Prawica to wie, dlatego wygrywa.
Michał Sutowski: Ruchy tzw. obrońców życia przygotowują w Polsce projekty ustaw całkowicie zakazujących aborcji, zapowiadają prawną walkę przeciw antykoncepcji i na rzecz porodów „siłami natury”, zmieniają sens pojęć i wprowadzają nowe do debaty, od „życia nienarodzonego” po „aborcję eugeniczną”. Ci sami często ludzie zwalczają też „inwazję gender” i prawa mniejszości. Z USA pamiętamy z kolei doniesienia o radykalnych „obrońcach życia” strzelających do lekarzy, a z dokumentów i wypowiedzi hierarchów różnych Kościołów kolejne potępienia aborcji. Od dwóch lat analizujecie wojnę z gender w Polsce i w kontekście transnarodowym. Czy za tymi ruchami stoi jakaś zorganizowana struktura? Czy obrońcy życia i antygenderyści mają swoją międzynarodówkę?
Dr hab. Agnieszka Graff: Spędziłyśmy setki godzin na lekturze antygenderowych książek i manifestów, penetrowaniu stron internetowych głównych organizacji, Elżbieta była nawet na kilku demonstracjach. Traktujemy ten ruch bardzo poważnie. Zdumiewa nas i irytuje dezynwoltura, z jaką podchodzą do niego środowiska liberalne, dla których kwestia kobieca to wciąż jakiś nieistotny „temat zastępczy”.
Tymczasem antygenderyzm to twarde jądro współczesnej prawicy. Prawica wygrywa właśnie dlatego, że konsekwentnie promuje swoją wizję płci.
Tymczasem antygenderyzm to twarde jądro współczesnej prawicy. Prawica wygrywa właśnie dlatego, że konsekwentnie promuje swoją wizję płci. Te ruchy nie mają jednej „centrali” ani też zdyscyplinowanej, hierarchicznej partii globalnej – to raczej niesłychanie sprawna, świetnie skoordynowana „tęczowa koalicja”. I paradoksalnie, dynamika jej działalności jest trochę podobna do ruchów po lewej stronie. Bo nie ma przecież międzynarodówki feministycznej, która miałaby jakiś zarząd główny czy radę mędrczyń, za to jest różnokolorowa koalicja ruchów, które w jednych sprawach ze sobą współpracują, a w innych sytuacjach się kłócą. Koordynacja po stronie pro-life – a precyzyjniej mówiąc, anti-choice – jest jednak większa niż u nas. Nie mają oni jednego światowego przywódcy, choć mają swoje autorytety. Łączy ich jednak spójna wizja świata i jasno określone cele.
Dr Elżbieta Korolczuk: Różnorodność tego ruchu jest naprawdę wielka, bo obejmuje fundamentalistów katolickich, prawosławnych, islamskich, protestanckich, i żydowskich też.
AG: Nie przypadkiem w jednym z głównych dokumentów ruchu antygenderowego, czyli bożonarodzeniowym liście Benedykta XVI z 2012 roku, z aprobatą cytowany jest Naczelny Rabin Francji.
Czyli to po prostu ekumeniczna koalicja „broniących życia” przedstawicieli tzw. wielkich religii?
EK: Nie, to sieć i różne formy współpracy organizacji religijnych i świeckich. Część z nich amerykański badacz Clifford Bob nazywa „Baptist-burqa network”, opisując w ten sposób współpracę fundamentalistów protestanckich i islamskich. Kiedy w latach 90. kwestia gender, równości płci i praw reprodukcyjnych kobiet trafiła na dobre na forum ONZ – świadczyła o tym przede wszystkim IV Światowa Konferencja w sprawie Kobiet w Pekinie, w 1995 roku – natychmiast powstały sieci organizacji i współpracy, które miały się przeciwstawić tym tendencjom. One działają i na poziomie lokalnym, i transnarodowym, także w dość zaskakujących z pozoru konfiguracjach: bardzo dobrze układa się właśnie współpraca fundamentalistów amerykańskich z niektórymi grupami islamskimi… Rzecz jasna niektóre organizacje powstały dużo wcześniej, np. brytyjskie Towarzystwo Ochrony Dzieci Nienarodzonych istnieje już od 1966 roku, a więc od czasu rewolucji seksualnej, gdy poszerzał się też zakres prawa do aborcji i realnej dostępności terminacji ciąży.
To by znaczyło, że są to ruchy „reakcyjne” w tym sensie, że reagują na postępy polityki lewicy i feminizmu?
AG: Reagują na to, co my nazywamy otwarciem dyskursu praw człowieka na prawa kobiet, a oni – zatruciem cywilizacji zachodniej freudyzmem, rewolucją seksualną i genderyzmem. Te ruchy i organizacje rzeczywiście powstają równolegle do ruchów lewicowych i podobnie się rozwijają. Między sobą zaczęły się kontaktować już w latach 70., tzn. w tym samym czasie, gdy zaczęła się komunikować feministyczna lewica, a sieciowanie na poziomie globalnym to sprawa lat 90., kiedy zglobalizowały się też prawa kobiet. Ogromną rolę odegrał też internet. Moim zdaniem prawica posługuje się nim sprawniej niż globalna lewica. Odnoszę wrażenie, że całe to sieciowanie idzie prawicy lepiej choćby z tego powodu, że ma ona wyraźniejszą agendę. O ile lewica się kłóci w kilku sprawach, przede wszystkim na linii napięć między postępem kulturowym a ekonomicznym, to nowa prawica ma dość jednorodny obraz rzeczywistości.
Bo naprawdę ma taki spójny i wspólny światopogląd, czy po prostu w imię współpracy „ponad podziałami” zawiesza dyskusję na drażliwe tematy?
AG: To raczej pewien typ wrażliwości niż zestaw poglądów. Populistyczna prawica bardzo sprawnie wyszukuje sobie wspólny mianownik: opór wobec genderyzmu jest właśnie czymś takim, bo genderyzm znaczy różne rzeczy w różnych kontekstach. Jednocześnie ta nowa prawica jest dziś antykapitalistyczna i antyglobalistyczna, na czym zresztą zbija ogromny kapitał polityczny. Doskonale widać to u papieża Franciszka, który sprawy „kulturowe” i „społeczne” łączy w spójny pakiet, mówiąc: oto ci neoliberałowie, którzy was wyzyskują ekonomicznie, wyznają religię wzrostu i bezlitośnie eksploatują naszą planetę, jednocześnie chcą wam rozbić rodziny. W wariancie bardziej wulgarnym, głoszonym np. przez bardzo ważną dla tego nurtu niemiecką socjolożkę Gabriele Kuby: ci sami neoliberałowie – od Billa i Melindy Gatesów, przez Georga Sorosa, aż po koncerny farmaceutyczne – finansują spisek, w którym kontrola urodzeń i małżeństwa homoseksualne to elementy planu rozbicia rodziny i wielkiej inżynierii eugenicznej. Prawica ustawia się tu w roli obrońcy uciśnionych. Wrogiem są liberalne elity – jednocześnie bogate i rozpasane moralnie, zdegenerowane.
Prawica ustawia się tu w roli obrońcy uciśnionych. Wrogiem są liberalne elity – jednocześnie bogate i rozpasane moralnie, zdegenerowane.
EK: Zwróćmy też uwagę, że główna rama tej narracji jest antykolonialna: gender jako nauka i światopogląd mają być kulturową i ekonomiczną uzurpacją narzucaną „zwykłym ludziom” przez system globalny. Bardzo często przechodzi to płynnie w antysemicką kliszę o zmowie tajemniczych elit, które opanowały świat. I w takiej pojemnej narracji może się zmieścić nasz swojski Kukiz ze swym otwarcie islamofobicznym tekstem o spisku elit, które chcą nas zalać hordami uchodźców, a przedtem wyludnić Polskę za pomocą aborcji i gendera, ale też opowieść wspomnianej już Gabriele Kuby o tym, że te potworne liberalne elity próbują za pomocą polityki eugenicznej wyludnić Azję i Afrykę, a więc konserwatywna prawica musi wspierać biednych czarnych braci i siostry w wierze. To ma kolosalne znaczenie dla emocjonalnego wydźwięku tej opowieści: za każdym razem prawica może się podpiąć pod pozycję ofiar bądź obrońców ofiar.
Moment, przeszliśmy od wojny z gender przez walkę z aborcją po teorię spisku. To gdzie właściwie jest sedno zjawiska, o którym mówimy?
AG: Na poziomie ideologii kluczowe jest odrzucenie indywidualistycznie rozumianych praw człowieka, tzn. praw jednostki. Feminizm to z ich perspektywy po prostu indywidualizm w skrajnej postaci.
Właśnie tutaj poziom ekonomiczny łączy się z kulturowym, bo indywidualizm – mówi globalna prawica – jest źródłem problemów zarówno w sferze gospodarczej, jak i w kulturowej.
I tu, i tu rozbija więzi i solidarność. Dzięki temu, mówiąc „liberał”, można przywołać i potępić obydwie rzeczy naraz, tzn. ideologię globalnego wolnego rynku oraz emancypację i prawa człowieka. To całkiem spójna wizja o wielkiej sile perswazyjnej, bo odwołuje się do realnych lęków i bolączek. Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy bodajże w tygodniku „Niedziela” przeczytałem tekst Teresy Kapeli z główną tezą, że gender równa się indywidualizm. To znaczy, że w jej perspektywie globalizacja ekonomiczna oraz to, co my określamy jako postęp, to procesy równoległe i nierozłączne.
Może po prostu papież Franciszek i Teresa Kapela dobrze przeczytali Karola Marksa? Bo on 150 lat temu zauważył, że liberalny kapitalizm faktycznie rozbija stare struktury społeczne, tradycyjne wspólnoty i dawne więzi rodzinne…
EK: Tylko że wcale nie jest oczywiste, że do emancypacji potrzebujemy globalnie wolnego rynku, to po pierwsze. A po drugie – i najważniejsze – ta diagnoza pokazuje, że mamy do czynienia z wojną kulturową w tym głębokim sensie, że spieramy się o zupełnie podstawowe wartości. W ramach myślenia nieliberalnej prawicy najważniejsze wartości to dwupłciowa rodzina z tradycyjnym podziałem ról, jej spójność i prokreacja w ramach rodziny – a wówczas prawa jednostki, przeciwdziałanie przemocy w rodzinie, prawa mniejszości czy edukacja seksualna stają się, logicznie, elementami cywilizacji śmierci.
Problem z takimi wielkimi opowieściami polega na tym, że one rzadko pasują do wszystkich społeczeństw i wszystkich krajów świata. Chyba że założymy, że ta liberalna „cywilizacja śmierci” tak zunifikowała świat, że lekarstwo też może być jednolite dla wszystkich.
AG: Różne warianty i specyfiki lokalne tej globalnej populistycznej prawicy często uniemożliwiają polskim komentatorom zrozumienie, o co tu chodzi. Zresztą Amerykanie mają podobne problemy ze zrozumieniem Polski. Do tego dochodzi ważna ewolucja w czasie: w krajach anglosaskich jeszcze do niedawna – choć Trump pokazuje, że to się zmienia – prawica kulturowa była zarazem neoliberalna. Wrogiem lewicy był pakiet zwany neokonserwatyzmem. Idea wolnorynkowa w rozumieniu skrajnego indywidualizmu łączyła się z ochroną „tradycyjnych wartości rodzinnych”, co Margaret Thatcher wyraziła efektowną frazą o tym, że „nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo. Są tylko pojedynczy mężczyźni, kobiety i rodziny”.
Z kolei współczesna fala populizmu, która już otwarcie niszczy demokrację liberalną, odeszła od tej „wolnorynkowości”, apologii wolnego handlu itp. U Trumpa pobrzmiewa pewien solidaryzm społeczny, choć tylko dla wąskich kategorii społecznych, głównie białych mężczyzn. Wyraźnie stoi za tym rasizm wymierzony głównie w Latynosów, ale przede wszystkim język antyelitarystyczny. I znowu kultura zbiega się tu z ekonomią: elity są złe, bo „politycznie poprawne”, nie pozwalają podszczypywać kobiet i oburzają się na zwykłe żarty z męskiej szatni, ale do tego są skorumpowane, mają w nosie kłopoty zwykłych Amerykanów i żyją jak pączki w maśle. Rzecz w tym, że to działa, bo odwołuje się do lęków i poczucia zranienia niższej klasy średniej.
Rozumiem, że specyfiką amerykańskiego populizmu jest rasizm i „antywaszyngtonizm”. A jak to wygląda gdzie indziej? Jak się rozkłada akcenty w różnych krajach?
AG: Nieraz rzeczywiście trzeba spojrzeć ze sporego dystansu, żeby dostrzec wspólną różnym ruchom logikę. I tak np. w Polsce obsesja antygenderowa dotyczyła edukacji seksualnej i deprawacji młodzieży, a ostatnio sprawy aborcji. We Francji tematem były małżeństwa jednopłciowe, w Rosji grało wszystko po trochu, ale najgłośniej było o – pozornej – walce z pedofilią. W wielu krajach kluczową rolę odgrywają ruchy ojcowskie – czyli chodzi o męskość. Z kolei w Niemczech czy w Norwegii najważniejsze jest dezawuowanie gender studies jako „pozornej nauki”, co zresztą polska prawica z upodobaniem podchwytuje jako dowód, że „nawet na Zachodzie się już zorientowali”.
EK: Musimy zdawać sobie sprawę, jaką siłę i wpływy mają te prawicowe ruchy w krajach, o których sądziliśmy zawsze, że są oazą wolności i emancypacji, gdzie z pozoru „wszystko jest już załatwione”. W Paryżu w proteście przeciwko równości małżeńskiej na ulice wyszło milion ludzi. W Niemczech profesorki gender są obiektem nagonki, np. najść ekstremistów na wykłady, a nawet procesów sądowych; w Szwecji ruch antyfeministyczny atakuje badaczki społeczne, które zajmują się tematyką nacjonalizmu – jedna z nich dostawała od działaczy Szwedzkich Demokratów listy z pornograficznymi treściami.
AG: Niewątpliwie w awangardzie jest prolajferyzm amerykański: apokaliptyczny, skłonny do aktów terroru i ściśle związany z powszechnym dostępem do broni palnej. W USA obrona „cywilizacji życia” polega często na strzelaniu do ginekologów i zastraszaniu kobiet.
Za każdym jednak razem celem jest wywołanie paniki moralnej. Wspólnym mianownikiem tych kampanii jest figura zagrożonego dziecka – genderyści chcą mu zmienić płeć, dewianci chcą je adoptować, aborcjoniści – zabić.
Wspólnym mianownikiem tych kampanii jest figura zagrożonego dziecka – genderyści chcą mu zmienić płeć, dewianci chcą je adoptować, aborcjoniści – zabić.
Skądinąd prawica w Polsce, która obrazem zagrożonych mordem dzieci z zespołem Downa chciała wywołać odruch moralnego oburzenia, przejechała się na tym.
Na zachodzie kontynentu aborcja, nie tylko zresztą w przypadku wskazań medycznych, jest prawem na tyle oczywistym, że argumentacja „z aborcji eugenicznej” byłaby niezrozumiała. Jednocześnie to we Francji udało się – w ramach manifestacji La Manif pour tous – wyciągnąć najwięcej ludzi na ulice, tyle że w sprawie małżeństw jednopłciowych. Towarzyszyła temu nagonka na zepsute elity liberalne, które „nam, zwykłym Francuzom” chcą narzucać swoje zdegenerowane wzorce.
Na ile te wszystkie powiązania są jawne? Po czym widać, że różne ruchy w różnych miejscach świata, podejmujące niekoniecznie te same tematy, łączy wspólna idea?
AG: Można to zobaczyć, uważnie śledząc ruchy konkretnych ludzi – kto kogo odwiedza, kto występuje na konferencjach i manifestacjach w w innych krajach. Członkowie tych ruchów komunikują się na wspólnych platformach internetowych, gościnnie przemawiają na swoich demonstracjach w różnych krajach czy spotykają się na Światowym Kongresie Rodzin. Jednocześnie zaprzyjaźnione grupy w różnych krajach się sieciują i przekazują sobie informacje, manifestują wzajemną solidarność: niedługo po La Manif pour tous odbył się wspierający Lyon czy Paryż protest w Erewaniu, inspirowany podobnymi hasłami „walki z familiofobią”. Akcenty są różnie rozkładane, ale np. idea spectre du genre, widma gender, łączy wszystkich. Książki i pamflety temu poświęcone mają duży zasięg, np. Globalna rewolucja seksualna Gabriele Kuby w Niemczech była rozdawana w parafiach, u nas organizacje katolickie popularyzują jej polskie wydanie, a autorka gościła z wykładami i udzielała wywiadów prawicowej prasie.
Jeśli chodzi o obecność prawicy, Polska nie jest wyjątkowa? Po prostu ma swoją „lokalną specyfikę”, jak większość krajów świata?
AG: Polska to Chrystus narodów.
Specyfika Polski polega z ich perspektywy na tym, że u nas – zwłaszcza dziś – możliwe wydaje się wprowadzenie w życie fantazji o „idealnym świecie”.
Globalna prawica wiąże szczególnie wielkie nadzieje z Rosją – jako ważnym sojusznikiem na poziomie państwa – i właśnie z Polską, o czym zresztą mówi otwarcie. Kuby zachwyca się Rosją, a Marzena Nykiel cytuje w swoim pamflecie na gender amerykańskiego antygenderystę i antysemitę Michaela Jonesa, który stwierdził, że „powołaniem Polski jest uratowanie Zachodu. Jan Sobieski przybył z kawalerią pod Wiedeń i uratował w ten sposób Zachód, uratował w ten sposób chrześcijaństwo. Teraz nowy wróg stoi u bram. Nowym wrogiem jest (..) edukacja seksualna. Świat patrzy na Polskę z nadzieją, że Polska ponownie uratuje Zachód”. Oni myślą w kategoriach globalnych i powszechno-dziejowych: uważają, że w historii ludzkości doszło do skażenia przez seksualną rewolucję, która zaczęła się od, Freuda i chcieliby bieg tej historii odwrócić na skalę globalną. Polskę traktują jako to właśnie miejsce, gdzie ów bieg historii może zostać zawrócony.
Jakie są najważniejsze grupy i środowiska obecne w Polsce? Kto je wspiera z zewnątrz?
EK: W Polsce przez długi czas pokutował stereotyp, zgodnie z którym ruchy tzw. obrońców życia zdominowane są przez kółka różańcowe i Rodziny Radia Maryja, tzn. głównie samotne kobiety w podeszłym wieku, ekonomicznie wykluczone, które nie mają dostępu do współczesnych kanałów komunikacji. Pojawienie się Ordo Iuris z ich głośnym projektem zakazu aborcji uświadomiło wszystkim, że to jest ruch profesjonalny i bardzo dobrze usieciowiony, składający się także z ludzi młodych i wykształconych – często prawników po prestiżowych uczelniach, ekspertów od lobbingu politycznego.
Jak rozumiem, usieciowiony także międzynarodowo?
EK: Tak, świadczy o tym już kilka przykładów organizacji z Ordo Iuris współpracujących: na briefing po odrzuceniu projektu Stop aborcji przyjechali do Polski przedstawiciele wspomnianego już Towarzystwa Ochrony Dzieci Nienarodzonych, by okazać solidarność i wsparcie. Zadeklarowali między innymi, że „prawo, które pozwala na uśmiercanie aborcyjne dzieci w niektórych przypadkach, z czasem degeneruje się w kierunku prawa pozwalającego na uśmiercanie życia w każdym przypadku. Życie ludzkie będzie bezpieczne jedynie wtedy, kiedy będzie chronione w sposób absolutny”. To znaczy, że ich cel polityczny jest tożsamy z celem Ordo Iuris i dotyczy całkowitego zakazu aborcji.
A inne przykłady?
EK: Ważny jest też np. amerykański World Youth Alliance, założony w 1999 roku przy ONZ, którego celem jest globalny lobbing i śledzenie legislacji na poziomie transnarodowym – od Narodów Zjednoczonych po Brukselę. Zajmuje się głównie sprawą anti-choice, ale też szeroko pojmowaną „godnością ludzką”, co w ich przypadku obejmuje zwalczanie równouprawnienia mniejszości seksualnych. WYA organizuje między innymi staże dla zainteresowanych lobbingiem na poziomie UE i ONZ osób na studiach prawniczych.
Podobne działania lobbingowe prowadzi też Catholic Family and Human Rights Institute, też z USA. Od 1997 roku monitoruje procesy na poziomie ONZ. Jak sami się chwalą na swojej stronie internetowej, „członkowie instytutu uczestniczyli w każdej dużej debacie ONZ dotyczącej polityki społecznej od roku 1997 roku, w tym na temat statusu Międzynarodowego Trybunału Karnego, Konwencji o Niepełnosprawności, Kair +5, agendy pekińskiej i innych”. Z kolei na lobbingu unijnym koncentruje się powstały w 2010 roku European Dignity Watch z siedzibą w Brukseli.
Zakres działania tych organizacji obejmuje ONZ, USA i Wielką Brytanię, a nawet całą UE – wszystkie ściśle współpracują z Ordo Iuris, będąc źródłem know-how, pomysłów lobbingowych, organizując szkolenia, prawdopodobnie także finansując działania lokalne.
Czy można ocenić, jak duże znaczenie ma to wsparcie z zagranicy? Lewicy i środowiskom liberalnym zarzuca się często, że „wiszą” na kasie z Zachodu, że brak im zakorzenienia społecznego tutaj. To całe otoczenie międzynarodowe to warunek istnienia polskiej prawicy czy tylko ułatwienie jej działania?
EK: Nie ma wątpliwości, że polska prawica też „wisi” na kasie z USA, a być może i z Rosji. Na pewno korzysta z know-how, używa podobnych strategii i haseł, współpracuje transnarodowo.
AG: Znajomość kontekstu globalnego jest ważna też z innego powodu. Łatwo bowiem popaść w częstą w Polsce ścieżkę traktowania nas jako zupełnie wyjątkowego przypadku. Lewica się oburza, że u nas panuje taki straszny grajdoł i średniowiecze, nie to co na cywilizowanym Zachodzie. Prawica jest z kolei dumna, że oto my temu Zachodowi teraz pokażemy, jak powinna wyglądać cywilizacja życia. Tymczasem Polska jest dla globalnej prawicy miejscem, gdzie testuje swoje strategie.
Jasne jest, że w interesie prawicy leży zaciemnienie skali tego usieciowienia – bo przecież w Polsce oni posługują się także językiem nacjonalistycznym.
EK: I próbują pokazać się jako lokalne ofiary globalnego genderyzmu, który po wygranej rewolucji seksualnej narzuca nam poprawność polityczną i konwencję o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. A w związku z tym ich działania mają być aktami jedynie słusznej obrony polskości.
AG: Kiedy czytamy wpolityce.pl czy Frondę, często znajdziemy doniesienia o „ostatecznej kompromitacji” genderyzmu we Francji, Norwegii czy w Niemczech – z przesłaniem, że i tam lokalni patrioci i obrońcy życia skutecznie bronią się przed globalną nawałą. Na lewej stronie rzadko pisze się na ten temat, a przecież trzeba pokazywać, że wszystkie te ruchy są powiązane, że tworzą własną sieć, a nie są przejawem lokalnych odruchów samoobrony.
No to pokażmy i powiedzmy: kto za tym stoi? Kto za to płaci?
EK: Takie pytanie sugeruje, że to wszystko jest spiskiem, a to niewystarczające wytłumaczenie. Jak już mówiłyśmy, nie ma jednej centrali, są natomiast silne ośrodki i węzły sieci. Najważniejsze są z pewnością organizacje religijne, oczywiście Watykan i lokalne organizacje Kościołów protestanckich w USA z tzw. Pasa biblijnego, do tego silny ośrodek rosyjski, z tamtejszym powiązaniem Kremla i Cerkwi. Światowy Kongres Rodzin korzystał w pewnym momencie ze wsparcia rosyjskich oligarchów zaprzyjaźnionych z hierarchią Kościoła prawosławnego.
AG: W historię Światowego Kongresu Rodziny mocno wkroczyła ostatnio geopolityka: ostatni kongres miał gościć w Petersburgu, ale po wejściu Putina na Krym organizatorzy przenieśli się do stanu Utah. To bardzo ambitna, powstała w latach 90. w USA organizacja, która chciałaby być wręcz „nowym ONZ” i zajmować się polityką ludnościową z przeciwnych do niego pozycji. Ogłosiła nawet swoją Deklarację Praw Rodziny, a na fali propagowania demokracji w krajach postkomunistycznych po 1989 roku zaczęła zajmować przyczółki w dawnym Drugim i Trzecim Świecie.
To rzeczywiście ambitnie, ale bycie drugim ONZ chyba musi sporo kosztować…
AG: Jeżeli Kongres chciał zorganizować w Petersburgu zjazd na kilkanaście tysięcy uczestników, to musieli go wesprzeć rosyjscy oligarchowie. Z kolei w nowym miejscu, czyli w Utah, rządzą mormoni, którzy tradycyjnie mają silne powiązania z biznesem. Szczegółowe przepływy gotówki i strumienie pomocy finansowej niestety nie są znane, choć warto byłoby je zbadać.
EK: W Rosji i krajach, w których mamy rządy autorytarne, takie organizacje to tzw. QUANGO, czyli pseudo-NGO tworzone przez państwa, a część to po prostu międzynarodowe instytucje i organizacje pozarządowe.
Czy to znaczy, że mamy jednak do czynienia z zakładaną przede wszystkim odgórnie siecią organizacji i kontaktów, które realizują jakiś, ewentualnie czyjś, wielki plan?
EK: Część z nich to inicjatywy odgórne, ale istotna część z tych ruchów to autentyczne ruchy oddolne, np. rodzicielskie. W narracji liberalnej wygląda to tak, że ich członkowie to osoby jakoś zmanipulowane, np. przez Kościół, ale zazwyczaj jest to uproszczenie. Te ruchy składają się po prostu na globalne, tyle że nieliberalne społeczeństwo obywatelskie.
Te ruchy składają się po prostu na globalne, tyle że nieliberalne społeczeństwo obywatelskie.
Na przykład w Polsce ruch Elbanowskich przyłączył się do walki z gender, przeciwstawiając się ratyfikacji konwencji antyprzemocowej, bo uznali oni, że konwencja zagraża władzy rodzicielskiej. W Rosji są organizacje sterowane przez oligarchów, ale są też grupy lokalne walczące z gender, a jednocześnie sceptyczne wobec państwa czy establishmentu biznesowego. Z moich analiz wynika, że prawicy populistycznej służy rosnący opór wobec tzw. NGO-izacji. Oddolne mobilizacje konserwatywne to po części reakcja na model, w ramach którego aktywność obywatelską kanalizuje się w profesjonalnych organizacjach pozarządowych, finansowanych i sterowanych przez centrum.
W tym sensie profesjonalne sieci instytucji mogą niektórych „prolajferów” zwyczajnie odpychać? Ale skąd w takim razie biorą pieniądze na tego typu działalność?
EK: Nie mamy pełnej wiedzy na ten temat, ale bardzo ważne są platformy sieciowe zbierające środki i pozwalające „się policzyć” przy okazji różnych inicjatyw. Np. fundacja CitizenGO w 2015 roku miała prawie 900 tysięcy euro dochodu i to są wpływy z pojedynczych darowizn: wspierasz organizację i konkretne kampanie, ale też infrastrukturę – serwery – która pozwala w krótkim czasie zebrać ludzi wokół jakieś sprawy. W samej Polsce CitizenGo ma 4 miliony 600 tysięcy zarejestrowanych użytkowników, tzn. takich, którzy poparli choć jedną petycję, a ich inicjatywy w naszym kraju to na przykład petycja poparcia homofobicznej wystawy w Radzyniu Podlaskim – 20 tys. podpisów, petycja wyrażająca oburzenie w sprawie kampanii „Przekażmy sobie znak pokoju” – 27 tys. podpisów, w sprawie przyjęcia przez Sejm całkowitego zakazu aborcji – niemal 30 tysięcy podpisów…
To chyba nie jest bardzo dużo? Inicjatywa Polska zebrała 200 tysięcy podpisów pod projektem liberalnej ustawy o przerywaniu ciąży.
EK: Rzeczywiście jest tak, że jeśli działa się tylko online, bez wielkich instytucji wspierających na miejscu, to siła oddziaływania jest mniejsza. Pamiętajmy jednak, że kiedy Ordo Iuris działa wspólnie z Kościołem i zbiera podpisy przez parafie, to mogą bez trudu zgromadzić i 400 tysięcy podpisów.
Czy można mówić o jakichś generalnych motywacjach „obrońców cywilizacji życia”? Mówiliśmy o tym, że stereotyp „samotnej starszej pani” jest zwyczajnie fałszywy…
EK: Warto oddzielić moralny sprzeciw wobec aborcji, który jednak nie musi prowadzić do prób ograniczania praw kobiet, od politycznej mobilizacji anti-choice. W przypadku aktywistek i aktywistów zaangażowanie może wynikać z różnych przyczyn: jedni po prostu nienawidzą kobiet, inni uważają, że religia, którą wyznają, pozwala na ich torturowanie, niektórzy boją się postępu biomedycznego i eugeniki, ale są i tacy, którzy czują, że Polska czy Europa przegrywa dziś w wojnie demograficznej, a aborcja i antykoncepcja otwierają drogę zalewowi cywilizacji europejskiej przez islam.
AG: Organizacje te mobilizują też duże grupy młodych ludzi, których stosunkowo łatwo zmanipulować– nie z racji wykształcenia, ale wieku właśnie, emocjonalnej niedojrzałości i braku życiowego doświadczenia. Połączenie szczerego idealizmu z emocjonalną chwiejnością sprawia, że ludzie stają się podatni – choćby dzięki sprytnej manipulacji wizerunkami USG płodów i całej popkulturowej ikonografii aborcyjnej – na przekonanie, że oto dokonuje się Holokaust nienarodzonych, że aborcja jest mordem dziecka, a oni tym samym walczą o życie najsłabszych.
Od czasów Nathansona i jego słynnego Niemego krzyku technologie perswazyjne stały się jeszcze skuteczniejsze, pozwalając grać na sentymentalizmie i idealizmie młodych ludzi.
Ruchy pro-life w Ameryce organizują obozy dla młodych, gdzie indoktrynacja dokonuje się właśnie poprzez nieustanne pobudzanie emocji: wzruszanie i wywoływanie oburzenia.
Każdy wielki ruch społeczny ma swoich „intelektualistów organicznych”: komuniści mieli Marksa i Trockiego, wolnorynkowcy Hayeka i Friedmana, a kogo mają piewcy „cywilizacji życia”?
EK: Tu raczej nie znajdziemy postaci formatu Marksa czy Hayeka. Dla katolików kluczowe są wypowiedzi papieży, nie tylko Jana Pawła II i Ratzingera, ale też Franciszka, który co prawda nie wydał żadnego dzieła na ten temat, ale w wywiadach potępia gender jako kolonializm.
AG: Najważniejsze nazwisko to przywoływana wcześniej Gabriele Kuby, której Globalna rewolucja seksualna i inne książki zostały przełożone na kilkanaście języków, w tym oczywiście na polski. Na pewno ważną, choć nie przez wszystkich traktowaną serio postacią jest Amerykanin Michael E. Jones, pozostający trochę w cieniu Kuby. To autor książki Libido dominandi, obsesyjny antysemita uważający, że światowy genderyzm to dzieło Żydów, którzy od czasów starotestamentowych nie są jego zdaniem zdolni do normalnego życia seksualnego. Ślady tego oglądu świata można znaleźć choćby w „Gazecie Warszawskiej”, której autorzy nie mają wątpliwości, że za światowym „aborcjonizmem” stoją Żydzi. Fakt, że Freud był Żydem, to dla Jonesa koronny dowód na żydowskie źródła cywilizacyjnego zepsucia, innym są rzekome akcje deprawacji Palestyńczyków przez Izrael, który jakoby zrzuca tamtejszej młodzieży pornografię z samolotów…
To faktycznie nie brzmi zbyt poważnie.
AG: Niemniej Jones znajduje się w przypisach do niemal wszystkich książek na temat inwazji gender, w tym u Gabriele Kuby, która wprost się na niego powołuje. Wykonuje wprawdzie dość wymuszone ukłony wobec Żydów – pisze, że oczywiście pobożni Żydzi bardzo cenią tradycyjną rodzinę – po czym padają kawałki o Freudzie i Kinsey’u z odnośnikiem do książki Jonesa…
Należałoby zapewne wymienić jeszcze Marguerite Peeters z Holandii, autorkę książki Gender – światowa norma polityczna i kulturowa, i zarazem założycielkę tzw. Centrum Dialogu, organizacji „broniącej życia” w krajach globalnego Południa, oczywiście pod hasłami antykolonializmu. W Polsce najważniejsza książka na ten temat to chyba Orły i karły publicystki Marzeny Nykiel. Wiele wypowiedzi obojga państwa Terlikowskich wskazuje na to, że są dla tych środowisk ważnymi autorytetami. Kluczowy jest też biskup Hoser i oczywiście ksiądz Oko.
Powiedziałyście, że ten ruch nie daje się sprowadzić do spisku. Jeśli to nie jest po prostu zorganizowana akcja wywiadów Rosji, Watykanu i Filipin, to w jakich kategoriach społecznych i politycznych da się wytłumaczyć siłę populistycznej prawicy spod sztandarów „cywilizacji życia”, pro-life i antygender?
AG: Najcelniej tłumaczy to chyba Nancy Fraser ze swą tezą, że feminizm zachodni i generalnie ruchy progresywne dały się wchłonąć procesowi neoliberalizacji. My co prawda uważamy, że ta opowieść jest nieco przerysowana, bo autorka Głównych nurtów feminizmu nie dostrzega, że poza liberalnym mainstreamem feminizmu amerykańskiego są też inne jego warianty. Jednak w ogólnym zarysie Fraser ma rację: ruch kobiecy dał się indywidualistycznym tendencjom uwieść, czy może raczej ponieść.
Przez kilka dekad bardziej zajmowała nas tożsamość niż sprawiedliwość. I dziś lewica i feminizm płacą za to cenę: emocję sprzeciwu wobec neoliberalizmu dużo efektywniej zagospodarowuje populistyczna prawica.
Czyli co, ruchy antygenderowe to po prostu reakcja na neoliberalizm?
EK: Tak, to reakcja na jego skutki. Ale zależność jest bardziej subtelna, niż sugeruje to część komentatorów, twierdzących np., że w Polsce na populistów głosują przegrani transformacji. Trzeba się strzec ekonomicznego redukcjonizmu. Nie tylko w Polsce. Na Trumpa głosowali nie tylko biedni, sfrustrowani, biali robotnicy, którzy stracili pracę i perspektywy. Badania pokazują, że podział przebiega niekoniecznie po granicy dochodów, ale wiąże się m.in. z kategorią osobowości autorytarnej, z podejściem do płci i modelu rodziny.
AG: Reakcja na neoliberalizm nie wiąże się tylko z degradacją ekonomiczną, ale też z kategorią godności czy tego, co Fraser nazywa „uznaniem”. Ona punktuje tragiczne w skutkach odejście od kwestii ekonomicznych, ale też widzi autonomiczną wagę kwestii uznania, nie redukuje jej do ekonomii. Te dwie sfery się ze sobą wiążą: redystrybucja i uznanie pozostają ze sobą w dynamicznym splocie. Inaczej niż na przykład Thomas Frank, Fraser widzi obie te rzeczy jednocześnie. I siła prawicy polega na tym, że oni dużo bardziej przekonująco niż lewica potrafią te sfery połączyć i nadać im emocjonalny wydźwięk. Dla prawicy gender (czy raczej antygender) to kwestia wielkiej wagi.
EK: Historię przemian ostatnich dekad i zarazem historię sprzeciwu wobec neoliberalizmu prawica potrafi opowiedzieć w kategoriach znanych, np. rozpadu rodziny i tradycyjnego podziału ról. Do tego w wybiórczy sposób korzysta z tych elementów liberalnego abecadła, które już się w naszym świecie zakorzeniły, jak prawo do godności, wartość każdego życia, choć oczywiście nie stosuje go do kobiet, ale np. do zarodków bądź rodziny jako całości. Odwołuje się do języka aktywizmu, podmiotowości, partycypacji. Na przykład wspomniana już platforma CitizenGo sama opisuje się jako: „grupa aktywnych osób, które wspólnie bronią życia, rodziny oraz tych podstawowych praw i wolności, które wynikają z godności człowieka. Współczesny świat potrzebuje grupy zaangażowanych zwykłych ludzi, którzy będą obecni w życiu publicznym”.
AG: Proszę bardzo: są zwykłymi ludźmi, reprezentują prawdziwą demokrację, bronią wszystkich obywateli, także tych nienarodzonych. Ich język jest dużo bardziej elastyczny niż nasz i dużo bardziej skuteczny emocjonalnie.
Powiem więcej: oni potrafili przejąć nasz język, my tylko próbujemy ich język ośmieszać.
Dlaczego? Sami nie mamy nic do zaproponowania?
AG: Symptomem kryzysu myślenia na lewicy są chociażby niedawne zachwyty nad Franciszkiem, który przecież nazywa gender – przypomnijmy – kolonizacją.
Szukamy sojuszników w trudnych czasach. W sprawie uchodźców, ocieplenia klimatu czy religii wzrostu Franciszek mówi rzeczy z punktu widzenia lewicy słuszne.
AG: Lekceważenie jego konserwatywnych wypowiedzi wynika z tego, że lewica w Polsce nie zintegrowała kwestii gender jako elementu swojego projektu kulturowego. Ciągle dominuje przekonanie, że kluczem do przemian społecznych i procesów politycznych są kwestie ekonomiczne, a gender to taki ładny kwiatek do lewicowego kożucha. Pewien margines, wobec którego należy od czasu do czasu wykonać ukłon, ale integrowanie go w pełni może być wręcz szkodliwe, bo przecież prosty człowiek jest konserwatywny. Populistyczna prawica w ogóle nie ma takich ambiwalencji, całkowicie zintegrowała rodzinę i gender w swój projekt, gra tymi kwestiami i czyni je kluczem do swojej popularności. Dlatego przegrywamy i dlatego lewica była zaskoczona tym, że kilkadziesiąt tysięcy ubranych na czarno kobiet zaprotestowało w Czarny Poniedziałek – zaskoczeni byli także ci, których ten protest skądinąd bardzo ucieszył.
Wszyscy byli zaskoczeni skalą protestu, i prawica, i organizatorzy…
EK: Kiedy na Facebooku dołączały kolejne małe miasteczka, było już jasne, że kroi się coś wielkiego.
AG: Uczciwie powiem, że ja też byłam zdziwiona, ale nie dlatego, że uważam Polki za konserwatystki, tylko dlatego, że przez dwadzieścia lat przyzwyczaiłam się do ich bierności. Te protesty nie są jednak emanacją siły polskiego feminizmu czy polskiej lewicy, lecz są bardzo spójną reakcją, powiedziałabym zwierciadlanym odbiciem tej wielkiej wagi, jaką prawica przywiązuje do kwestii gender. Te tysiące kobiet z małych miasteczek często nie wiedzą nic o istnieniu polskich NGO feministycznych, ale znają to, co my opisujemy, tzn. władzę proboszcza, katechetki i dyrektora szkoły, który tamtym we wszystkim ulega. I buntują się przeciwko tej władzy.
EK: Moment, w którym PiS doszedł do władzy, zmienił też układ sił. Narracja antygenderowa to opowieść o byciu ofiarą. Ofiarą zalewu potwornego feminizmu i genderyzmu, które płyną z Unii Europejskiej, są obce, silne i finansowane przez żydowskiego bankiera. Nasza strona też przez chwilę myślała, że skoro mamy profesor Fuszarę jako pełnomocniczkę rządu ds. równości, skoro wywalczyłyśmy kwoty na listach wyborczych, ratyfikację konwencji przeciwko przemocy – to może naprawdę coś możemy, mamy jakiś wpływ. A teraz, gdy prawica wzięła pełnię władzy, okazało się, że król jest nagi, bo to oni mają władzę, wpływy, potężny Kościół za sobą, a więc ich narracja ofiary jest zwyczajnie nieprawdziwa! Kobiety słyszały opowieść, że rewolucja feministyczna opanowała cały świat, a tymczasem w polskim realu one nie będą mogły sobie nawet zrobić badań prenatalnych. I widać już, że to oni są kolonizatorami, wchodzą do naszych łóżek, majtek i macic. Mówią, jak mamy żyć.
Prawica to źli ludzie i mają władzę, zaglądają, gdzie nie powinni, wszystko to prawda. Ale co robić?
AG: Źródłem sukcesu prawicy i skutecznej mobilizacji konserwatywnych emocji jest fakt, że współczesny kapitalizm odpuścił kwestię opieki – porzucił chorych, dzieci i starców, i kobiety, które się nimi opiekują. Cały ciężar pracy opiekuńczej zrzucono na barki kobiet – a potem zabrakło na to lewicowej odpowiedzi. W efekcie nośna stała się odpowiedź populistyczna.
Zamiast walczyć o żłobki i przedszkola, przepracowane, przemęczone i upokorzone brakiem wsparcia polskie matki zajęły się „ratowaniem maluchów”. Innej propozycji zwyczajnie nie było.
I tak właśnie Elbanowscy – mówię to z pełnym szacunkiem dla ich geniuszu politycznego – zaprzęgli emocje wynikające ze sprzeciwu wobec neoliberalnego modelu w służbę konserwatywnego projektu, tzn. do demontażu polskiej edukacji.
EK: Broniąc praw jednostki, nie możemy popaść w neoliberalny indywidualizm, gdzie każdy jest odpowiedzialny za siebie. Musimy zbudować i obronić ideę państwa opiekuńczego opartego na solidaryzmie społecznym i ofercie usług społecznych. Pokazać, że „istnieje coś takiego, jak społeczeństwo”, a nie tylko jednostki i rodziny.
AG: Dyskurs lewicowy musi z szacunkiem odnosić się do pracy opiekuńczej. Ignorowanie i traktowanie jej jako ledwie zaplecza dla pracy właściwej, lekceważenie realnego kobiecego losu w kapitalizmie skończyło się tym, że frustrację rodziców przejęli populiści.
EK: Nasz język musi poruszać emocje. Nie można dalej głosić, że „równość i prawa człowieka to są standardy europejskie”, do których musimy dorosnąć. Takim językiem nie mobilizuje się ludzi i nie buduje się wspólnoty, która dąży do wspólnego celu. Odpowiedzią na brutalną ingerencję w prywatność – „rząd taki gibki, że zagląda nam do cipki”, pisały wkurzone uczestniczki czarnego protestu – powinien być nie tyle indywidualizm, co współczesna opowieść o godności i wspólnocie. To my reprezentujemy wartości rodzinne, a nie państwo Terlikowscy, których zdaniem można zmuszać kobietę do urodzenia dziecka z gwałtu! Dlatego warto mówić też o rodzinie jako o ludziach, którzy się kochają, dbają o siebie, ponieważ im na sobie zależy a nie dlatego, że Kościół zakazuje rozwodów.
Mówmy o wolności, wspólnocie i opiece – jednocześnie.
Mówmy o wolności, wspólnocie i opiece – jednocześnie. Gdzie wolność jest nie tylko „od czegoś”, np. od fanatyków u władzy, ale do tego, by być razem, solidarnie dbać o innych ludzi, walczyć o coś wspólnie.
Dzika Agnes z Pożaru w Burdelu miała wątpliwości: „Ale tyran dał pieniądze na dzieci”. Czy problem nie polega na tym, że po stronie władzy jest jakaś praktyka? Nawet jeśli nieudolnie, to oni tę solidarność społeczną wdrażają, a nie tylko o niej opowiadają…
EK: Prosocjalna twarz PiS ma specyficzny profil: wesprą dzieci, ale nie samodzielne matki, które nie mogą się doczekać podwyżki progów funduszu alimentacyjnego . Dadzą 500+, ale będą zmuszać kobiety do rodzenia. Ale fakt, że sprawa aborcji tak szybko przykryła Rodzinę 500+, falsyfikuje moim zdaniem tezę, że po odebraniu na konto zasiłków na drugie i kolejne dziecko kobiety będą głosowały na PiS przez następne dwadzieścia lat.
Wasza propozycja współczesnej opowieści o rodzinie brzmi bardzo dobrze, tylko że same opowieści nie burzą murów ani nie ruszają z posad bryły świata. Kto ma to zrobić? Czy na czarnym proteście może wyrosnąć coś większego, jakiś trwały ruch?
EK: Niesamowite jest to, jakie emocje uwalniają w młodych kobietach sytuacje, w których one są po prostu razem. Czarny Poniedziałek to był właśnie znany z historii ruchów społecznych moment transformacyjny. Chodzi o taki moment wspólnotowy, kiedy ogromna rzesza ludzi przeżywa silne emocje razem i czuje się częścią wspólnoty, ruchu, czegoś większego od każdej z nas. To może być moment pokoleniowy, o którym się opowiada po 30 latach jako o początku czegoś wielkiego. Nie lekceważyłabym tych doświadczeń, choć nie muszą się one przełożyć na zmianę już jutro.
Będziemy to wiedzieli za trzydzieści lat. Nawet jeśli przeżycie było masowe i autentyczne, to nie zawsze przeradza się w zmianę polityczną. Dlatego z uporem maniaka pytam: co robić, żeby tak się stało?
EK: Działać! Działać oddolnie, angażować jak najwięcej osób, budować sieci współpracy i komunikacji, rozmawiać i spotykać się. Są jednak dwie ważne kwestie. Po pierwsze, należy porzucić wizję ruchu społecznego jako hierarchicznej struktury z silnym przywództwem. Dziś wiele ruchów społecznych działa inaczej, w rozproszeniu, w luźnym związku z istniejącymi strukturami, czerpiąc siłę z zaangażowania dużych grup osób, w których poziom zaangażowania jednostek się zmienia, ale te jednostki mogą zostać zastąpione przez inne. Dzięki internetowi dzisiejsze ruchy są, jak pisali Lance Bennett i Alexandra Segerberg, nie tyle kolektywne (collective), ile połączone (connected). Druga kwestia to cele. Trzeba je formułować szeroko, używając kategorii takich jak godność, szacunek, prawo do samostanowienia, i stąd wywodzić konkretne rozwiązania. Jeśli zgodzimy się co do wartości, łatwiej będzie ustalić konkretne polityczne cele.
AG: Jest niebezpieczeństwo – słychać to u liberalnych komentatorów, choćby u Tomasza Lisa – pewnego odruchu zniecierpliwienia, że tak masowy protest dotyczy tak „nieważnego” tematu jak aborcja. Na zasadzie: fajnie, że się babki zebrały i napędziły Kaczorowi stracha, ale czemu akurat w tak partykularnej kwestii? Tak mogą sądzić ludzie, dla których wyłącznym problemem politycznym Polski jest PiS. A tymczasem kiedy uczestniczki protestu skandowały „Szydło, niestety, ten rząd obalą kobiety”, to miały na myśli trochę coś innego: że problemem Polski jest patriarchat. Miały dość pogardy, arogancji i agresji ze strony tego patriarchatu – nie tylko ze strony PiS. To były protesty przeciwko gotowości prawicowych elit do zinstrumentalizowania kobiet.
Wystarczy na zmianę „dobrej zmiany”? Prawa kobiet to jest wielki temat, ale są jeszcze inne, czasem związane z rządem PiS, czasem nie. Da się to wszystko poskładać razem?
AG: Ten ruch ma szanse zintegrować inne cele – od kwestii ustroju konstytucyjnego po sprawy socjalne – pod warunkiem, że ich rzecznicy przestaną traktować kwestię reprodukcyjną jako kwestię zastępczą. Bo to jest sprawa kluczowa dla godności, podmiotowości i po prostu bezpieczeństwa kobiet. Sprawa mocno spleciona z wielką sprawą, jaką jest kryzys opieki, porzucenie kobiet przez neoliberalne państwo.
Nie jesteśmy już gotowe po raz kolejny odstawić tych kwestii na tylny palnik po to, by zbawiać Polskę.
Powiem tak: albo lewica i liberalne centrum nauczą się – tak jak prawica w latach 90. – traktować gender ze śmiertelną powagą i szacunkiem, nauczą się wykorzystywać to do zdobywania pola w walce o rząd dusz i o władzę – i wówczas będą miały szanse z PiS-em. Albo się nie nauczą, i wtedy polegną. KOD, Nowoczesna i PO mają całkiem niezłe zaplecze instytucjonalne, które wyprowadziło ludzi na ulicę, ale nie mają energii społecznej, którą widać było w Czarny Poniedziałek. A to był ruch rewolucyjny. Czarny protest może się oczywiście zradykalizować i zmarginalizować, jeżeli nie zostanie potraktowany serio przez resztę opozycji. A może stać się jej napędem, jeśli skończą się gadki o tym, że to są problemy zastępcze.
Czyli to wystarczy? Że Adam Michnik uzna za swoje poglądy Piotra Pacewicza, a Tomasz Lis uzna stanowisko Renaty Kim w kwestii praw kobiet? No i czy na pewno idee czarnego protestu zbiegają się z waszymi „opiekuńczymi” postulatami? Jego uczestniczki wiedzą, że aborcja i prawa kobiet to nie jest problem zastępczy, ale chodziło im chyba głównie o „wolność od” władzy PiS, konserwatywnego państwa, księdza proboszcza…
EK: Jeśli kolejne wybory PiS przegra, może się okazać, że trzeba będzie walczyć dalej. Za czasów PO z trudem wywalczyłyśmy kwoty, ratyfikację konwencji czy refundację in vitro. Poległy m.in. związki partnerskie, o aborcji nie wspominając. PiS to w pewnym sensie wierzchołek góry lodowej.
AG: Moim zdaniem czarny protest to nie była manifestacja pro-choice, czyli za liberalizacją ustawy. W tej kwestii mam inne zdanie niż wiele działaczek feministycznych. Nie były to też moim zdaniem protesty „przeciw zaostrzeniu”, czyli w obronie tzw. kompromisu. Tak zakłada wielu liberalnych publicystów. Moim zdaniem kwestia aborcji była tu zapalnikiem, a nie sednem sprawy. Kluczowy był ładunek pogardy wobec kobiet zawarty w wypowiedziach panów z Ordo Iuris i popierających ten projekt polityków. Jawna zgoda na nasze cierpienie. Tu chodziło o godność, a nie o konkretny projekt prawny.
Umówmy się, w kwestii konkretnych rozwiązań nie byłoby wśród protestujących zgody. Jeżeli chcemy tę kwestię rozegrać, to trzeba grać szeroko – upierać się, że tu chodzi o wartości, imponderabilia, a nie tylko o taktykę polityczną. Musimy konsekwentnie używać nacechowanych moralnie i nacechowanych wartościami słów, jak na przykład „cierpienie”. Cały transnarodowy projekt prawicowy opiera się na wizji życia ludzkiego, która waloryzuje cierpienie: życie jest pełne cierpienia, nie wolno temu zaprzeczać ani tego wypierać, należy oddać temu godność. Jak na to skutecznie odpowiedzieć? Pokazać, że lewica chce cierpienie ograniczać.
Jak na to skutecznie odpowiedzieć? Pokazać, że lewica chce cierpienie ograniczać.
Sedno pomysłu, by całkowicie zakazać aborcji, to właśnie ten skandaliczny z etycznego punktu widzenia przekaz: stworzymy wam warunki do spełnienia trudnej powinności, jaką jest rodzenie i wychowywanie dzieci w warunkach całkowitego braku wyboru. Damy wam 500 złotych na drugie i kolejne dzieci i możliwość wychowania dzieci nawet, gdy będą obciążone głęboką niepełnosprawnością. Możliwość urodzenia ich, gdy pochodzą z gwałtu czy kazirodztwa, no i możliwość pochowania po tym, jak donosicie ciążę, wiedząc, że dziecko urodzi się martwe. Klęska PiS, której oni się nie spodziewali, wynika stąd, że przymus cierpienia i gotowość „opieki nad cierpiącym” wybrzmiały pełnią swego okrucieństwa. Mówiąc o chrztach dzieci skazanych na śmierć, Kaczyński ostatecznie pokazał, co myśli na ten temat.
EK: I co jest sprzeczne nawet z doktryną chrześcijańską, w której godność cierpienia nie oznacza bynajmniej, że nie należy dążyć do jego minimalizacji, a moralność postępowania warunkowana jest z zasady możliwością dokonania świadomego wyboru. PiS pokazał też, kto ma cierpieć – i widzimy, że to cierpienie nie będzie rozłożone po równo.
No jak to, mężczyźni będą ginąć za ojczyznę.
EK: Na razie wojna to chyba daleki horyzont. Zresztą tak czy inaczej jednostka się nie liczy. Widać wyraźnie, że choć oni instrumentalnie używają języka praw człowieka, to cała ta ideologia sprowadza się w końcu do całkowitego poświęceniu jednostki dla wspólnoty. I to też trzeba pokazywać – oraz to, że lewica ma projekt wspólnotowy, ale oparty nie na męczeństwie, tylko na polepszaniu jakości życia, opiekowaniu się sobą nawzajem i ograniczaniu cierpienia.
***
Elżbieta Korolczuk – dr socjologii, badaczka, aktywistka. Pracuje na Uniwersytecie Södertörn w Sztokhomie i wykłada w Instytucie Studiów Zaawansowanych Krytyki Politycznej w Warszawie, bada m.in. ruchy społeczne, rodzicielstwo i politykę społeczną. W 2017 nakładem Indiana University Press ukaże się tom „Rebellious Parents. Parental Movements in Central-Eastern Europe and Russia” przygotowany we współpracy z Katalin Fábián. Od ponad dekady zaangażowana w ruch kobiecy, przewodnicząca rady Fundacji „Akcja Demokracja” i honorowa członkini Stowarzyszenia „Dla Naszych Dzieci”.
Agnieszka Graff – kulturoznawczyni, adiunkt w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi zajęcia o literaturze i filmie amerykańskim, o historii kobiet i feminizmu, a także o kwestii rasowej w kinie i literaturze USA. Autorka pięciu książek: „Świata bez kobiet” (2001), „Rykoszetem” (2008), „Magmy” (2011), „Matki feministki” (2014) oraz „Memów i Graffów” (2015, razem z Martą Frej) oraz licznych artykułów naukowych, polemik i recenzji. W serii z Różą Krytyki Politycznej ukazał się autobiograficzny wywiad rzeka pt. „Graff. Jestem stąd” (współautorem jest Michał Sutowski). Od lat działa w ruchu kobiecym: współorganizowała pierwsze manify, współtworzy Kongres Kobiet. Członkini zespołu Krytyki Politycznej, felietonistka „Wysokich Obcasów”.
Czytaj także:
Elżbieta Korolczuk, Agnieszka Graff, Papież, lewica i gender
Elżbieta Rżewska-Skłodowska, Miliony przeciwko kobietom
Izabela Morska, Globalny spisek i obrona konieczna
Paweł Wiktor Ryś, Antygenderowy katechizm
Agnieszka Graff, Modern talking z małym genderowym wkładem
Elżbieta Korolczuk, Dyskusja o gender to łabędzi śpiew Kościoła
Ewa Łętowska, W Polsce prawo służy tylko silnym
Agnieszka Graff, Gender i polityka, ale ta prawdziwa
Magdalena Radkowska-Walkowicz: Czemu służy straszenie „ideologią gender”?
Tadeusz Bartoś: „Gender” służy jako hasło wojenne
Byliśmy z kamerą na ulicach Warszawy podczas drugiej rundy Ogólnopolskiego Strajku Kobiet:
**Dziennik Opinii nr 301/2016 (1501)