Podatkowa walka klas jest nierówna. Ci, którzy mogliby skorzystać choćby na skromnym podniesieniu podatków najlepiej zarabiającym, nie mają w tej debacie prawie żadnej reprezentacji. Dominuje jak zwykle krzykliwa, uprzywilejowana mniejszość.
Kiedy PiS zaproponował, by ludzie zarabiający trochę więcej od innych zaczęli płacić nieco wyższe podatki dochodowe, rozgorzała autentyczna walka klas. Okazało się, że zwiększenie daniny publicznej osobom zarabiającym powyżej 10 tysięcy zł o kilkaset złotych napotkało zaciekły opór kręgów opiniotwórczych. Nazwano to zamachem na klasę średnią.
Nikt jednak nie przedstawił żadnych dowodów, że osoby dotknięte wyższym podatkiem ulegną deklasacji. Wspomniano za to, że wyższy podatek może zadziałać na te osoby demotywująco. W zapale polemicznym argumentowano też, że osoby zarabiające więcej niż zdecydowana większość uczciwie zarabiają i nikomu nic nie ukradły. W tym rozumowaniu zawiera się teza, że opodatkować można tylko złodziei. Ale to przecież absurd. Bo gdy ktoś kradnie, zajmuje się nim prokuratura, a nie fiskus.
Sok z liberalnego komentatora A.D. 1999. Na przykładzie Rafała Grupińskiego
czytaj także
Oczywiście umiem sobie wyobrazić, że osoby dobrze uposażone żyją „na styk”, a wyjęcie im z budżetu domowego tych kilku stów może wywołać pewne perturbacje. Z drugiej jednak strony, kiedy wieczorem idę przez śródmieście Warszawy, widzę kawiarnie i knajpy wreszcie pełne ludzi, którzy w jeden wieczór wydają sumy porównywalne z kwotą zwiększonego obciążenia podatkowego. Jednocześnie znaczna część tych, którzy czują się „zagrożeni” wyższym podatkiem, pobiera zasiłek 500 zł na dzieci, choć tak naprawdę mogliby się bez niego obejść. Kiedy więc będą musieli zapłacić wyższy podatek, to po prostu oddadzą państwu podobne kwoty.
Przeciwnicy wyższego opodatkowania ludzi zamożnych twierdzą też, że wprawdzie podatki progresywne mają sens, ale nie w Polsce, gdzie rządzi PiS, który i tak te środki zmarnuje. Nie chodzi jednak o żadne marnotrawstwo, tylko o transfer socjalny. A bogaci – przepraszam: zamożni – są transferom socjalnym przeciwni. Sądzą bowiem, że zasiłki rozleniwiają. Mają skłonność do pogardzania osobami zmuszonymi do korzystania z pomocy społecznej, które często określane są mianem nierobów.
Jest to zarzut absurdalny, jeśli uświadomić sobie, że osoby niżej uposażone pracują zwykle dłużej w wymiarze czasowym i wielokrotnie ciężej od tych, którzy mają wysokie pensje i zarabiają na godzinę kilka, a nawet kilkanaście razy więcej niż ochroniarz, sprzedawca czy pielęgniarka. Jest to wszystko częścią postrzegania świata jako sprawiedliwego. Świata, w którym bogaci są bogaci zasłużenie, bo na to uczciwie zapracowali, a biedni mają to, co im się należy, gdyż nie chciało im się uczyć, ciężko pracować i oszczędzać.
Polski Ład jest w zakresie systemu podatkowego pierwszą nieśmiałą próbą sprawiedliwszego rozłożenia ciężarów. Napotkał on zmasowany opór ze strony elit, które decydują o treści publicznego dyskursu. Polska jest krajem o największych nierównościach w Unii Europejskiej (według badań zespołu Piketty’ego 10 proc. najlepiej uposażonych przejmuje 40 proc. PKB), a na straży tych nierówności stoją nie tylko dziennikarze i analitycy, ale też olbrzymie rzesze pożytecznych głuptasów, które wbrew własnym najlepiej pojętym interesom bronią mechanizmu, w którym bogaci, czyli nie oni, się bogacą, a biedni, czyli często właśnie oni, biednieją.
czytaj także
W tej nierównej debacie, w której liderzy PiS mówią dość cienkim głosem, a liberałowie basują, pojawia się argument o „napuszczaniu biedaków na bogatych”. Jest on nietrafiony. W trochę wyższej stawce podatku dochodowego od wyższych dochodów nie ma nic z „rozkułaczania”. Nawet gdyby tę stawkę 39,75 proc. udało się wprowadzić, to i tak pozostaniemy w ogonie UE, jeśli idzie o maksymalne stawki PIT.
W obozie Zjednoczonej Prawicy ten lewicowy pomysł podatkowy także napotyka opór neoliberalnej frakcji Gowina. Szanse na uchwalenie nowych, sprawiedliwszych podatków wcale nie są duże.
Ostatnio wiele się mówi o ujawnionych majątkach Obajtka i rodziny Morawieckich. Ich zamożność budzi powszechne oburzenie. Jako socjalista podzielam je, ale nie oburzam się wybiórczo: przecież prezesi spółek skarbu państwa mianowani przez poprzednie rządy zarabiali porównywalne kwoty i też dorabiali się olbrzymich fortun. Podobnie zresztą jak inni prezesi banków, którzy – jak były prezes WBK Morawiecki – zarabiali rocznie miliony złotych. Odchodzący ze stanowiska prezesa PKO BP Zbigniew Jagiełło zarabiał 4 miliony rocznie i nikt mu tego nie wypomina.
Dlaczego zatem ci wszyscy publicyści, dziennikarze, komentatorzy nawet się nie zająkną o możliwości obłożenia tych fortun jakimś podatkiem majątkowym? Może wraca tu argument, że skoro nie ukradli, tylko zdobyli uczciwie, to opodatkowanie jest niedopuszczalne.
czytaj także
Podatkowa walka klas jest nierówna. Ci, którzy na tej skromnej zmianie systemu podatkowego mają skorzystać, nie mają w tej debacie prawie żadnej reprezentacji. Dominuje jak zwykle krzykliwa, uprzywilejowana mniejszość, która atakuje nie tylko obóz rządzący, ale przy okazji miliony zapracowanych, ledwo wiążących koniec z końcem zwykłych ludzi.
Nawet po wprowadzeniu Polskiego Ładu nasz system podatkowy pozostanie degresywny. Czyli im kto więcej zarabia, tym mniejszą część tych dochodów będzie oddawał państwu w formie daniny publicznej. Nie może być inaczej w systemie skonstruowanym tak, jak gdyby podatek był karą, a obłożyć nim można było tylko złodziei.