Zaangażowani kibice już dawno przenieśli wybory w USA na polskie poletko, jako kolejną odsłonę wojny Dobra ze Złem. Floryda, a nawet Teksas mają być już nawet nie tyle niebieskie dla demokratów, ile niemal dla Rafała Trzaskowskiego. Bo to przecież jedno i to samo. Pisze Galopujący Major.
Może to i trudne do przełknięcia dla rodaków, ale z punktu widzenia interesów Polski wybory prezydenckie w USA mają znowuż nie aż tak duże znaczenie. Niezależnie od tego, kto w USA wygra − obecny rząd nadal będzie wobec niego ostentacyjnie uległy, tak jak uległy był wobec administracji Obamy czy Trumpa. I tak samo Amerykanie będą traktować Polskę jako trzeciorzędnego partnera, któremu − tak się dobrze składa − można sprzedać wszystko.
Ważniejsze są dla Polski wybory w Niemczech czy Francji, albowiem zmiana sił w Paryżu czy Brukseli może wywrócić cały europejski stolik do góry nogami. Tymczasem USA co najwyżej zmienią obsługiwanego przez Polaków gościa.
Mimo to wybory prezydenckie w USA wywołują w Polsce ogromne emocje. Na pewno większe niż wybory samorządowe i do Europarlamentu. Pytanie, dlaczego tak się dzieje?
Każdy się zna
Po pierwsze, znajomość angielskiego. Tak, po ćwierćwieczu demokracji Polacy w swej młodszej, wykształconej połowie stali się narodem niemal dwujęzycznym. Owszem, jest to język pełen wad i przekształceń, ale jednak jego znajomość jest na tyle zaawansowana, że spokojnie można czytać, a czasami nawet oglądać i słuchać o amerykańskich wyborach więcej i więcej. A to oznacza, że kolejka do zostania znawcą amerykańskiej polityki niezwykle się skróciła. Dziś, korzystając z social mediów, każdy może wypowiedzieć się o wyborach amerykańskich, i to o wiele bardziej fachowo niż o wyborach w Polsce.
Po drugie, ogrom materiału. Język to nie wszystko. Przecież wybory odbywają się także w anglojęzycznej Wielkiej Brytanii, a mimo to nie jesteśmy w necie zalewani domorosłymi analizami o strukturze klasowej hrabstwa Yorkshire.
Liczenie głosów trwa, ale Trump już ogłosił swoje zwycięstwo
czytaj także
Bo amerykański kapitalizm i z wyborów potrafi zrobić maszynę pieniędzy i rozrywki, a główną rolę odgrywają generowane badania, zestawienia, statystyki. Te kolorowe cukierki nęcące naszych amerykanistów in spe dają złudne poczucie wtajemniczenia, a czasami nawet i garść wiedzy. Dlatego tyleż zabawne, co smutne, jest porównanie polskiego dyskursu o wyborach w USA i Polsce. Polacy, którzy nigdy USA na oczy nie wiedzieli, wiedzą więcej o amerykańskich wyborach niż o tych we własnym województwie.
Floryda i Teksas dla Rafała Trzaskowskiego?
Wreszcie, po trzecie, zimna wojna domowa. Otóż to, co dzieje się w ukochanej przez Polaków Ameryce, rzekomej kolebce wolności i jeszcze bardziej urojonej wolności spod znaku Reagana, to nie są tylko wybory w Ameryce. To wojna mająca na celu zatopienie flagowego okrętu prawicowych populistów, jakim jest Trump.
Tyle że ani polskim zwolennikom Trumpa, ani tym bardziej jego przeciwnikom, bynajmniej nie chodzi o Trumpa. Chodzi, jak zawsze, o Kaczyńskiego. Zaangażowani kibice już dawno przenieśli wybory w USA na polskie poletko, jako kolejną odsłonę wojny Dobra ze Złem, starcia cywilizacji o wszystko, o my albo oni. Utrzymanie bądź zatopienie flagowca Trumpa ma być dowodem zatopienia bądź uratowania całej prawackiej floty.
Wybory w USA pokazują, że polaryzacja będzie tam coraz ostrzejsza [podcast]
czytaj także
Polscy kapitanowie liberalnych statków wiwatowali na mostkach, wydawali komendy i składali sobie gratulacje, jeszcze zanim noc wyborcza się w ogóle zaczęła. Biden miał zmieść Trumpa, Floryda, a nawet Teksas miały być już nawet nie tyle niebieskie dla demokratów, ile niemal dla Rafała Trzaskowskiego. Bo to przecież jedno i to samo.
Z drugiej strony ostrzeliwali się zwolennicy Kaczyńskiego, dla których Biden i Tomasz Lis to jedna rodzina, niczym Donald i jego Ivanka śpiewający przy ognisku.
Okręt Trumpa jeszcze nie zatonął
Zabawne, że fakt, iż Biden, który jest katolikiem, zaczął dzień wyborczy od mszy, nie został odczytany przez nastrojoną antyklerykalnie opozycję w Polsce jako prowokacja.
A z kolei prawica rzeczywiście popierała Trumpa, który − jak podawały amerykańskie media − miał korzystać z terapii wykorzystującej krew abortowanych płodów. I abstrahując od tego, w jakim stopniu te pogłoski są prawdziwe, ani jednemu z tych wszystkich terlikopodobnych publicystów moralna powieka nawet nie drgnęła. Nawet gdyby Trump abortował połowę Wisconsin, to i tak by się nie liczyło. Bo przecież nienawidzą go ci drudzy.
Problem w tym, że alt-rightowy okręt Trumpa wcale nie zatonął. Owszem, nabrał trochę wody, ale sprawa być może wyląduje w lokalnym porcie, zwanym Sądem Najwyższym. Liberalny świat nadal nie ma języka, żeby odpowiedzieć populistom. I to populistom, którzy, hurr durr, ponoć nie mogą się już podnieść po tym, jak nie potrafili zaradzić epidemii i tsunami gospodarczemu.
Z drugiej strony doczłapanie się Bidena do wygranej, jeśli tylko uda się mu ją utrzymać w Sądzie Najwyższym, jest dla prawicowych populistów ostrzeżeniem, że być może szczyt popularności za nimi. Dlatego polscy liberałowie pół nocy płakali, a od rana łzy cisną się z kolei do oczu polskiej prawicy.
I tylko Amerykanie mogą patrzeć na to zdumieni, bo przecież żaden z nich nigdy nie emocjonował się wyścigiem Trzaskowskiego z Dudą. I nigdy prawdopodobnie nie będzie.