W niedzielę polityczki Lewicy zaproponowały wizję państwa przyjaznego obywatelkom, konstruującego swoje polityki tak, by zapewnić każdemu jak najszersze poszanowanie praw. Pytanie, jak te propozycje odbiorą wyborcy? Czy jako zestaw sensownych, możliwych do wdrożenia recept, czy listę pobożnych życzeń?
Nie wiem, czy taka była intencja, ale niedzielna konferencja Lewicy dość dobrze pokazała, czym różni się Lewica od PiS, czym różni się nowoczesne myślenie o inkluzywnym, empatycznym państwie dobrobytu, od patriarchalno-konserwatywnej wizji państwa jako dobrego pana, który pochyla się nad najsłabszymi i ze swojej łaski decyduje się nieco ulżyć ich losowi przez takie programy jak 500+.
Pięć polityczek Lewicy zaproponowało wizję państwa przyjaznego obywatelkom, konstruującego swoje polityki tak, by zapewnić każdemu jak najszersze poszanowanie praw: obywatelskich, socjalnych, ekologicznych. Podstawowe pytanie brzmi jednak, jak te propozycje odbiorą wyborcy, których Lewica musi pozyskać: czy jako zestaw sensownych, możliwych do wdrożenia recept, czy listę pobożnych życzeń?
Państwo, w którym chciałoby się żyć
Na konferencji przedstawiono całą listę pomysłów na państwo, pogrupowanych w pięć filarów: zdrowie, opieka, edukacja, praca i klimat. Pojawiły się obietnice podniesienia finansowania ochrony zdrowia w Polsce do poziomu 7,2 proc. PKB do 2024 roku oraz szerokich badań pocovidowych; systemowego wsparcia dla opiekunów dzieci niepełnosprawnych, jak również zwiększenia zasiłków na dzieci; podwyżki dla nauczycieli, minimalna pensja w budżetówce na poziomie 3500 złotych; wreszcie nowe parki narodowe i neutralność klimatyczna do 2050 roku.
czytaj także
Najmocniej w prezentacji z niedzieli wypadł fragment poświęcony szkole. Posłance Agnieszce Dziemianowicz-Bąk udało się w kilka minut zaprezentować wizję szkoły dbającej o całościowy rozwój i dobrostan uczniów.
W każdej szkole ma być więc psycholog, rok szkolny zaczynać się ma od zajęć integracyjnych, pozwalających młodzieży odnaleźć się w nowym miejscu, program nauczania nie ma być przeładowany nauczaniem o Smoleńsku i Janie Pawle II, za to realnie uczyć tego, jak dbać o zdrowie albo bronić swoich praw jako pracownik.
Najsłabiej w niedzielę wypadł z kolei segment poświęcony pracy. Zdecydowanie zabrakło przyszłościowej wizji, rozpoznania tego, jak zmienia się obecnie praca (praca zdalna, uberyzacja, automatyzacja i robotyzacja) i jak państwo może sterować tymi zmianami, tak by przynosiły progresywne społecznie efekty. Nie było też żadnego pomysłu, co zrobić, by polski rynek pracy jak najmniejszej liczbie osób oferował pracę poniżej kompetencji i ambicji, a jak największej szansę na spełniającą zawodowo i finansowo karierę.
Niemniej jednak, pod prawie każdym z przedstawionych w niedzielę postulatów wyborca lewicowy może się podpisać. Składają się one na wizję państwa znacznie przyjaźniejszego, bezpieczniejszego i po prostu fajniejszego do życia niż obecna Polska.
Czy ten lek jest w mojej aptece?
Z tą wizją są jednak dwa polityczne problemy. Pierwszy sprowadza się do pytania: „no dobrze, ale te leki to są w ogóle w mojej aptece”? Czym innym jest bowiem przedstawić zestaw progresywnych, zdolnych spodobać się wyborcom postulatów dotyczących budowy państwa dobrobytu, czymś zupełnie innym i znacznie trudniejszym jest przekonanie tych samych wyborców, że te wszystkie propozycje faktycznie da się zrealizować za ich życia. Innymi słowy, trzeba ludzi przekonać, że Lewica naprawdę ma recepty, a nie tylko listę pobożnych życzeń.
Przekonali się o tym boleśnie brytyjscy laburzyści w 2019 roku. Partia pod wodzą Jeremy’ego Corbyna przedstawiła ambitny transformacyjny program, obiecujący wielkie zaangażowanie państwa w budowę nowoczesnego, inkluzywnego, demokratycznego i bardziej egalitarnego społeczeństwa. Choć poszczególne propozycje przedstawione w programie wyborczym Partii Pracy podobały się wyborcom, to z badań wynikało, że nie wierzyli oni w to, że program jako całość jest czymś, co realnie da się zrealizować. Przynajmniej bez zbankrutowania kraju i ich samych.
„Radykalna lewica musi odejść”. Jak w Anglii kruszy się czerwony mur i wygrywają konserwatyści
czytaj także
W samej Partii Pracy do dziś trwają spory, czemu wyborcy odrzucili program z 2019. Jedni wskazują na wpływ brexitu, inni na dekadę austerity, która po prostu zabiła w Brytyjczykach polityczną nadzieję na to, że państwo i społeczeństwo naprawdę mogą być urządzone bardziej sprawiedliwie. Jeszcze inni wskazywali na fatalne przywództwo Corbyna, który nie potrafił skutecznie przekonać wyborców, że jest poważnym liderem, zdolnym dostarczyć to, co obiecał.
Kto miał rację? Najpewniej wszyscy po trochu. Jak to ma się do sytuacji polskiej Lewicy? Ano tak, że również w Polsce łatwo jest przestrzelić ze zbyt ambitnym, zbyt dużo obiecującym ludziom programem. Zwłaszcza gdy przedstawia go siła polityczna, pozostająca w opozycji od ponad 15 lat. Jeśli Lewica chce dotrzeć do wyborców, których dziś nie ma, musi im przede wszystkim pokazać, dlaczego takie rozwiązania, jakie zaprezentowała w niedzielę, byłyby nie tylko w Polsce pożądane, ale także realne.
Niestety w niedzielę zabrakło na to pomysłu. Polityczki Lewicy mówiły do swoich, już przekonanych wyborczyń. Tylko wystąpienie Agnieszki Dziemianowicz-Bąk wyglądało tak, że przeciętny, jeszcze niezdeklarowany mocno jako lewicowy wyborca, mógłby powiedzieć: „to dobry pomysł, to chyba da się zrobić”.
Na końcu Anna Maria Żukowska przedstawiła wizję państwa, w którym młody człowiek chcący wyprowadzić się od rodziców, idzie po prostu do gminy, zgłasza potrzebę i dostaje klucz do mieszkania – może nie luksusowego, ale taniego. Jest to pociągająca dla wielu osób wizja, ale potrzeba olbrzymiej pracy, by dzisiejszy polski elektorat mógł uwierzyć, że jest czymś więcej niż bujającą w stratosferze fantazją.
Odnaleźć nowy język
Drugi problem związany jest z tym, o czym mówi niedawny raport Sierakowskiego i Sadury Koniec hegemonii 500 plus. Polacy chcieliby państwa opiekuńczego, ale przynajmniej na razie nie są gotowi, by za nie płacić. Pokazały to też bardzo nerwowe reakcje na propozycje Polskiego Ładu, zwiększające ciężary podatkowe dla wyższej klasy średniej.
czytaj także
W niedzielę posłanki Lewicy nic nie mówiły o podatkach. Niemniej jednak wśród wielu wyborców, których nawet dałoby się przekonać do zarysowanej przez Lewicę wizji, pojawi się obawa: „kto właściwie za to zapłaci”? „Czy te propozycje nie zbankrutują mnie i moich dzieci?”
W lewicowej bańce podobne pytania często budzą złość, agresję i szyderstwo. To nie jest dobra reakcja. Po dekadach, w których państwo działało na zasadzie „karton okleimy taśmą klejącą”, można zrozumieć, że ludzie nie ufają bardzo daleko idącym obietnicom tego, co państwo nam załatwi. Jesteśmy też ciągle społeczeństwem na dorobku, gdzie nawet na papierze nieźle zarabiające jak na Polskę osoby mają poczucie dużej ekonomicznej prekarności, tego, że do realnej zamożności jeszcze bardzo daleka droga. Oczywiście, Lewica nie może układać swojego programu pod obawy górnych kilku procent, ale powinna zrozumieć aspiracje społeczeństwa, nie może też dać sobie przykleić łatki partii, której program stoi w sprzeczności z indywidualnymi ambicjami Polaków.
Mniej dzieci, więcej kredytów, czyli polityka prorodzinna po węgiersko-polsku
czytaj także
Mamy dziś w Polsce paradoksalną sytuację. Obecny układ – niedofinansowane państwo, na które nieproporcjonalnie łożą ubożsi obywatele – jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Jednocześnie nie mamy dziś – żadna siła polityczna, od lewa do prawa – języka, który przekonałby znaczącą większość społeczeństwa do nowej umowy społecznej: opartej na bardziej progresywnie rozłożonych ciężarach, bardziej aktywnym państwie, budujący bardziej sprawiedliwie urządzone społeczeństwo. Lewica stoi przed szczególnym wyzwaniem wynalezienia takiego języka – od tego w dużej mierze zależy, czy wyjdzie poza swoją niszę plus minus 10 proc.