak mniej niż inne – które nie są już koniecznym elementem lewicowej strategii. Chodzi mi o rolę lewicy jako czynnika zdolnego do dokonania zasadniczej zmiany polityk publicznych, wprowadzenia równościowych rozwiązań w prawie i praktyce społecznej czy wreszcie – skutecznej troski o środowisko i powstrzymanie niekorzystnych zmian klimatycznych. By taką rolę w polskiej polityce odegrać, lewica musi być jednak znacznie silniejsza i nie marnować takich okazji jak ostatnie wybory.
Kotwica światopoglądowa
Idea „jedynego progresywnego kandydata” miała podkreślać wyraziste stanowisko Biedronia w sprawie legalizacji aborcji, praw par homoseksualnych czy nauczania religii. Miała być dla wyborców znakiem bezkompromisowości, na którą nie stać zabiegających o wyborców nieco zmitologizowanego „środka” kandydatów PO i PSL. Problem polegał jednak na tym, że dla znaczącej części obywateli o wyborach prezydenckich 2020 roku nie miały rozstrzygać kwestie światopoglądowe. Część z nich uznała tak dlatego, że dostatecznie dobrze rozumie obecny, a także możliwy w dającej się wyobrazić przyszłości układ sił w parlamencie. Inna część – dlatego że nie wierzy w sprawczość prezydenta w tej sprawie. A większość po prostu dlatego, że traktowała wybory jako rozstrzygnięcie między PiS a jego przeciwnikami. Dla tych ostatnich liczy się przede wszystkim skuteczność w pozbawieniu Dudy prezydentury. A podkreślający swoją wyjątkowość kandydat Lewicy sam siebie chciał takiej możliwości pozbawić.
czytaj także
Oczywiście nie sposób podsuwać współczesnej formacji lewicowej rad nawiązujących do taktyki postkomunistów z lat 90. Nauka z obu zwycięskich kampanii Kwaśniewskiego jest jednak prosta: trzeba raczej podkreślać więź z przeciętnym wyborcą, niż odpowiadać na oczekiwania tych najbardziej zdeterminowanych. Logika wyborów prezydenckich wymagała, by uznać, że kandydat lewicowy nie musi podkreślać swojej odmienności w kwestiach światopoglądowych. Bo ta jest przecież oczywista, jest kotwicą, której nikt z polityków lewicy nie zakwestionuje. W odróżnieniu od tej klasowej.
Kotwica klasowa
Druga kotwica to największy problem lewicy. Mimo rzeczywistego zainteresowania sprawami klasy ludowej nie potrafi ona stać się jej reprezentacją w jakimkolwiek sensie. Nie cieszy się ani większym zaufaniem ludzi gorzej zarabiających, ani – tym bardziej – gorzej wykształconych. Nie jest partią plebejską ani nawet partią sektora publicznego. W roku 2019 odsetek poparcia dla lewicy wśród właścicieli firm był znacznie wyższy niż wśród osób bezrobotnych. I byłoby naiwnością sugerować politykom lewicy dokonanie jakiegoś wyrazistego zwrotu zmieniającego społeczne postrzeganie tej formacji – bo jedynym łatwym do wyobrażenia skutkiem mogłaby być utrata wpływów w klasie średniej na rzecz PO, bez jakichkolwiek zysków wśród osób należących do klasy ludowej.
Zresztą problem nie odnosi się do programu ekonomicznego, kotwica klasowa wiążąca na długo lewicę z szeroko rozumianą klasą średnią ma inny charakter. Najwięcej światła na tę kwestię rzuca niedoceniona przez komentatorów polityki książka Przemysława Sadury Państwo, szkoła, klasy, zwracająca uwagę na fakt, że istotne różnice klasowe są pochodną nie tylko statusu ekonomicznego, ale także kapitału kulturowego, rozumianego z perspektywy instytucji edukacyjnych. W tym sensie uprzywilejowani są ci, którzy z domu rodzinnego wynoszą bogatsze słownictwo, poprawną wymowę, ciekawość świata i elementarną o nim wiedzę. Oni łatwiej przechodzą przez cykl kształcenia, kończąc go na dobrych i dopasowanych do zainteresowań studiach. Ci „inni” z kolei są przez szkołę traktowani gorzej i nawet jeżeli z czasem stają się zamożni, to nie zapominają upokorzeń doznanych ze strony ludzi z wyższym kapitałem kulturowym.
Lewica zaś w swoim inteligenckim przekonaniu o zasadności różnic opartych na talencie, wiedzy, wykształceniu zdaje się nie rozumieć mechanizmów dziedziczenia tego kapitału. Zdaje się nie rozumieć, że wyższość klasową wielu jej polityków zdradza język i nierzadko pogarda wobec „głupich PiS-owców”. Pogarda, która tamtym przysparza sympatii wśród wyborców pamiętających szkolne upokorzenia i zdających sobie sprawę ze słabości własnych dyplomów. I o ile łatwo można wyeliminować ten niedobry sposób oceniania rywali politycznych w wymiarze edukacyjnych przewag – o tyle bardzo trudno pozbyć się pewnych nawyków językowych. Ba – pewnego nieco przesadnie nauczycielskiego stylu rozmowy z otoczeniem.
Ja sam zresztą bardzo często czuję się w debatach z ludźmi lewicy jak na egzaminie językowym. Z dużą szansą na to, że powiem coś nie tak, odmienię niewłaściwie jakieś słowo, użyję go w kontekście, który pozwoli im zdemaskować moje reakcyjne poglądy. Taka pilnująca językowej poprawności lewicowość jest fajną intelektualną zabawą, ale nie jest projektem politycznym. Z czasem doprowadzi nie tylko do kolejnych wykluczeń, ale też do utraty społecznego słuchu. Do lekko obrażonego zamknięcia się w świecie własnych pojęć i złudzeń, wśród których najpoważniejsze, dodajmy, dotyczy niezrozumienia własnej realnej tożsamości klasowej. I „podkręcania” jej ponad sensowną miarę.
Partia sektora publicznego
Skoro lewica jest partią ludzi lepiej wykształconych, a niekoniecznie – bardziej zamożnych, to może optymalną strategią jest umocnienie tego, co jest największym atutem, z pewną przyszłościową korektą w stronę wyrównywania kapitału kulturowego? Najłatwiej byłoby zatem stworzyć lewicę jako partię sektora publicznego, partię nauczycieli i urzędników, sporej części personelu medycznego i pracowników opieki społecznej, transportu publicznego itp. Już dziś przecież lewica jest siłą, która poszukuje programowej tożsamości raczej w poprawie jakości usług publicznych niż w zwiększeniu społecznych transferów.
czytaj także
Pod koniec rządów PO strategię taką opisywał Dawid Sześciło, przywołując tezy duńskiego klasyka welfare state Gøsty Espinga-Andersena, twierdzącego, iż „ruchy skierowane przeciwko państwu dobrobytu najsłabsze są tam, gdzie sektor publiczny i zakres finansowanych przez państwo usług są najbardziej rozbudowane. (…) Poprzez rozbudowany sektor publiczny, dający pracę dużej części społeczeństwa, sprzyja on budowie silnej klasy średniej, na której lojalność można liczyć, gdy państwa dobrobytu trzeba bronić”. W Polsce ostatnich pięciu lat rachunek ekonomiczny, stojący za udzielaniem lub wycofywaniem poparcia był nieco bardziej skomplikowany niż w tym modelu. Ale strategia rządów PiS z pewnością prowadzić będzie do utraty poparcia dla władzy w tym sektorze.
Lewica mogłaby zatem być partią udanej transformacji tego sektora. Udanej przede wszystkim dlatego, że dokonywanej nie przeciwko niemu, ale z wykorzystaniem jego istniejącego potencjału. Co więcej, mogłaby w zgodzie z własnymi przekonaniami bronić tezy, że ostatecznymi beneficjentami poprawy jakości działania usług publicznych będą ludzie ubożsi.
Partia sektora publicznego nie musi oczywiście być siłą lekceważącą czynniki wzrostu gospodarczego. Może mieć swoją wizję rozwoju kapitalizmu skorygowanego przez lepsze niż obecnie poszanowanie praw pracowniczych, przez programy przeciwdziałania wykluczeniu, a także – przez dobrze już opisaną korektę wzmacniającą prowincję kosztem największych metropolii.
Ekologia i prawa kobiet
Wigor programowy lewicy nie będzie miał jednak źródła w ambitnych i trudnych programach reform i wzmacniania sektora publicznego, lecz w obszarach, które mogą być przedmiotem istotnej mobilizacji społecznej. Dwa najważniejsze pod tym względem obszary to ekologia i prawa kobiet. Ten pierwszy obszar określa coś więcej niż wzgląd na zmiany klimatu czy ostrzeżenia przed postępującymi szkodami dla środowiska naturalnego.
Jest pewną nową kulturą życia, obejmującą z jednej strony zachowania proekologiczne, z drugiej mobilizującą sprzeciw. Reakcja na smog to nie walka z przepisami lub wielkimi korporacjami, ale z postawami sąsiadów, z nawykami umysłowymi części społeczeństwa.
Podobnie zresztą obrona praw kobiet nie polega wyłącznie na forsowaniu zmian legislacyjnych, ale na wpływie na niepodlegające tym regulacjom praktyki społeczne. Często na promowaniu i obronie idei równości w instytucjach publicznych, firmach, mediach społecznościowych. Ten mobilizacyjny i społeczny wymiar obu kwestii jest w stanie dać lewicy szerszy niż obecnie rezonans społeczny, ale wymaga też pewnej umiejętności, której politykom dzisiejszej formacji – zwłaszcza tym z SLD – brakuje. Jest bowiem pewne napięcie między wyćwiczonymi w ostatnich dwóch dekadach sztukami walki medialnej z PiS i PO, między wypracowanymi wzorcami budowania wpływów lokalnych a stylem działania aktywistów, którzy potrafiliby mobilizować wolontariuszy, poruszać społeczne emocje, zbierać środki w akcjach crowdfundingowych.
Nowy klub parlamentarny lewicy stoi dziś na rozdrożu: czy będzie ulegał w swoich praktykach regułom sejmowej rywalizacji, czy wniesie do tej izby inny styl. Inną – wolną od partyjnej rutyny – dynamikę. Obserwacja ostatniego roku nie daje w tej sprawie podstaw do jasnej prognozy. Ale obserwacja tego, co stało się z wieloma kontestującymi złe nawyki parlamentarne ugrupowaniami, skłania raczej do przesadnej ostrożności niż do lekceważenia groźby powolnego upodabniania się nowych posłów do reszty Sejmu. Kluczem do zachowania odmienności nie będą jednak zjawiska zachodzące na samej Wiejskiej, ale szerszy charakter ugrupowania.
Partia otwarta
Lewica sprowadzona do wymiarów partii będzie dostosowywać swoją tożsamość i strategię do wymogów krótkoterminowej rywalizacji politycznej. Będzie ulegać redukcji do wymiarów małej, sprawnej i hierarchicznie zorganizowanej partii czy koalicji partyjnej. Łatwo jest przeciwstawić takiej ponurej wizji koncepcję szerokiego ruchu społecznego – ale zwykle ta koncepcja okazuje się co najwyżej zbiorem pobożnych życzeń. Szansą lewicy byłoby zatem raczej wynalezienie formuły pozwalającej na budowę wielonurtowej, otwartej partii z łatwym akcesem i stosunkowo niewielką dyscypliną.
Gdula: Wobec Lewicy są dziś formułowane sprzeczne oczekiwania
czytaj także
Dlaczego taką partię buduje się trudno? Bo logika działania mediów i konkurencji politycznej wymusza odpowiedzialność liderów za działania lokalnych struktur i aktywistów. Wymusza większą spójność i utrudnia utrzymywanie struktur spluralizowanych. Dodatkowo mechanizmy warunkujące działalność struktur lokalnych sprawiają, że wielu liderów – we wszystkich partiach – walczy nie o poszerzenie wpływów i przyciąganie nowych członków, ale o możliwie pełną kontrolę nad szyldem i istniejącą strukturą. Gdy dodamy do tego brak kultury kompromisu i sekciarskie podejście do polityki, to łatwo zrozumiemy, dlaczego partie są hierarchiczne, kadrowe i zamknięte.
Strategiczna okazja
Lewica przejrzała się pod koniec czerwca w społecznym zwierciadle. Nie okazała się tak atrakcyjna, jak sama o sobie zwykła myśleć. Jej droga do władzy nie jest tak oczywista jak w deklaracjach liderów z ostatniej jesieni. Rywale – po wejściu do gry Rafała Trzaskowskiego – są dziś wzmocnieni, a wizja rywalizacji z PO jako centroprawicową i nieco dwudziestowieczną formacją schyłkową należy do przeszłości. To prawda, że wszystko mogło pójść inaczej. Ale nie poszło.
Sadura: Andrzej Duda ma największe możliwości, by osłabić podziały
czytaj także
Jeżeli lewica spróbuje zbudować swoją nową strategię poprzez odniesienie się wyłącznie do przegranej kampanii Roberta Biedronia – popełni błąd. W tej porażce nie ma podpowiedzi innych niż te, które może wyciągnąć sztab kolejnego kandydata w wyborach prezydenckich. Nie ma podpowiedzi strategicznych, lecz taktyczne. I jest zmiana warunków gry na trudniejsze. W tej porażce jest jednak pewna szansa, wynikająca raczej ze wzmocnienia rywala niż z niższej samooceny. Lewica nie toczy dziś walki o swoją ideową czystość, ale o społeczną widzialność, o programową ważkość. Niesprowadzającą się do mocnej kotwicy światopoglądowej i deklamacji o monopolu na progresywizm.
Strategiczny – liczący się w perspektywie kilku kadencji – wybór lewicy powinien polegać na trzech elementach: związaniu swoich losów z ideą wzmocnienia sektora publicznego i na szerokiej, wielonurtowej formule ideowej, nieeliminującej radykalizmów, ale dającej również szanse na przyciąganie ludzi, których z lewicą wiąże tylko część jej ideowego przesłania. Trzecim elementem byłoby stworzenie platformy umożliwiającej budowę siły politycznej nie na wąsko rozumianym aparacie partyjnym, ale na spluralizowanej i uwzględniającej rolę społecznego oddziaływania aktywistek i aktywistów. Platformy, dodajmy, odmiennej od dominującej u nas kultury politycznej. Łatwiej dokonać takiej korekty po porażce niż po wyniku „takim sobie”. Gdyby Biedroń dostał 7 lub 9 procent, lewica mogłaby okazję do strategicznej korekty po prostu przegapić.
**
Rafał Matyja (1967) – politolog, publicysta, profesor Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie.