Kraj

Janiszewski: Tęcza w płocie

Solidarnej Polsce naprawdę się wydaje, że do odwrócenia symbolicznych wektorów tęczy wystarczy trochę barszczu, Jezuska i Jacka Kurskiego.

Z instalacją Julity Wójcik ludzie robili już różne rzeczy. Najpierw, kiedy jeszcze była całkiem kolorowa i nienapoczęta, lubili się na nią wspiąć i złazić z drugiej strony. Ten rodzaj miejskich gier sportowych krzyżował się z przesiadywaniem poniżej, bo było lato i Euro 2012. Policja mniej wówczas goniła i na warszawskiej ulicy trochę łatwiej się oddychało. Potem przyszła zima i okazało się, że tęczę daje się też podpalać. To też wyglądało jak jakiś rodzaj sportu, bo pierwotnie nie chodziło, jak się zdaje, o żadne ideologiczne demonstracje, tylko o to, żeby zobaczyć, co się, kurwa, stanie jak do plastikowego kwiatka przyłożyć zapalniczkę.

Co było potem, to wszyscy pamietają. W tęczę wpinano świeże kwiecie, całowano się pod nią, ktoś przyczepił mordę N’yan Cata. Stała się miejscem rozmaitych deklaracji, nieco obyczajowych, nieco politycznych. Gdy zaś prezydent Warszawy ogłosiła, że należy ją po spaleniu odbudować – stała się osią publicystycznych sporów, weszła do mainstreamu i jako taka zaczęła też stanowić ciekawy polityczny kąsek.

Teraz biją sie o nią: PO, SLD, Twój Ruch, które chętnie coś w nią wtykają i deklarują rozmaite słowa poparcia. Niedawno dołączyła do nich także Solidarna Polska, która zamierza odbudować tęczę po swojemu – na czerwono i biało, nie pytajac o zdanie ani Julity Wójcik, ani Instytutu Adama Mickiewicza, którzy póki co w tej kwestii wydają się mieć najwięcej do powiedzenia. Toteż w środę wieczorem, przechodząc przez plac Zbawiciela, stałem się świadkiem osobliwego widowiska. Otóż pod tęczą, której jeden kraniec efektownie obłożono czerwonym i białym kwieciem, zebrało się stadko szaro-burych postaci (moda zimowa to niełaskawa pani), uzbrojonych w dwa, całkiem profesjonalne proporcje (ale bez haseł – po prostu „Solidarna Polska” i logo), wsłuchanych w dźwięki Lulajże Jezuniu puszczanego z głośników.

Ponoć częstowali też barszczem, ale nie udało mi się tego sprawdzić, bo policja pilnująca zgromadzenia dbała, żeby nie przechodzić przez jezdnie nieprzepisowo (a inaczej się w zasadzie nie da) i niechętnie na środek placu przepuszczała. Nie przesadzajmy też – nikt się specjalnie do Solidarnej Polski nie pchał, święta idą, ludzie zagonieni, toteż na chodniku, z głupawymi minami, stali jedynie pojedyczny gapie. Chyba czekali na to, co będzie, choć nie zanosiło się, by miało być cokolwiek. Poniekąd sprawiały to żałobne dźwięki Lulajże Jezuniu – kolędy może i tradycyjniej, ale w publicznej prezentacji trudnej, bo im donośniej puszczana, tym bardziej przewlekła, zawodząca, zwolniona, zupełnie jakby słuchający już się napił, choć to przecież dopiero pierwsza gwiazdka.

Smętne wrażenie pogłębiała, górująca nad zgromadzonymi, złowroga konstrukcja spalonej tęczy. Pozbawiona swojej krotochwilnej kwiecistej pozłotki wydawała się kawałkiem jakiejś zabójczej machiny, kto wie, może jeszcze z czasów wojny Marsjan z Ziemianami, pod którą odbywa się teraz na wpół formalny apel poległych.

Doprawdy, trudno było wyczuć atmosferę. Podobnie jak się w nią wczuć, toteż długo nie zabawiłem.

W drodze powrotnej do domu zastanawiałem się, co właściwie Solidarna Polska chciałaby przez swój polityczny performance osiągnąć, poza krótkotrwałym zainteresowaniem. Rozumiem oczywiście, że pozyskanie jakiejkolwiek publiczności dla partii o jednoprocentowym sondażowym poparciu może być kwestią życia, a przede wszystkim widowiskowej śmierci, ale może jeśli ginąć, to z jakim takim honorem, nie całkiem na wesoło! Rozumiem też, że w dzisiejszych, skrajnie skupionych na wizerunku czasach nie da się wiele politycznie osiągnąć bez identyfikacji wizualnej, która koniecznie powinna rynkowo chwycić, niczym pończochy samonośne.

Z drugiej strony nie mogę uwierzyć, że Solidarnej Polsce naprawdę się wydaje, że do odwrócenia symbolicznych wektorów Tęczy, kojarzącej się już nieuchronnie z ruchami LGBT i lewicą, wystarczy trochę barszczu, Jezuska i Jacka Kurskiego. Że naprawdę ktoś mógłby kupić tęczę w wersji bi-kolor, która z widmowego łuku przymierza i nadziei miałaby się stać polskim łukiem triumfu patriotów nad pedałami.

Równocześnie jednak obserwując to przedziwne zgromadzenie, nie mogłem oprzeć się uczuciu dziwacznej, nieco perwersyjnej ekscytacji, która zawsze mi towarzyszy, gdy ktoś w pobliżu nieodwracalnie się kompromituje. To musi mieć korzenie gdzieś w podstawówkowym dzieciństwie, gdy na którymś rodzinnym weselu zobaczyłem moją niesłychanie uporządkowaną, katolicką i skrajnie konserwatywną ciotkę, jak się upija, tańczy z jakimś wujkiem, a następnego dnia leży totalnie skacowana i obraża się za każdy, najlżejszy choćby rechocik. Zobaczyć zatwardziałą abstynentkę, jak brnie, upierając się przy zatruciu weselnym tortem – bezcenne!

Nie chcę przez to powiedzieć, że jednorazowe pijaństwo mojej ciotki było skrajną kompromitacją, podobnie jak nie twierdzę, że pomysły Solidarnej Polski są pierwszymi skandalami w wykonaniu tej partii. Chcę tylko powiedzieć, że śmieszność, jaką budzi negowanie rzeczywistości, zawsze jest jakoś ciekawa z punktu widzenia niezaangażowanego przechodnia.

Tym bardziej, że dzięki działaniom Solidarnej Polski tęcza dorobiła się kolejnego rozdziału swej historii. Po wspinaczkach, podpaleniach i całowankach przyszła kolej na polityczny słup ogłoszeniowy. Stoi goły, złowrogi, szkaradny, ale ważny, niczym sztacheta wioskowego płotu, gdzie zawsze można coś przyczepić, licząc na to, że cała wieś będzie gadała.

PS1. Kilkanaście godzin po napisaniu tego tekstu doszła mnie wieść, że tęcza wraca na wiosne. Jednak w wersji multikolor.

PS2. Solidarna Polska może się schować ze swoim barszczykiem. Leszek Miller na swojego Twittera wrzuca zdjęcia z kotami oraz dopiskiem „urocze”. Srsly guys. Sam widziałem.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Janiszewski
Jakub Janiszewski
Dziennikarz, reporter
Dziennikarz radia Tok FM. Ukończył Wydział Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie. Dziennikarstwem zajmuje się od 1999 roku. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, gdzie publikuje reportaże i wywiady. W 2006 opisał historię czterech młodych kobiet zakażonych wirusem HIV przez Simona Mola - znanego działacza na rzecz imigrantów. Wkrótce potem zajął się innym tematem powiązanym z HIV - polityką narkotykową. W swoich audycjach próbuje pokazać problematykę społeczną w kontekście systemu legislacyjnego i praw człowieka. Był nominowany do nagrody Mediatory 2006.
Zamknij