Czy Donaldowi Tuskowi uda się poprowadzić tłum na Belweder? Jeśli nie zmieni emocji, i to głównie swoich, zaplanowany na 4 czerwca marsz będzie klapą.
Obserwuję próby PO w kwestii zjednoczenia wszystkich przeciwników PiS pod wspólnym sztandarem i zastanawiam się, dlaczego się nie udaje. Łatwe odpowiedzi są takie: sztandar nie jest wspólny, PO używa szantażu, a nie dyplomacji, woli dociskać inne partie opozycyjne do ściany niż traktować je po partnersku, podbiera agendę, lekceważy, a jeśli to nie działa – obraża się, nie zaprasza na marsz 4 czerwca i oświadcza, że kto nie przyjdzie, ten za PiS.
Wydaje się jednak, że ta odpowiedź jest niewystarczająca. Nadzieje wyborców gasną, dziennikarze uparcie pytają o rozmowy między liderami, PiS się umacnia. A trudno wątpić, by Donald Tusk nie myślał na serio o zwyciężeniu PiS. Ma za sobą całkiem sporą i zmotywowaną grupę wyborców, która oczekuje strategii. Po objeździe Polski ma też już na pewno lepsze rozpoznanie nastrojów społecznych.
czytaj także
Dlaczego więc nie ma narady liderów i podziału zadań, ale tak na serio, bez kuksańców, podstawiania nóg i wbijania knykciów? Coś innego niż koalicja zdolna do zwycięstwa musi być priorytetem. I wydaje się, że ważniejsza jest potrzeba uznania, że to PO, Donald Tusk i liberałowie mieli rację.
Koniec historii w społeczeństwie zmęczenia
Liberalizm miał być spełnieniem, a liberałowie mieli pilnować, by nikt nie przeszkadzał niewidzialnej ręce rynku zapewniać powszechnego szczęścia. A komuś brakowało wizji albo wspólnoty – jego problem, a nawet wina. Jak się ma wizje, to trzeba iść do lekarza, a jak się chce wspólnoty, to się nosi beret z moheru.
Liberałowie uwierzyli w tę swoją wygodną pozycję właścicieli racji, a każdą krytykę odbierają jak podważenie albo zaprzeczenie wszystkich ich osiągnięć. Największą zaś personalną obrazą okazało się zwycięstwo Andrzeja Dudy, a potem PiS. A potem kolejne.
Donald Tusk i PO zachowują się tak, jakby nie tyle byli największą partią demokratycznej opozycji, ile mieli monopol na rację. Na to samo myślenie wskazywałby brak programu na wypadek wygranej. W istocie bowiem PO patrzy do tyłu, więc po co ma pokazywać program na przyszłość? W tył są też zorientowani najzagorzalsi zwolennicy PO, którzy skorzystali na transformacji, mają emerytury i oszczędności, wykształcili dzieci i też uważają, że mieli rację, a jeśli tylu Polaków wciąż popiera PiS, to znaczy, że taki mamy naród: tępy, antysemicki i niewdzięczny.
To do tej grupy najczęściej też Donald Tusk mówi, porównując PiS do PRL, którego młodsi przecież nie znają, wracając do konfliktów politycznych sprzed przynajmniej dekady. Fakt, że szalejący nie tylko w Polsce populizm jest najlepszym dowodem na niesłuszność co najmniej części liberalnych dogmatów i rozwiązań, jest uparcie niedostrzegany.
Starcie PO−PiS rozgrywa się zatem nie na poziomie strategii, ale emocji. Zamiast głowić się nad tym, jak nie karmić populizmu, liberałowie chcą, by przyznać im rację.
To, jak głęboko wierzą w dogmaty, pokazuje nawet powtarzany pomysł na kampanię: zmęczyć się i tym zmęczeniem, krwią, potem i łzami przekonać wyborców do siebie. Po co się tak męczą? Mniejsza z tym. Ważne, że się męczą i nie liczą nadgodzin.
czytaj także
Wyborców ma przekonać nie to, o co walczą, ale że w ogóle walczą. Nie wartości, prawa człowieka – jak chciałyby ich zwolenniczki, takie jak Agnieszka Holland czy Janina Ochojska. Krytyka ze strony Ochojskiej stała się zresztą powodem zranionych uczuć: Borys Budka oświadczył, że Ochojska krytykuje, bo nie widzi „ognia w naszych sercach” ani ile osób zaangażowało się w prekampanię.
Bartłomiej Sienkiewicz jest zaś przekonany, że aby wygrać, trzeba przekonać ludzi, że politycy nie są klasą próżniaczą, „aż zobaczą, że się słaniamy ze zmęczenia. Jedyny konkret, jaki mamy, to pokazać, że nam zależy, że drapiemy trawę pazurami. […] Nawet jeśli nie idzie, to znaczy, że jeszcze więcej trzeba dawać z siebie, mamy być złachani do dna dlatego, że nam zależy” – mówił w radiu Tok FM. Podobnie o potrzebie ciężkiej pracy mówił Rafał Trzaskowski w Białymstoku i kolejni politycy.
Co obiecuje marsz 4 czerwca?
Zależy im, tylko na czym? Jeśli nie ma programu, to co zrobią z władzą? Jaka będzie Polska po PiS?
Odpowiedzi na te pytania nie ma. Donald Tusk zwołuje za to marsz 4 czerwca, znowu sam, bez porozumienia z innymi liderami. Choć na jego powrót i zmianę kierunku, w którym zmierza Polska pod rządami PiS, oczekiwało wiele i wielu, efektu Andersa na białym rumaku jakoś nie ma. Owszem, każde kolejne łajdactwo oburza, ale nie wyprowadza już ludzi na ulice. Powszechniej przyjętym trybem jest „przetrwanie” do wyborów. Może dlatego emocji wzbudzić opozycyjnym partiom nie jest już tak łatwo.
czytaj także
Nie było wspólnej konferencji demokratycznych liderów, na której każdy swoich zachęcałby do przyjścia na marsz. Nie ma też wspólnej listy, nie ma koalicji prodemokratycznej, ale i samemu PO też trudno dojść – i to w ramach KO, gdzie są Zieloni, Nowoczesna i Inicjatywa Polska – do 30 proc. poparcia.
Być może więc na marsz 4 czerwca przyjdą ci, którzy wiedzą, że 4 czerwca 1989 mieli rację i zagłosowali właściwie. Może pojawi się też garstka tych, co mają silne poczucie obowiązku. Czy jednak da to energię i liczebność potrzebną, by ruszyć na Belweder? Wątpię. A jeśli marsz 4 czerwca nie będzie spektakularny – będzie fiaskiem.
Donald Tusk niby już się zorientował, że Polska nie jest już taka, jaką zostawiał ją w 2014 roku, a jednak wciąż usiłuje zwracać się do wyborców, zwłaszcza innych partii, z góry, jak patron. Być może topniejące poparcie dla Kościoła katolickiego powinno politykom PO dać do myślenia? Może Polacy mają dość arogancji władzy, przekonania o własnej nieomylności i posiadaniu na własność racji, czyli uzurpowania sobie uprzywilejowanej pozycji? Może chcą szacunku i cenią pluralizm poglądów?
Nawet jeśli lider PO wolałby widzieć w swojej demokratycznej drużynie jakieś inne, chętniej potakujące osoby, to przecież tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Z takich polityków trzeba uszyć reprezentację, która spełni oczekiwania wyborców. Lider nie może się obrażać ani na koalicjantów, ani na wyborców. Nawet jeśli w głębi duszy uważa, że tylko on ma rację.