Liderzy opinii luźno związani z PiS – jak środowisko Klubu Jagiellońskiego czy Rafał Woś – już uruchamiają sprzyjającą rządowi narrację, że Brukseli nie chodzi o praworządność, ale o politykę. Że walczy z żywą polską demokracją, realizującą się w rządach PiS. Może to być nieskończenie głupie i szkodliwe, ale opozycja musi znaleźć na to swoją odpowiedź. Komentarz Jakuba Majmurka.
Wszystko wskazuje, że w relacjach z Europą możliwy jest najgorszy scenariusz: Unia nie tylko nie uruchomi środków przewidzianych dla nas w KPO, ale może też zablokować te z funduszu spójności: 76,5 miliarda euro na lata 2021–2027. Pieniądze te miały pomóc w sfinansowaniu inwestycji samorządowych, infrastrukturalnych, związanych z zieloną transformacją.
Powód? Ten sam co w wypadku KPO: problemy Polski z praworządnością. W tej perspektywie budżetowej – na co zgodził się rząd Morawieckiego – warunkiem wypłaty środków z polityki spójności jest wdrażanie przez kraje członkowskie Karty Praw Podstawowych UE. Ta zaś zakłada m.in. prawo do bezstronnego sądu, któremu zdaniem instytucji europejskich zagrażają „reformy” wymiaru sprawiedliwości obecnego polskiego rządu – z którą to diagnozą wypada się niestety zgodzić.
Można się spodziewać, jak zareaguje PiS. Jarosław Kaczyński zbyt wiele zainwestował w absurdalną suwerenistyczną retorykę, by móc się z niej teraz wycofać bez znaczących politycznych kosztów i pójść na porozumienie z Europą.
Zamiast tego czeka nas długa, brzydka antyunijna kampania, w której PiS będzie przekonywał, że zła Unia Europejska nie potrafi uszanować demokratycznego wyboru Polaków i gra na „zagłodzenie” obecnego polskiego rządu, by wymusić zmianę władzy na taką, która jej bardziej odpowiada. A właściwie to nawet nie Brukseli, tylko Berlinowi.
PiS pozornie będzie miał tu trudne zadanie – przekonać społeczeństwo, by na złość Unii odmroziło sobie uszy, byśmy dla zachowania suwerenności wyrażającej się w prawie do trwania PiS u władzy przy fatalnych „reformach sądowych”, byli gotowi położyć na szali europejskie środki – szczególnie potrzebne w sytuacji, gdy Polskę dręczy szereg kryzysów.
PiS może jednak sformułować tę propozycję tak, by istotna część społeczeństwa faktycznie dała sobie odmrozić uszy, a przynajmniej, by za ich odmrożenie obwiniła nie oczywistego winowajcę – politykę PiS – lecz Unię Europejską i opozycję.
Brak pieniędzy z KPO to ekonomiczna zdrada stanu. Policzyliśmy, ile Polska traci przez PiS
czytaj także
Zasadne pytanie Piaseckiego
Opozycja potrzebuje nie tylko narracji, która prosto wyjaśni opinii publicznej, kto tak naprawdę ponosi odpowiedzialność za zatrzymanie środków unijnych, ale też takiej, która pozwoli w opozycji zobaczyć rozwiązanie problemu.
Oznacza to, że musi mieć ona dobrą, krótką, zrozumiałą dla osoby niewkręconej w arkana europolityki odpowiedź na pytanie, jakie posłance Izabeli Leszczynie z PO zadał w środę Konrad Piasecki na antenie TVN 24: „Czy opozycja dzisiaj powiedziałaby Komisji Europejskiej, a ten głos mógłby okazać się […] kluczowy: Słuchajcie, darujcie im. Oczywiście nie spełniają standardów praworządności […], ale trudno. Te 75 mld euro w dzisiejszej sytuacji jest dla Polski tak ważne, że z punktu widzenia polskiej racji stanu przymknijcie oko na to, co się dzieje z polską praworządnością. Po prostu wypłacajcie nam te pieniądze”.
Pytanie to spotkało się z bardzo krytycznymi reakcjami sympatyków opozycji na Twitterze. Piaseckiemu zarzucano a to działanie na korzyść PiS, a to brak wiedzy na temat tego, jak działa Unia Europejska, a to wręcz „głupotę”. Problem w tym, że na tej zasadzie „głupia” jest większość społeczeństwa.
Wielu ludzi będzie zadawać sobie pytanie, jakie postawił Piasecki: „no dobrze, oni są, jacy są, ale to kasa dla Polski, nie dla PiS, czemu opozycja nie może użyć swoich wpływów w Brukseli, by ją załatwić?”.
Tę samą narrację, tylko tym razem w formie skierowanego do opozycji żądania, powtarzać będzie obóz rządowy i jego machina propagandowa. Politycy PiS niejednokrotnie już przecież w jednym przemówieniu potrafili oskarżać opozycję o najgorsze zbrodnie, zarzucać jej agenturalność, udział w „zamachu” na prezydenta Kaczyńskiego, a nawet chęć zniszczenia Polski, a jednocześnie zgłaszać do niej pretensje, że nie współpracuje z rządem, bo jest totalna, podczas gdy rząd chce tylko rozwiązywać problemy Polaków.
Ta narracja jest oczywiście perfidna i wewnętrznie sprzeczna, ale w kwestii tak poważnej jak unijne miliardy może zażreć bardziej, niż powinna. Opozycja musi nauczyć się w prostych słowach tłumaczyć, czemu PiS tak się zaplątał w relacjach z Unią Europejską, że nie da się tego rozplątać z poziomu opozycji – może to zrobić tylko nowy rząd w Warszawie. Taki, który szanuje zasadę rzeczywistości i potrafi się porozumieć z europejskimi partnerami.
To nie Bruksela walczy z polską demokracją
Jeśli dojdzie do zamrożenia funduszy spójności, PiS będzie przedstawiał to jako atak na demokratyczną wolę Polaków, a spór z Unią jako dylemat: czy chcemy walczyć o suwerenność, czy ją sprzedać. Choć wiele osób słusznie popuka się w głowę na propozycję takiej „walki”, to opozycja powinna mieć także opowieść dla tej części opinii publicznej, do której ten dylemat przemawia.
Tym bardziej że liderzy opinii luźnie związani z PiS – jak środowisko Klubu Jagiellońskiego czy Rafał Woś – już uruchamiają sprzyjającą rządowi narrację, że w działaniu Komisji nie chodzi o praworządność, a o politykę, a spór Warszawa–Bruksela jest sporem między bezduszną brukselską technokracją, która kryjąc się za rzekomo obiektywnymi regułami, pilnuje tak naprawdę interesów kilku najsilniejszych państw Europy Zachodniej, a żywą polską demokracją, realizującą się w rządach PiS.
Dlatego, głosi dalej ten argument, nawet jeśli zgadzamy się z krytyką „reform” wymiaru sprawiedliwości, to nie powinniśmy się godzić na to, jak Bruksela odnosi się do polskiego rządu mającego w końcu demokratyczną legitymację.
Tu pojawiają się nawet porównania PiS do rządów krajów europejskiego południa, np. tych greckiej Syrizy, walczących z narzucaną przez Berlin, Brukselę i Frankfurt polityką austerity. To porównanie jest nie tylko intelektualnie nieuczciwe, ale też obraźliwe dla Syrizy i innych południowych rządów.
One walczyły o coś wymiernego i realnego – o to, by ich najmniej zamożni obywatele nie zapłacili za koszty kryzysu, który wywołała polityka elit. PiS nie poszedł na wojnę z Brukselą, by ochronić jakiekolwiek ważne dla Polaków dobro. Poszedł na wojnę, by bronić reform Ziobry, które niczego nie zmieniły w działaniu polskich sądów na lepsze i są krytycznie oceniane przez sam PiS. A w sporze tym nie chodzi nawet o sądy, a to, by podkreślić suwerenność dla suwerenności. PiS zachowuje się jak ktoś, kto woli wysadzić w powietrze swój piękny, stary dom niż zgodzić się z konserwatorem zabytków, niepozwalającym na przebudowę zupełnie niszczącą historyczną formę.
Nie traćmy też z oczu, że instytucje europejskie nie robią niczego, na co wcześniej nie zgodziłby się polski rząd – ten Morawieckiego. On sam zaakceptował mechanizmy, po które dziś może sięgnąć Komisja. Warto też pamiętać, że Unia Europejska, a wcześniej wspólnoty europejskie – co pomijają opowieści o „ataku” Brukseli na suwerenny polski rząd – powstały po wojnie jako drugie po państwie opiekuńczym ubezpieczenie przed ponowną faszyzacją europejskich państw i społeczeństw. Integracja europejska od początku wiązała się z budową instytucji ograniczających absolutyzm zasady rządów większości, wzmacniających za to ochronę praw mniejszości i zasadę rządów prawa.
Sikorski o wojnie: Co zawalili Niemcy, czego chce Putin i co się da jeszcze zrobić?
czytaj także
W tym sensie największą porażką Unii w ostatnich latach po skrajnie naiwnej polityce wobec Rosji wcale nie był brexit, ale to, co się stało na Węgrzech. Instytucje unijne dopuściły tam do sytuacji, którym powstanie Unii miało zapobiegać: do demontażu liberalnej demokracji i zastąpieniu jej systemem hybrydowym, „wyborczą dyktaturą”, gdzie wybory co prawda się odbywają, ale ze względu na całkowitą dominację skupionego wokół Fideszu mafijno-klientelistycznego układu nad węgierskim życiem politycznym, społecznym i gospodarczym, nie mogą one być równe. Władza na Węgrzech staje się coraz bardziej autorytarna, coraz bardziej otwarcie dla swojej legitymacji sięga po radykalnie prawicowy język, z faktycznie antysemickimi – choć technicznie wymierzonymi w Sorosa – kampaniami na czele.
Gdyby w Polsce – państwie o tradycjach demokratycznych tylko niewiele głębszych od węgierskich – powtórzył się podobny scenariusz, byłoby to zupełną kompromitacją fundacyjnej misji Unii. Polski rząd nie ukrywa tymczasem, że chce Budapesztu w Warszawie, choć jego budowa idzie mu opornie. Raz, ze względu na nieudolność obecnej ekipy, dwa – z powodu tego, że w Polsce układ władzy politycznej (samorządy), symbolicznej czy ekonomicznej jest ciągle nieporównanie bardziej pluralistyczny niż na Węgrzech, po stronie opozycji i niezależnego społeczeństwa obywatelskiego we wszystkich trzech dziedzinach zgromadzone są wciąż znaczne kapitały.
Czy Unia odbierze pieniądze Węgrom (i dlaczego nie powinniśmy cieszyć się zbyt wcześnie)
czytaj także
Jeśli ktoś dziś zagraża polskiej demokracji, to nie jest to Bruksela, lecz Nowogrodzka, marząca o jakimś wariancie węgierskiego systemu – bez silnych niezależnych mediów, z osłabionym samorządem, z gospodarką możliwie najmocniej podporządkowaną bliskiemu władzy układowi.
Być może PiS faktycznie jest już zbyt słaby, by nawet w trzeciej kadencji zbliżyć się do budowy tego modelu, trzeba być jednak ślepym, by nie zauważać, że od dawna PiS sięga po hiperdemokratyczną retorykę – np. krytykując unijną technokrację czy wyalienowanie trzeciej władzy od kontroli obywatelskiej, oba problemy są jak najbardziej realne – by osłabiać liberalną demokrację w Polsce i pchać Polskę w stronę wyborczej autokracji.
W tej sytuacji głosy krytykujące Komisję Europejską za to, że swoim działaniem wpycha polską prawicę w eurosceptycyzm, są absurdalne. Przypominają zarzuty do właścicieli klubu gejowskiego, który padł ofiarą homofobicznego ataku, o to, że w ogóle istnieje i że swoim istnieniem prowokuje ludzi do homofobii. Bo przecież gdyby geje się „nie obnosili”, to ludzie nie byliby im tak radykalnie niechętni, prawda?
Część elektoratu PiS w eurosceptycyzm pcha sam PiS, który radykalizuje się w kwestiach europejskich na własny rachunek. Inna, być może nawet większościowa część wyborców tej partii nie wybrała jej jednak ani ze względu na reformę sądów, ani z uwagi na chęć budowania „bardziej suwerennej” relacji z Europą. Wybrała ludzi Kaczyńskiego, bo była przekonana, że rządy tej partii gwarantują dobrobyt – można nawet zrozumieć ludzi myślących w ten sposób w 2019 roku.
Dziś, gdy w momencie kryzysu partia ryzykuje jego pogłębienie, idąc na wojnę z Unią o coś, co większości społeczeństwa nie jest absolutnie do niczego potrzebne – możliwość dalszego niedopuszczania do orzekania kilku sędziów skonfliktowanych z władzą – sama sprzeniewierza się swojemu demokratycznemu mandatowi.
Potrzebne są rozwiązania
Opowiedzenie tego wszystkiego w języku kampanii wyborczej będzie bardzo trudne. Ale opozycja nie ma innego wyjścia, niż znaleźć narrację, która nie tylko to objaśnia, ale też daje wyborcom szansę zaangażowania – nie tylko po stronie zdrowego rozsądku, nakazującego nie wyrzucać do kosza unijnych miliardów, ale także pewnych wartości, o które toczy się spór Brukseli z PiS.
Opozycja powinna sama wygrać z PiS, Bruksela za nią tego nie zrobi. Rządzącej partii będzie szkodzić załamanie koniunktury, drożyzna, kryzys energetyczny, coraz bardziej widoczny chaos w obozie Zjednoczonej Prawicy i coraz boleśniej odczuwana niekompetencja rządzącej ekipy. Przez to wszystko także jej suwerennościowe szantaże utracą znaczną część swojej mocy.
Opozycja musi się jednak przedstawić jako siła mająca nie tylko słuszność, ale też konkretne rozwiązania, pozwalające szybko naprawić to, co popsuł PiS. Pochwalić więc trzeba propozycję Lewicy, która chce, by partie opozycyjne już teraz siadły do stołu, żeby ustalić wspólnie projekty ustaw do przyjęcia na pierwszym posiedzeniu następnego Sejmu, tak by jak najszybciej można było odblokować europejskie środki.
Dobrze byłoby je przygotować nawet wcześniej. Bo jeśli faktycznie okaże się, że PiS odciął Polsce dostęp do unijnych środków z funduszy spójności, to warto, by opozycja pokazała, że jest gotowa do wzięcia odpowiedzialności, np. składając w Sejmie wniosek o konstruktywne wotum nieufności i wybór możliwie najmniej kontrowersyjnego kandydata na tymczasowego premiera – np. Władysława Kosiniaka-Kamysza.
Taki rząd techniczny miałby jeden cel – wdrożyć wszelkie zmiany konieczne do uruchomienia europejskich środków i przygotować jak najszybciej wybory. Wniosek pewnie nie miałby szans, ale opozycja może powiedzieć: przedstawiliśmy sensowne rozwiązanie, część PiS, której bliska jest polska racja stanu, mogła je poprzeć, ale wybrali Ziobrę. Pora więc w wyborach wybrać nową władzę, która nie przedkłada tego wyjątkowo nieudolnego i szkodliwego ministra sprawiedliwości nad wielomiliardowe wsparcie unijne dla polskiego państwa.