Historia, Kraj, Weekend

HiT i podręcznik prof. Roszkowskiego to nie problem, tylko symptom

Cała historia jest skonstruowana tak, by uzasadnić istnienie narodu i państwa, żeby uczennice, wychodząc ze szkoły, były przekonane, że taki świat jest jedynie słuszny i możliwy. Rozmowa z Anną Dzierzgowską.

Katarzyna Przyborska: W szkole po wielokroć magluje się historię od starożytności po koniec drugiej wojny światowej, na historię najnowszą jakoś nie starcza czasu. Po ten temat sięgnął więc PiS i prof. Roszkowski, widząc w tym drzewo przynoszące polityczne frukta.

Anna Dzierzgowska: HiT od początku był bardzo spójnym projektem ministra Czarnka, więc nie dziwi mnie, że zgodnie z tą wizją powstał podręcznik Wojciecha Roszkowskiego. HiT trafia w jakąś lukę, bo kurs historii obejmuje okres „od mamuta do Bieruta” i w praktyce na współczesność zwykle brakuje czasu. Częściowo tę lukę miał wypełnić WOS, który, co charakterystyczne, często był przedmiotem bardziej lubianym niż historia. A jednocześnie WOS ma w Polsce kiepską opinię, bo co roku generuje słabe wyniki na maturze. Ale to świadczy raczej o tym, że coś było nie tak w konstrukcji podstawy programowej, natomiast dla wielu osób był to przedmiot dający okazję do przedyskutowania współczesnych, interesujących problemów.

Jak wiadomo, podstawowy WOS zniknie, częściowo zastąpiony HiT-em, ale przecież nowego przedmiotu uczyć będą te same nauczycielki i ci sami nauczyciele. I prawdopodobnie większość z nich będzie robić to co do tej pory. Czyli prawicowi WOS-owcy i historyczki będą opowiadać prawicową wersję współczesności, a ci mniej prawicowi – tę bardziej centrową.

Historię pisze nam „Pan Historii” czy piszemy ją sami?

Przyjrzyjmy się teraz podręcznikowi prof. Roszkowskiego, dosłownie – skupiając się na stronie wizualnej. Moją uwagę zwróciły drastyczne, wstrząsające zdjęcia powieszonych, rozstrzelanych i upozowanych do fotografii, umierających z głodu ludzi. Czy obrazy okrucieństwa są konieczne w podręczniku szkolnym?

Epatowanie okrucieństwem zdecydowanie nie jest konieczne. W dodatku tu dochodzi nie tylko do naruszenia wrażliwości uczniów i uczennic. Chodzi też o szacunek do osób, które są na tych zdjęciach. Mam problem z wykorzystywaniem zdjęć pomordowanych, zmasakrowanych ciał. Gdzie jest granica wykorzystywania czyjejś śmierci do własnych celów? To trudny etycznie temat. Cierpienie tych ludzi zostało zwielokrotnione. To jest rodzaj wyzysku osób, które już w żaden sposób nie mogą się bronić. Tego historykom i historyczkom nie wolno robić.

Pytanie, w jakim charakterze występuje tu prof. Roszkowski? Czy jako historyk, czy raczej publicysta? Oto przykład: w rozdziale o komunizmie dowiadujemy się, że to Leninowi przypisywane jest ukucie określenia „pożyteczni idioci” na intelektualistów i dziennikarzy, którzy, jak pisze autor, „wyrażali swoją aprobatę, a nawet entuzjazm wobec bolszewików oraz metod ich działania”. Przykładów, przypisów, powodów zainteresowania przemianami społecznymi w Związku Radzieckim brak. Roszkowski pisze dalej, że Lenin kpił z owych „idiotów”, i tu przywołuje cytat, tylko znowu nie wiadomo skąd: „Kapitaliści sami sprzedadzą nam sznurek, na którym ich powiesimy”. Na koniec stwierdza Roszkowski, że pożytecznych idiotów nie brakuje i dzisiaj, po czym następuje współczesne zdjęcie Jeana-Claude’a Junckera przemawiającego w katedrze z informacją, że „Juncker uważa Marksa − prekursora zbrodniczego systemu komunistycznego − za… wybitnego myśliciela”. Czy to jest dyskurs historyczny?

Tam jest jeszcze informacja, że Marks to „filozof ateistyczny”. Ale oczywiście nie tylko Juncker uważa Marksa za wybitnego myśliciela. Karol Marks należy do najwybitniejszych, najczęściej czytanych i komentowanych myślicieli. Zwraca moją uwagę to, jak panicznie nasi konserwatyści boją się Marksa, martwi, że i nasza lewica nie zawsze umie sobie z Marksem poradzić.

Karierę robi za to nowe pojęcie, obecne również w podręczniku, czyli neomarksizm. Co to?

Nie mam pojęcia. Na całym świecie istnieje żywa tradycja marksistowska, która cały czas poddawana jest reinterpretacjom, krytycznej lekturze, analizom. W każdym możliwym nurcie toczą się dyskusje na jej temat. Dla mnie oczywiście najciekawsza była feministyczna krytyka marksizmu, czy też marksizm feministyczny, ale mamy też głosy, które wnoszą do marksizmu czarne feministki, czy queerowanie marksizmu. Natomiast nie widzę tego tajemniczego wielkiego monolitu zwanego neomarksizmem, który ma ciążyć nad zgniłym Zachodem.

A może o to właśnie chodzi: Marks, czarne feministki, feministki w ogóle, queer, czyli to, czego prawicowi publicyści boją się najbardziej, bo nie rozumieją. Feminizm jest dla nich ideologią niszczącą polskie rodziny…

Chciałabym żyć w świecie z konserwatywnej fantazji, chciałabym być tak silna, jak oni to sobie wyobrażają. Za każdym razem, kiedy jako feministka, lewaczka czuję się bezsilna, przypominam sobie, jak groźną mnie oni widzą. Stopień lęku w ich wyobrażeniach na nasz temat jest niewiarygodny.

HiT: spóźnione starcie prawicy z rewolucją seksualną

A co z przypisami? Czy w podręczniku do historii, która opiera się przecież na pracy ze źródłami, nie powinno być przypisów?

Kiedyś znajoma pracująca na wydziale historii ze studentami pierwszego roku ze zdumieniem i z oburzeniem opowiadała mi, że zadaje im pytanie, a oni wcale nie zaglądają do źródeł. Tłumaczyłam jej, że przez lata w szkole oduczano ich zaglądania do źródeł, a podręcznik służy do tego, by się z niego wykuć. Generalnie to nie jest problem tylko tego jednego podręcznika – one po prostu nie miewają przypisów. To bardzo duży błąd, ale podręczniki to pakiety wiedzy do wchłonięcia.

Osoby, które wykują tę historię, przejdą przez maturę, na studiach przeżywają szok poznawczy, widząc, że historię się uprawia, a nie wyznaje.

Wujowy podręcznik, czyli gwóźdź do trumny szkoły publicznej

To znaczy, że historia, której uczymy się w szkole, to nie nauka, ale właśnie jakaś uporządkowana opowieść? To nieuczciwe wobec uczniów.

Oczywiście. Ale wrócę jeszcze na moment do strony wizualnej podręcznika: chcę zwrócić uwagę na jego okładkę. Mamy na niej jedno zdjęcie z kosmosu – dosłownie – jedno przedstawia nagie, umierające dziecko prawdopodobnie z Azji Południowo-Wschodniej, mamy zdjęcie wybuchu bomby atomowej − drugie zdjęcie z Azji − cała reszta to Polska, USA i Margaret Thatcher, czyli Wielka Brytania.

Już okładka zapowiada więc całkowity zachodniocentryzm. Widać to w naszej podstawie programowej, tej do historii i tej do HiT-u – są polsko- i zachodniocentryczne. Mimo że Zachód jest krytykowany, to jedyny uprawniony głos to głos pochodzący z tzw. kultury europejskiej, która w tych podstawach programowych oparta jest na kulturze greckiej i chrześcijaństwie. Wszystkie inne głosy lub głosy krytyczne wobec tej perspektywy są nieuprawnione, nie mają racji bytu, w najlepszym razie określone są jako wroga ideologia. W żadnym momencie nie ma możliwości, by te głosy krytyczne poddać refleksji albo poszukać innej perspektywy, zastanowić się, czy inny nie ma swojej racji.

W rasizmie chodzi o zarządzanie różnicą, niekoniecznie o kolor skóry [rozmowa]

Przypomina mi to trochę pomysł na podręcznik do historii dla dzieci z Ukrainy, przygotowany na podstawie broszury dla uczestników Dni Młodzieży. Dowiadujemy się z niego, że historię pisze nam Pan Historii i z konieczności obejmuje ona dzieje chrześcijaństwa, przede wszystkim katolicyzmu w Polsce.

Tu dochodzimy do tego, co jest niekończącym się problemem, a co powtarzam jak zdarta płyta. HiT i podręcznik prof. Roszkowskiego nie są problemem, są symptomem. Praktycznie od zawsze mamy całą historię ustawioną w kluczu narodu i państwa i nie ma nawet refleksji o tym, że zarówno naród, jak i państwo to są pewne formy, które się historycznie wykształciły, młode w dziejach ludzkości i wcale nieoczywiste. Cała historia jest skonstruowana tak, by uzasadnić istnienie narodu i państwa, żeby uczennice, wychodząc ze szkoły, były przekonane, że taki świat jest jedynie słuszny i możliwy. HiT idzie trzy kroki dalej, ale tą samą drogą.

Historia jako przedmiot szkolny powstała po to, żeby, zgodnie z modelem pruskim, uzasadniać porządek rzeczy.

Zgoda. Ale w związku z tym w drugiej połowie XX wieku rzesze historyczek i historyków zajęły się podważaniem założeń własnej dziedziny.

Szkoły w tym kształcie nie ma sensu ratować

A teraz mamy pierwszą połowę XXI wieku i taki oto podręcznik, w ogóle niebiorący pod uwagę rozwoju dyscypliny?

Spójrzmy, w jakim momencie prowadzimy tę rozmowę. Umiera nam Odra, przywracanie jej do życia może zająć lata. Za naszą granicą toczy się wojna i nie jest to ani pierwsza, ani jedyna wojna w ostatnich latach. W polskich lasach na granicy z Białorusią umierają osoby uchodźcze, których główną winą jest to, że mają niewłaściwy kolor skóry, przyszły z niewłaściwej części świata, tej, o której w Polsce bardzo mało wiemy, bo się o niej bardzo mało uczymy. Mamy gigantyczną inflację, bardzo słaby ruch związkowy, a wszystkie narzędzia, którymi mogłybyśmy walczyć, są przez władzę pacyfikowane, piętnowane, ustawiane w narracji, że wszelki opór wobec władzy będzie prowadził do totalitaryzmu. Feminizm zły, ekologia zła…

Ekologizm.

Przepraszam, musiałam się specjalnie dokształcać na okoliczność tej rozmowy, żeby zrozumieć, na czym polega rozróżnienie. (śmiech)

Czyli mówisz, że mamy do czynienia z ogromnymi wyzwaniami. I jaka jest na to nasza odpowiedź?

Widzimy próbę zacementowania wizji świata, która pozwala tych wyzwań nie dostrzegać. Więc nie chcę mówić, że ten podręcznik jest po to, by PiS utrzymał władzę, bo nie chodzi tylko o PiS, ale o cały mental starych, białych, konserwatywnych mężczyzn. To oczywiście kategoria umowna, kombo patriarchalno-kapitalistyczne, które nas trzyma za gardło i zaraz zabije. W tym sensie doskonale rozumiem lęki ministra Czarnka i prof. Roszkowskiego, którzy obawiają się tego, co ich władzę kwestionuje i podważa.

Mam tu chyba dobry przykład prosto z podręcznika. O ruchu Black Lives Matter Roszkowski pisze: „Wahadło walki z dyskryminacją wychyliło się ostatnio tak daleko w drugą stronę, że dziś często dyskryminacji podlegają biali”. Oraz: „Ruch Black Lives Matter z ostatnich lat dotyka bardzo ważnej kwestii szacunku dla ludzi o odmiennym kolorze skóry lub odmiennej rasie, lecz zapomina się w nim, że na szacunek zasługuje każdy człowiek, nie tylko o czarnym kolorze skóry”, a w całym rozdziale Roszkowski uparcie używa słowa Murzyn.

No właśnie, głosy, które nie są głosami – umownie – starych, białych mężczyzn, są nieuprawnione, a nawet być może jest to coś złego, co chce nas zniszczyć. Profesor Roszkowski byłby swoją drogą zdumiony, jak szybko język się starzeje: moje uczniostwo, czytając książkę z lat 70., kiedy pojawia się słowo na M, domaga się ode mnie wyjaśnień jego obecności. I muszę im tłumaczyć, że dyskusja nad tym słowem jest nowa i w latach 70. odczuwano to inaczej.

Nie wszyscy Polacy są biali, czyli o czym nie śniło się Norwidowi

czytaj także

Mam w pamięci Retrotopię Zygmunta Baumana, gdzie pisał on o tym, że rozgrywamy bitwy przeszłości, bo nie chcemy spoglądać w przyszłość. Podręcznik do HiT wydaje się aż przerysowaną ilustracją tej diagnozy. Tylko że przyszłość już nadeszła i musimy się z nią zmierzyć.

Wojna zawsze była rzeczywistością naszej teraźniejszości, ale z najróżniejszych powodów na toczące się na świecie wojny nie zwracałyśmy uwagi. Choć pamiętam protesty przeciw wojnie w Iraku, jedne z największych przed ostatnią falą, jeszcze przed rządami PiS. A jednak przegraliśmy je. Mam gulę w gardle, kiedy o tym myślę, tyle strasznego zła wynikło z tamtej wojny.

Mam poczucie, że brakuje nam narzędzi do analizowania i interpretowania rzeczywistości, bo też jest ona tak przytłaczająca, że istnieje pokusa, by się od niej odwrócić. Patrząc jednak z perspektywy szkoły, tego, czego uczę, widzę, że edukacja historyczna skonstruowana tak jak teraz nie rozbudza ciekawości świata.

Najczęstszy zarzut to nieproporcjonalna obecność historii oręża i wojen w stosunku do historii budowania, rozwoju, osiągnięć społecznych i technicznych.

Właśnie. Zastanawiałam się nad tym w kontekście wojny w Ukrainie – jak bardzo to, że zajmujemy się w szkole głównie historią polityczną, skoncentrowaną na wojnach, na władzy, rządzących, w pewien sposób naturalizuje wojnę. Po szkolnym kursie historii pozostajemy z przekonaniem, że ludzie zawsze toczyli wojny, tak to już jest. Tym samym wojna staje się jakoś uprawniona, dopuszczalna. A osoby mówiące o pokoju są w najlepszym razie naiwne.

Poza logikę wojny

Co więcej, program jest tak skonstruowany, że w ogóle nie pokazuje ludzkiej sprawczości, w najlepszym razie pokazuje ludzi wplątanych w makroprocesy, które mają nas nieść nie wiadomo dokąd albo, jak mówisz, wstecz.

To „wstecz” też jest niejasne. Trąci fantazmatem.

Konserwatyzm przedstawia się jako ideologia, która chce odtworzyć jakiś raj utracony, ale tego raju przecież nigdy nie było. Nie ma miejsca w historii, do którego rzeczywiście chce się powrócić, chcąc konsekwentnie być konserwatystką, konserwatystą. Więc „wstecz” to nie wiadomo dokąd, a w rzeczywistości jest to próba konserwowania tego, co w obecnym stanie świata korzystne dla konserwatystów. Uważam, że w sposób mniej lub bardziej uświadomiony chodzi im o zachowanie władzy, którą w znacznej mierze wciąż mają. Dlatego tak ich drażni, że nie można używać słowa na M i że kogoś trzeba nagle szanować.

Kowalczyk: Role i władza podzielone są przeważnie po staremu

I dlatego nie dopuszczamy uczniów i uczennic do wiedzy o krytycznych nurtach historii?

Nie ma historii gospodarczej, społecznej jest bardzo mało, jest polsko- i europocentryzm. Stałym wątkiem, tu rozgrywanym do granic możliwości, jest martyrologia. Jest jedno najważniejsze cierpienie i jest to cierpienie Polaków, nikt tak nie cierpiał, nikt nie miał tylu wrogów, nie doznał tylu krzywd. Druga cierpiąca grupa to chrześcijanie. W podstawie programowej HiT-u jest punkt o tym, że uczeń ma poznać prześladowania religijne na podstawie prześladowań chrześcijan.

Myślę, że wiele z nas ma nadzieję, że młodzież wybuchnie śmiechem nad tym podręcznikiem. Że HiT stanie się modelowym przedmiotem uwalniającym bunt, formującym postawy, ale o wektorze odwrotnym do zamierzonego.

Nie łudźmy się. W oczach pewnej bańki ośmieszy się sam, ale mnóstwo ludzi uzna te treści za przekonujące, spójne, słuszne. W czasie zastępstwa w klasie, której na co dzień nie uczę, usłyszałam od ucznia cały pakiet poglądów, które widzimy w tym podręczniku. Między innymi właśnie to, że chrześcijanie są najbardziej prześladowaną grupą na świecie, wiele o islamskich terrorystach, o „nielegalnych” imigrantach. Moje argumenty z praw człowieka zbywane były śmiechem. I to wszystko ze strony osoby siedemnastoletniej, która miała już bardzo spójny, właściwie nieprzenikliwy światopogląd.

A co zrobić, by tę bryłę ruszyć, wpuścić nieco powietrza? Co może nauczycielka historii, dostając taki podręcznik jak ten profesora Roszkowskiego?

Podręcznik nie jest obowiązkowy. Pracuję w liceum państwowym i w liceum społecznym. Korzystam głównie z e-podręczników, między innymi właśnie dlatego, żeby moje uczniostwo, dla którego historia jest entym przedmiotem, nie musiało kupować podręczników. One i tak są do siebie podobne, a e-podręczniki, dostępne na zintegrowanej platformie edukacyjnej MEN, są całkiem wystarczające, trzymają się podstawy programowej, są wygodne i bezpłatne. Moje uczennice i uczniowie siedzą na lekcji ze smartfonami, więc mogą sobie otworzyć podręcznik. Podejrzewam, że są tam też materiały nadające się do HiT-u.

Czyli można przejść przez podstawę, nie tykając podręcznika?

Można, mamy wciąż dość dużą możliwość wyboru pomocy naukowych. Ale nie chodzi o to, że taki albo inny temat jest dobrze czy źle ujęty w podstawie, chodzi o to, że ona nadal jest w całości źle skonstruowana: państwo, naród, Kościół, martyrologia Polaków, silna rodzina.

Odkąd tak jest?

Odkąd pamiętam. Może bez Kościoła, bo ja chodziłam do podstawówki w PRL-u i wtedy nie Kościół był tą wyróżnioną wspólnotą. Natomiast kiedy porównywałam podstawy programowe, to schemat jest ten sam: Mieszko I był Polakiem i stworzył państwo polskie − podawane jako oczywistość.

Za mojego życia miała miejsce jedna próba uczenia historii inaczej – kiedy Krystyna Szumilas, ministra edukacji w drugim rządzie Donalda Tuska, wprowadziła w klasach niemających historii rozszerzonej przedmiot Historia i Społeczeństwo. Składał się on z dużych bloków tematycznych, jak: „kobieta, mężczyzna, rodzina”, „rządzący i rządzeni”, tematy gospodarcze, kulturalne, i to nauczycielka z uczniami mieli zdecydować, które bloki będą przerabiać. To była próba odejścia od historii prowadzonej chronologicznie i według klucza politycznego. Wywołało to gigantyczną awanturę, mówiono o wyrzucaniu historii z polskiej szkoły, wymazywaniu historii. Prawica przewalczyła, by jeden z tych bloków − „ojczysty panteon, ojczyste spory” − stał się blokiem obowiązkowym. Ostatecznie bardzo szybko, po reformie ministry Zalewskiej, cały ten pomysł został utopiony, zapomniany, zasypany piaskiem.

I nic po tym nie zostało?

Mamy mnóstwo prac historycznych wynikających z tamtego odbicia, choćby wysyp książek o historii ludowej, przy czym spora część z nich nie została napisana przez zawodowych historyków. Mamy mnóstwo badaczek historii kobiet, historii z perspektywy genderowej, mamy całe seminarium dotyczące gender. Ale między tym a szkolną historią zionie przepaść, która się pogłębia z roku na rok.

Ludowej historii nie można zakląć w pomnik. Ona wciąż trwa

Jak sobie z tym radzisz?

Od mojego uczniostwa w liceum społecznym, gdzie mam go mniej, wymagam przeczytania chociaż jednej książki historycznej w roku. I w zdecydowanej większości przypadków, kiedy potem przychodzą do mnie odpowiadać, mówią, że nie mieli pojęcia, że historia to może być coś takiego jak w tej książce. To są zwykle książki popularnonaukowe, w miarę proste, interesujące.

Na przykład?

Moja ukochana, najlepsza książka to Ser i robaki Carlo Ginzburga, mistrzostwo świata. Mikrohistoria, gdzie wychodzi się od bardzo drobnego wydarzenia, by pokazać szersze procesy i zjawiska. Ta książka znakomicie pokazuje też, co to znaczy pracować z tekstem źródłowym. Jej bohaterem jest włoski młynarz sądzony przez inkwizycję za swoje dziwaczne poglądy. Młynarz umiał czytać, miał bibliotekę i Ginzburg rekonstruuje tę bibliotekę. Sposób, w jaki to robi, jak pokazuje, które wydanie Dekameronu musiał mieć młynarz, to pokaz warsztatu historycznego. A jednocześnie jest to krótka, świetnie napisana, ciekawa książka. Ale mam więcej takich pozycji.

To proszę jeszcze przykłady.

Lubię mikrohistorię, więc podrzucam uczniom Kobiety na marginesach Natalie Zemon Davis. Autorka analizuje życiorysy trzech bardzo różnych kobiet z XVII wieku, żydówki, katoliczki i protestantki. Ta ostatnia, Maria Sibylla Merian, była bardzo znaną przyrodniczką i rysowniczką. To trochę niezwykłe, trochę zwykłe kobiety, na przykładzie których Davis pokazuje życie codzienne w tamtym czasie.

Kocham historię gospodarczą, ale to nie jest miłość, którą najłatwiej sprzedać nastolatkom. Podsuwam im więc książkę Petera Frankopana Jedwabne szlaki, która jest próbą opowiedzenia świata z perspektywy szlaków handlowych przebiegających przez Azję Centralną od starożytności do współczesności. Sam autor mówi, że napisał książkę, której mu brakowało w jego edukacji historycznej, bo uczył się o Grekach i Rzymianach, a oglądał mapę, na której była ta ogromna przestrzeń Azji Centralnej, i zastanawiał się, co tam się działo.

Jest też Niewolnictwo, profesorostwa Izabeli Bieżuńskiej-Małowist i Mariana Małowista, książka z wspaniałych czasów znakomitej polskiej powojennej historiografii, dostępna bezpłatnie w internecie.

A jak radzisz sobie z kolonializmem, który często występuje w książkach historycznych?

Część osób, które uczę, jest już uwrażliwiona i na język, i na gender, i na kolonializm. Można próbować czytać teksty, które są naznaczone rasizmem czy kolonialnym sposobem myślenia tak, żeby to w tych tekstach pokazać. Osobiście uważam, że powinno się wyrzucić W pustyni i w puszczy z listy lektur, natomiast daje się tę powieść czytać jako źródło historyczne. Otwieram książkę na Wolnych lekturach, w pole wyszukiwania wpisuję słowo „dziki” i patrzymy, co nam wychodzi. Czasem trudno to znieść, ale w przedstawieniu tamtego sposobu myślenia, widzenia świata Sienkiewicz jest aż za dobry. Na przykład w jego opisach Arabów można znaleźć bardzo dużo ze współczesnego stereotypu strasznego islamisty.

Rasistowskie „W pustyni i w puszczy”? To dopiero początek problemu

W ogóle warto czytać źródła. Mam takie dwa teksty źródłowe, które regularnie wykorzystuję. Jeden to wybór rzymskich epitafiów. Rzymianie pisali sobie na nagrobkach bardzo różne rzeczy: można tam przeczytać „mój mąż był najuczciwszym człowiekiem, przez wiele lat prowadził sklep” albo że nie wolno sikać na nagrobek i różne przekleństwa na tego, kto by nasikał. Można zobaczyć, jakie wartości wyznaje społeczeństwo, że nie ma jednej koncepcji tego, co się dzieje z człowiekiem po śmierci, bo co epitafium, to inny na to pomysł.

Są też napisy z murów pompejańskich, które bardzo często mają taki charakter „tu byłem”.

Czujesz, że możesz podać temu gościowi rękę.

Są takie ludzkie, a przy tym łatwo dają się zanalizować, uczniostwo samo może dojść do pewnych wniosków.

A od prof. Ewy Wipszyckiej ściągnęłam starannie wybrane fragmenty z Dziejów Apostolskich. Na przykład ten, gdzie Paweł z Tarsu powołuje się na swój przywilej bycia obywatelem rzymskim. Są też opisy zamieszek w Efezie, kiedy rzemieślnicy, którzy wytwarzają złote świątynki Artemidy, są niezadowoleni, że nowa religia odbierze im pracę, bo dewocjonalia stracą na znaczeniu.

I oczywiście stałą pozycją w moim kanonie jest Maria Janion, na przykład Purpurowy płaszcz Mickiewicza, o krajowym romantyzmie sprowadzonym do patriotycznej papki, nad którym Janion cudownie się znęca, używając przy tym Brzozowskiego, który pastwi się jeszcze bardziej. A panu Roszkowskiemu polecam Kobiety i duch inności, jest tam sporo o lękach konserwatystów przed pyskatą, wyzwoloną babą.

W ten sposób wróciłyśmy do teraźniejszości. Czy to, jak widzimy miejsce człowieka w historii, wpływa na to, jakie fantazje snujemy i jaki świat budujemy?

Mój przyjaciel obejrzał w pandemii całego Star Treka i bardzo dużo rozmawialiśmy o tym, że we współczesności gubi nam się umiejętność snucia wielkich marzeń, fantazjowania. Star Trek, zwłaszcza ten stary, to cudowna, alternatywna wizja świata. A ten podręcznik jest o tym, że marzyć nie wolno.

Wszystkie ruchy, alternatywne pomysły z XX wieku są tu jednoznacznie potępione, nawet biedny Bob Dylan, który po prostu stwierdza fakt, że świat się zmienia. A jak się przyjrzeć szczególnie latom 60. i 70. – bo potem przychodzi neoliberalizm – to widać, jak ludzkość snuła śmiałe marzenia o lepszym świecie dla wszystkich. Jeśli nie będziemy umiały uczyć historii i innych przedmiotów tak, by pokazać, że zmiana jest możliwa, że to, co zrobimy z tym światem, jest też trochę w naszych rękach, że wolno marzyć, to wyginiemy jako ludzie w ciągu kilkudziesięciu lat – bo jesteśmy na bardzo dobrej drodze ku temu.

A czy historia mówi nam, że wszystko jest pewne, przewidywalne, konieczne?

Na szczęście nie. Historia mówi nam, że przyszłość nie jest zapisana. Pod tym względem na pewno nie jestem ortodoksyjną marksistką… Niedawno ukazała się świetna książka Davida Graebera i Davida Wengrowa The Dawn of Everything, poświęcona bardzo wczesnym dziejom ludzkości, między innymi okresowi zwanemu neolitem, czyli kiedy ludzkość wynajdowała rolnictwo i hodowlę. I cała książka jest o tym, że ludzie eksperymentowali z różnymi sposobami życia, że niekoniecznie chcieli żyć w państwie, niekoniecznie chcieli hierarchii, władzy, ale budowali wspólnoty bardzo trwałe, trwające czasem i kilkaset, a nawet tysiąc lat, oparte na innym schemacie niż hierarchia.

Myśmy wsadzili odkryte wzory kultury do pudełka z napisem „antropologia” i wysłaliśmy na Triobriandy, a one mogą się nam przydać, bo nasz wzór okazuje się tym mniej fajnym.

Nie chodzi o to, że w przeszłości mieliśmy raj i chcemy go odtworzyć. Przeszłość pokazuje nam, ile mamy możliwości, jak dużo możemy robić, że wolno eksperymentować, że bez hierarchii, kapitalizmu i patriarchatu na pewno nie wyginiemy. Wprost przeciwnie.

**
Anna Dzierzgowska – nauczycielka historii, działaczka feministyczna, tłumaczka z języka angielskiego.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Przyborska
Katarzyna Przyborska
Redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl
Redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl, antropolożka kultury, absolwentka The Graduate School for Social Research IFiS PAN; mama. Była redaktorką w Ośrodku KARTA i w „Newsweeku Historia”. Współredaktorka książki „Salon. Niezależni w »świetlicy« Anny Erdman i Tadeusza Walendowskiego 1976-79”. Autorka książki „Żaba”, wydanej przez Krytykę Polityczną.
Zamknij