Nie podpalamy się, ale wypalamy się do cna, spalamy się każdego dnia w tym systemie. Mimo to wciąż chcemy wykonywać tę pracę i walczyć o lepsze jutro ochrony zdrowia w Polsce – mówią medyczki i medycy zgromadzeni w Białym Miasteczku.
– Ponad 100 tysięcy nadmiarowych zgonów. Jak dotąd pandemia zabrała nam tyle ludzi, którzy wcale nie musieli umrzeć – mówi Adam Makszewski, lekarz rezydent z Wrocławia, zaczynający pracę w ochronie zdrowia. – To było do uniknięcia, eksperci ostrzegali, że trzeba się przygotować, nikt nic nie zrobił, nie podjął dialogu ani decyzji. Naprawdę nie musiało tak być. Ten marazm jest osłabiający.
Pandemia pokazała dobitnie to, co wiadomo było od dawna – polska ochrona zdrowia trzyma się wyłącznie dzięki siłaczkom i siłaczom, którzy wciąż, często heroicznie, walczą o to, by system jakkolwiek funkcjonował. Gdy uderzył koronawirus, potrzebne były dodatkowe ręce do pracy. Nie było ich, bo i tak wiele osób już pracuje po 300 godzin miesięcznie. Doba nie będzie trwać więcej niż 24 godziny, a ludzie nie będą spali mniej niż trzy, które spali dotychczas.
– Tak sobie myślę, że z punktu widzenia niektórych to chyba najlepszym medykiem byłby robot – potulny, niczego nieoczekujący w zamian, najlepiej mający własny generator prądu – który pracuje bez przerwy 36 godzin. Dobę poświęca na opiekę nad ludźmi, a przez kolejne 12 wykorzystuje wolną moc obliczeniową na kopalnię bitcoinów, dzięki czemu jeszcze można na nim zarobić – mówi Kamil Pawełkiewicz z Gryfowa Śląskiego, student trzeciego roku kierunku lekarskiego.
Czas gra rolę
Można ich spotkać w Białym Miasteczku, od ponad miesiąca obecnym naprzeciwko budynku Kancelarii Premiera Mateusza Morawieckiego, który nie poświęcił nawet minuty na rozmowę z medyczkami i medykami.
Tak częste wspominanie różnych jednostek czasu nie jest przypadkowe, kiedy bowiem rozmawia się z pracownicami i pracownikami ochrony zdrowia, wydaje się, że to właśnie czas jest w tym wszystkim kluczowy. Zaczyna się już na studiach.
– Gdzieś w połowie zdobywania wykształcenia zdałem sobie sprawę, że nie jestem bliżej pomagania ludziom, nie widzę przełożenia tego, co robię, na to, jak będę kiedyś pracować. Zresztą moim głównym zajęciem było czekanie na prowadzącego. On nie miał etatu na uczelni – żeby nas uczyć, musiał wydzielać czas z godzin, które powinien przeznaczać na pomoc pacjentkom i pacjentom. To jest dramat – opowiada Adam.
Później wcale nie jest lepiej, a pewnie nawet gorzej. Ludzie czekają w ogromnych kolejkach, na zabiegi mają szansę za wiele miesięcy, a niekiedy lat. Ale nawet kiedy już uda się dostać do lekarki lub lekarza, to ma on zwykle maksymalnie 15 minut. I musi jednocześnie przejrzeć wyniki badań, mniej więcej wyjaśnić, co się dzieje i co w związku z tym należy zrobić, a także wszystko dokładnie zapisać, bo jak tego nie zrobi, to może zostać pociągnięty do odpowiedzialności. Na zadanie pytania przez pacjenta nie ma już czasu.
– Potem ten pacjent czuje się zlekceważony, traci zaufanie. A ono jest szalenie istotne w osiągnięciu skuteczności terapeutycznej – kiedy człowiek zostanie potraktowany taśmowo, jest mniejsze prawdopodobieństwo, że zastosuje się do zaleceń. My naprawdę chcemy poświęcić ludziom więcej czasu, wyjaśnić wszystko, ale nie możemy, bo jest nas coraz mniej, a pacjentów coraz więcej. Na studiach mamy zajęcia dotyczące komunikacji, budowania więzi, zdobywania zaufania. I super, tylko że w pracy nie mamy w ogóle możliwości z tego skorzystać – tłumaczy Aleksandra Orszulak, lekarka z Tychów.
Przełamywanie barier
Możliwość dłuższego, w zasadzie nielimitowanego i bezpośredniego kontaktu zapewnia właśnie Białe Miasteczko. Medyczki i medycy codziennie opowiadają o swoich zawodach, rozmawiają z ludźmi odwiedzającymi miejsce protestu, oferują bezpłatne badania i porady.
– Wczoraj była u nas pani z długim opisem tomografii komputerowej. Jej lekarz powiedział, że nic złego się nie dzieje, nie musi się martwić, ale nie miał czasu wyjaśnić wszystkiego. A tam w sekcji „zmiany” akurat były opisane drobne guzki w płucach. Choć więc ta kobieta dostała informację, że to nic groźnego, to ponieważ nie rozumiała, co to znaczy, była w ciągłej obawie. Po 15 minutach wyszła od nas w zupełnie innym stanie, nie bała się już i wiedziała, że nie jest to nic pilnego – opowiada Kamil.
– Dla mnie obecność tu jest dodatkowo ważna, dlatego że na co dzień rzadko mam kontakt z pacjentami, większość czasu spędzam w laboratorium. Teraz mogę opowiedzieć im o swojej pracy, pokazać, na czym polega i dlaczego jest istotna. Nie wszyscy wiedzą, że odgrywamy nieocenioną rolę w procesie opieki nad pacjentem szpitalnym czy ambulatoryjnym. Pracownicy medycznego laboratorium diagnostycznego odpowiadają za wykonanie badań z materiału biologicznego pochodzącego od pacjenta, tym samym dostarczając informacji, które niejednokrotnie są niezbędne w wykrywaniu, rozpoznaniu, leczeniu i monitorowaniu przebiegu chorób – dodaje Anna Meyer-Stachowska, diagnostka laboratoryjna z Torunia.
Ratownicy pod KPRM: Już brakuje karetek. Będzie jeszcze gorzej
czytaj także
Medyczki i medycy przyznają, że w końcu są w sytuacji, w której można w ogóle nawiązać dialog, a momentami pojawiają się nawet ciepłe uczucia i zrozumienie. Kiedy bowiem jest się w trakcie 30. godziny dyżuru i spotyka się pacjenta, który czeka od ośmiu godzin w kolejce, to nie da się znaleźć płaszczyzny porozumienia. Napięcie rośnie po obu stronach, co często prowadzi do wybuchu emocji.
– Nie ma nic dziwnego w tym, że pacjenci obwiniają tych, do których mają bezpośredni dostęp, czyli nas. Nie kierują swoich żalów w kierunku odpowiedzialnych za to, jak zorganizowany jest system. My na to nie mamy wpływu – narzuca nam się liczbę pacjentów, czas wizyty i wszystko inne. To jest krzywdzące dla wszystkich, dla nas także, bo przecież sami potrzebujemy pomocy, nasze rodziny też lądują w szpitalach. Stykamy się z tym systemem od drugiej strony, czujemy jego ułomności na co dzień. I nikt nie stara się tego zauważyć, zobaczyć w tym wszystkim – po obu stronach – ludzi. Tylko zrzuca się problemy na następną kadencję. I tak to trwa od 30 lat. No bo przecież skoro jakoś to działało, to dalej będzie działać – złości się Gilbert Kolbe, pielęgniarz z Warszawy.
Ludzie, nie roboty
Wszystko wskazuje na to, że jednak nie będzie. Już nawet połowa absolwentek i absolwentów pielęgniarstwa nie odbiera dyplomów. Mimo wielu lat bardzo wymagającej nauki nie widzą w tym sensu, bo i tak nie chcą pracować w wyuczonym zawodzie. Coraz wyższy jest też wiek tych, którzy wciąż pracują w polskiej ochronie zdrowia. Istnieje więc ryzyko, że kiedy przejdą na emeryturę, system po prostu się zawali, bo już teraz panują w nim ogromne braki personelu. A ci, którzy wciąż pracują, nie tylko są przemęczeni, ale doświadczają też wielu innych problemów.
– Żeby w Polsce zostać lekarzem, trzeba mieć poczucie, że przeniesie się świat na barkach. Potem jednak przychodzi moment rozliczeń i nagle okazuje się, że pracowało się 20 godzin na dobę, a i tak ktoś umarł. Do tego dochodzi świadomość, że gdyby system był lepiej zorganizowany, to w osiem godzin można by było zrobić o wiele więcej i lepiej – tłumaczy Adam.
– U mnie na zajęciach jeden profesor w którymś momencie otworzył się i zaczął mówić, że tyle poświęcił, tyle oddał, tyle chciał zmienić, a potem doświadczył tego, że nie mógł przeprowadzić jakiejś operacji albo zrobić czegoś innego, co realnie by komuś pomogło. Był wyraźnie załamany i czuł, że stracił mnóstwo czasu i sił – dodaje Aleksandra.
Ludzie pracujący w ochronie zdrowia nie są robotami. Aż 50 procent lekarek i lekarzy boryka się z wypaleniem zawodowym, więc często odchodzą, by robić coś innego. Jak mówi Adam, nieprzypadkowo też jedna ósma z nich to alkoholicy. Tym bardziej że wmawia im się, że sami muszą sobie radzić, w końcu są od pomagania, a nie od tego, by pomoc otrzymywać.
– W polskiej ochronie zdrowia nie da się pracować bez poświęcania własnego zdrowia. Nierzadko można usłyszeć o tym, że lekarz czy pielęgniarka mieli zawał serca w trakcie dyżuru. Bierze się to z przewlekłego stresu, przepracowania, braku opieki psychologicznej. Widujemy rzeczy, które mogą człowieka rozgnieść, i nie każdy jest w stanie to przetrawić – mówi Gilbert.
Na nic więc zdają się modernizacje niektórych oddziałów czy nowe maszyny. Owszem, przyjemniej przebywa się w takich przestrzeniach, tylko co z tego, skoro nie poprawia to sytuacji? Zwłaszcza że nierzadko bywa tak, że warunki wciąż są niewystarczające. Adam opowiada na przykład, że badając psychiatrycznie pacjentów, chciałby mieć nie tylko pół godziny na spokojną rozmowę, by poznać się, zbudować zalążki głębszej relacji. Potrzebny do tego jest również osobny pokój, odcięty od bodźców, tymczasem wszystko odbywa się tam, gdzie stoi chociażby komputer, którego co chwila ktoś musi użyć. Drzwi chodzą więc w tę i we w tę.
– Ludziom wydaje się, że skoro są wygodniejsze łóżka, a część szpitali została odnowiona, to ochrona zdrowia zmienia się na lepsze. To pozory – mówi Adam. I jako przykład przywołuje sytuację z oddziału psychiatrii dziecięcej: dyrekcja znalazła sponsora, który zgodził się kupić maszynę do biofeedbacku. Wszyscy byli żywo zainteresowani, bo wiedzieli, że może to realnie pomóc młodym osobom. Od razu jednak pojawił się dylemat, kto to obsłuży, bo nie było nikogo, kto miałby ukończony kurs. I trzeba by wyznaczyć psychologa, który za własne pieniądze – kolejne kilkanaście tysięcy złotych – przeszedłby szkolenie. Ze świadomością, że jego warunki zatrudnienia się nie poprawią, za to dostanie dodatkowy obowiązek. Dyrekcja natomiast będzie mogła się pochwalić w rocznym raporcie, że maszyna została kupiona, więc sytuacja się poprawiła.
To dość charakterystyczne dla ochrony zdrowia w Polsce – dostarczymy wam betonu, dróg, ale już to, że kogoś nie stać na paliwo lub bezpieczny samochód, którym można po nich jeździć, nikogo nie interesuje – podsumowuje Adam.
– Ja też muszę się dodatkowo szkolić, tak jak mówi Adam, za własne pieniądze. W Białym Miasteczku jestem przejazdem między konferencjami – wtóruje Anna. – Mam dość niszową specjalizację, bo zajmuję się toksykologią. Kiedy na SOR przyjeżdża nieprzytomna osoba, to muszę umieć powiedzieć, czy to zatrucie, lek, narkotyki, czy alkohol. Bez tego lekarz niewiele będzie mógł zrobić.
– Nikt jednak nie dba o to, by wesprzeć nas w rozwijaniu kompetencji, poszerzaniu wiedzy. Dlatego jednym z postulatów naszego protestu jest uchwalenie ustawy o medycynie laboratoryjnej. Mam nadzieję, że dzięki temu nareszcie również diagności nie będą musieli sami płacić za bardzo drogie szkolenia specjalizacyjne, do tego w czasie bezpłatnego urlopu szkoleniowego, jak dotychczas – dodaje Anna.
Prowizoryczny system z taśmy klejącej
To także charakterystyczne dla ochrony zdrowia w Polsce. Od dawna pokutuje przekonanie, że zawód medyczki lub medyka wybierają osoby specjalnie do tego powołane, mające odpowiednie predyspozycje, poczucie misji. I jest to wykorzystywane przez przełożonych, którzy szantażują emocjonalnie pracownice i pracowników, by ci zgodzili się wziąć kolejny dyżur. Podobnie robią politycy, którzy albo odwołują się do odpowiedzialności za pacjentów, albo mają rady w stylu „trzeba było wybrać inną pracę”.
– I my się przeważnie godzimy na to, by brać na siebie więcej i więcej. Podobnie pewnie będzie z tą maszyną, o której opowiadał Adam. Ktoś uzna, że to pomoże, bo przecież spotyka się z tymi dzieciakami na co dzień i widzi, ile mają problemów, zwłaszcza teraz, w pandemii. Mamy wpojone, że nie ma problemów nie do rozwiązania, i musimy sobie jakoś radzić. U mojego kolegi w szpitalu nie było ochraniaczy na obuwie, to poszli do sklepu po worki na śmieci, dobrą taśmę klejącą i sami je sobie zrobili. I taka prowizorka jest wszędzie na co dzień – opowiada Aleksandra.
– Prowizorka, ale też zwyczajnie heroizm. Na początku pandemii pracowałem jako wolontariusz w szpitalu uniwersyteckim. Razem z innymi osobami byliśmy na pierwszej linii, czyli rozmawialiśmy z ludźmi, którzy chcieli się do nas dostać, staraliśmy się ich dalej pokierować, ciągle mieliśmy bezpośredni kontakt z potencjalnie zakażonymi koronawirusem. Były tak duże braki w sprzęcie, o który nikt się nie zatroszczył, że początkowo nie zawsze mieliśmy maseczki. W końcu pielęgniarki zaczęły je szyć po zakończeniu dyżurów – wspomina Adam.
Medyczki i medycy jakoś sobie radzą, bo częściowo to, jak widzą ich inni… jest prawdziwe. Naprawdę mają w sobie chęć pomocy, poczucie odpowiedzialności za pacjentów. Po to też jest Białe Miasteczko – by zawalczyć o ich interesy. Organizacje pacjenckie mają małe pole manewru, problemy z zasobami ludzkimi i pieniędzmi, więc to znów pracownice i pracownicy ochrony zdrowia wzięli na siebie walkę o zmianę na lepsze.
Białe Miasteczko 2.0: nie chcemy, żeby ochrona zdrowia skonała
czytaj także
– Widzimy tych ludzi codziennie, spotykamy się z nimi, poznajemy ich dramaty i zwyczajnie nie mamy serca zostawić ich samych sobie. Jeśli odejdziemy, to będzie naprawdę źle i mnóstwo osób nie będzie mieć żadnej opieki – mówi Aleksandra.
– Jeśli dwójka lekarzy zrezygnuje z dodatkowych dyżurów, to natychmiastowo kilka tysięcy ludzi nie będzie miało dostępu do ochrony zdrowia. To jest tragedia, zwłaszcza w Polsce powiatowej – dodaje Adam.
Zmniejszyć dystans do zagranicy…
I chociaż jest sporo osób, które rezygnują z pracy w ochronie zdrowia, wciąż są ci, którzy się nie poddają. Głównie ze względu na to, co przyciągnęło ich do medycyny, czyli chęci niesienia pomocy innym.
– Urodziłam się zdrowa, w kochającej rodzinie, więc mam poczucie, że dostałam od życia dużo szczęścia. Bo nie wszyscy mogą to powiedzieć, dużo osób na starcie ma bardzo nieciekawe i zupełnie od nich niezależne historie. Uważam, że nie żyje się tylko dla siebie, a ja mam pewien rodzaj długu do spłacenia. Dlatego wciąż wierzę, że da się zmienić nasz system na lepsze – mówi Aleksandra.
– Ja z kolei czuję, że pomoc ludziom dużo mi daje, jeśli chodzi o bycie człowiekiem. Obecnie jestem trochę na drodze do tego, by odzyskać poczucie sensu tego wszystkiego, ale nie chcę siedzieć z założonymi rękoma – dodaje Adam.
– Ja tam jestem idealistą i mam nadzieję, że wciąż jest szansa na zmiany. Nawet jeśli potrwają one długo. Ktoś musi się o to postarać, bo pacjenci sami nie mają na to szans – zauważa z kolei Gilbert.
czytaj także
Medyczki i medycy dobrze wiedzą bowiem, że jakoś sobie poradzą. Mogą przejść, jak Gilbert, do prywatnej ochrony zdrowia. Przyznaje on jednak, że tęskni za pracą w szpitalu, bo zwyczajnie ją lubi i chciałby wrócić do publicznego systemu. Dlatego też niestrudzenie działa na rzecz tego, by było to możliwe i by udało się to nie tylko jemu, ale też wielu innym ludziom. Także tym, którzy posłuchali apelu jednej z posłanek PiS i wyjechali za granicę.
Zapytani o to, czemu nie podążą w ich ślady, medyczki i medycy z Białego Miasteczka przyznają, że jest to wybór, przed którym każda i każdy z nich w którymś momencie może stanąć. Tym bardziej że pokusy mogą być ogromne. Przykładowo Norwegia nie tylko zapewnia o wiele lepsze warunki i zarobki, ale też niekiedy pomaga w przeniesieniu się, nauce języka, znalezieniu pracy dla bliskich. Nie mówiąc już o tym, że w wielu miejscach zarówno zadania, jak i możliwości rozwoju chociażby pielęgniarek są drastycznie różne od tego, jak wygląda to w Polsce. W zasadzie trudno zrozumieć, czemu ktoś cały czas chce pracować w polskim systemie ochrony zdrowia.
– Nie wiem, czuję chyba, że wyjazd za granicę byłby pójściem na łatwiznę. Tu jest moje miejsce, tu się uczyłam, więc tu chcę pracować. Jestem przywiązana do tego kraju, mam tu rodzinę i przyjaciół. No i są pacjenci, których nie mam sumienia zostawić. Co jednak nie znaczy, że do kogokolwiek mam pretensje, że znalazł zajęcie poza Polską. Jestem to w stanie zrozumieć – mówi Aleksandra.
– Mam tu relacje, które są dla mnie ważne i których zbudowanie zajęło mi wiele lat. Najlepiej też odnajduję się w naszym kontekście kulturowym. Dobrze wiem, że w Niemczech są dziesiątki, jeśli nie setki szpitali, które natychmiast by mnie zatrudniły i dały takie same pieniądze jak w Polsce, tylko że w euro. Pracowałem tam zresztą przez jakiś czas, zdaję sobie sprawę, jaka przepaść dzieli oba systemy. Mimo wszystko chciałbym pomóc ją chociaż trochę zasypać – tłumaczy Adam.
– To, co dzieje się w naszej ochronie zdrowia, boli mnie i jako pielęgniarza, i jako obywatela. Bo wiem, że cierpią najbiedniejsi pacjenci. Nie dziwię się jednak, że młodzi ludzie głośno mówią, że coś im się nie podoba, nie mają już sentymentów. Sam zresztą jestem nauczony, że jak coś nie działa, to zmieniam to albo próbuję naprawić. Przecież nikt nie powinien uznawać, że skoro lampka w domu się zepsuła, to niech tak zostanie przez następne 30 lat. Czemu więc robimy to z systemem ochrony zdrowia? – pyta Gilbert.
I podkreśla: – Chcemy leczyć, ale chcemy też godnie zarabiać i godnie żyć, mieć czas dla siebie i bliskich. Owszem, możemy zarabiać całkiem nieźle, ale tylko jeśli weźmiemy co najmniej dwa etaty. Biegniemy z jednej pracy do drugiej, mijamy się z naszymi bliskimi. W trakcie pandemii naprawdę mnóstwo związków moich znajomych rozpadło się z tego powodu, bo widywali się od święta i nie mieli możliwości pracować nad relacją. To jest straszne. Chcę móc utrzymać w przyszłości rodzinę, chcę móc spełniać marzenia i podróżować, chcę móc odpocząć, ale też się rozwijać. Chcę po prostu normalnie żyć. Jeśli ktoś uzna, że jestem roszczeniowy, to cóż, jakoś to przeboleję. Tym bardziej że przecież podatki płacę zarówno ja, jak i moja rodzina.
…ale nie iść w kierunku USA
Chociaż więc zarobki w ochronie zdrowia na pewno muszą wzrosnąć, bo – jak głoszą hasła w Białym Miasteczku – powołaniem się człowiek nie naje, to jednak medyczki i medycy podkreślają, że chodzi o coś więcej, i zgodnie przyznają, że samo dosypanie pieniędzy do systemu niczego nie zmieni. Konieczny jest całościowy, dogłębny namysł nad niemal każdym zagadnieniem. I dialog, co do którego nie ma – przynajmniej na razie – specjalnej woli.
– Wciąż nikt nie chce nas porządnie wysłuchać. I to mimo trwającej pandemii. Rozmowy z przedstawicielami ministerstwa są bardzo trudne. Oklaski od byłego ministra Szumowskiego? Trudno to nawet komentować, kiedy ktoś wychodzi po 36 godzinach ze szpitala, to jest to bardziej forma uderzenia kogoś w twarz niż docenienia jego pracy. Nie wiem nawet, jak komuś mogło coś takiego przyjść do głowy – mówi Gilbert. – Zmiany muszą być zatem kompleksowe, dobrze przemyślane, a nie symboliczne. Dużo rozwiązań jest tak naprawdę gotowych – mają je osoby zgromadzone w Białym Miasteczku, można korzystać z doświadczeń z innych krajów.
Na razie jednak polski system ochrony zdrowia coraz bardziej zaczyna przypominać ten, który jest w Stanach Zjednoczonych. Jak przyznaje Gilbert, zmierzamy w tym kierunku i jest to bardzo niepokojące, prywatna ochrona zdrowia bowiem tak naprawdę jest dostępna tylko dla najbogatszych. W USA ludzie niekiedy umierają na ulicach lub ogłaszają bankructwa, bo nie są w stanie zapłacić za leczenie. Tamtejszy system jest nie tylko bardzo drogi, ale też oceniany jako jeden z gorszych na świecie.
W Polsce już teraz zamykane są kolejne oddziały, ludzie – zwłaszcza ci mieszkający poza dużymi ośrodkami miejskimi – tracą dostęp do szpitala lub przychodni, często też nie stać ich, by zapłacić 200–300 złotych za wizytę prywatną. A nawet jeśli, to i tak przecież prywatne ubezpieczenie nie obejmuje droższych i bardziej skomplikowanych zabiegów – te mogą być realizowane tylko w publicznym systemie, który jednak jest niewydolny.
Rząd sam się zawsze wyleczy, więc może gardzić pielęgniarkami
czytaj także
Medyczki i medycy w Białym Miasteczku deklarują, że będą strajkować tak długo, jak będzie trzeba, są też gotowi na zaostrzenie form protestu. Wiedzą również, że zmiany muszą zacząć się natychmiast, bo zaniedbania są tak duże, że ich naprawa zajmie pokolenie. A jeśli nadal będzie tak, jak jest, wciąż będzie umierać mnóstwo ludzi, których dałoby się uratować. Należy więc mieć nadzieję, że ktoś w końcu usłyszy krzyk pracownic i pracowników ochrony zdrowia. Póki wciąż mają siłę krzyczeć.
**
Jędrzej Dudkiewicz – dziennikarz, publicysta. Stały współpracownik portalu organizacji pozarządowych NGO.pl. Publikował m.in. w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Wysokich Obcasach”, Krytyce Politycznej i Magazynie „Kontakt”.