Dlaczego uciekam w sf, czemu zamiast kolejnej analizy ludu smoleńskiego czytam kolejną książkę Philipa Kindreda Dicka?
Dlaczego uciekam w sf, czemu zamiast kolejnej analizy ludu smoleńskiego czytam kolejną książkę Philipa Kindreda Dicka? Zostały mi już tylko resztki jego twórczości, ale dokopałem się właśnie do nieznanej mi wcześniej powieści Eye in the sky z 1957 roku, gdzie po przypadkowym wybuchu w laboratorium bohaterowie, wytrąceni ze swojego („jednego i wspólnego”) świata, przemierzają alternatywne światy kwantowe, w których ostateczną formą i władzą jest nieskrępowana wola każdego z nich po kolei. Najpierw zatem dostają się do świata konserwatywnego weterana II wojny światowej, który popada w coraz ostrzejszy religijny fundamentalizm (religią panującą jest tam zislamizowane chrześcijaństwo, co w książce z 1957 roku pokazuje, że Dick był wizjonerem-realistą). Później więzi ich świat asertywnej amerykańskiej mamy, która usuwa z niego kolejno wszystkie przedmioty i substancje, które uważa za „brzydkie” albo „groźne”, gdyż mogłyby zatruć albo zdemoralizować jej synka. Ta purytańska praca kończy się eliminacją podejrzanych atomów i cząstek, co ten świat unicestwia i pozwala wydostać się z niego innym błądzącym. Następnie trafiają do świata regularnej paranoiczki, w którym spełniają się wszystkie jej najgorsze koszmary, a wreszcie „przyjmuje ich” świat prawdziwego komunistycznego agenta, który przetrwał nawet makkartyzm, gdyż wszelkie podejrzenia o bycie sowieckim agentem zawsze udawało mu się zrzucić na jakiegoś Bogu ducha winnego odrobinę postępowego liberała, podczas gdy on sam skutecznie udawał nieskazitelnego prawicowca i nieprzejednanego amerykańskiego patriotę.
Może nazistowska inwazja z księżyca (Iron Sky, fiński esef, który wchodzi na ekrany polskich kin w najbliższy piątek) będzie w sobie miała więcej nieprzewidywalności niż kolejna wymiana Kaczyński-Tusk albo Ziobro-Kaczyński. To jest bez wątpienia ich życie, ale czy naprawdę moje? To jest bez wątpienia jakaś alternatywna Polska przesunięta o jedno położenie bozonu Higgsa, ale czy to moja Polska? Czy miałem kiedyś w ogóle jakąś swoją Polskę, czy okazałem się na to dostatecznie silny?
Nie czuję żadnego wpływu na zachowanie ludzi, na których kiedyś przecież zagłosowałem (na Kaczyńskiego w 1991 i 2005 roku, a później zazwyczaj na Tuska). Nawet pisząc dla tygodnika opinii kolejny zamówiony tekst o jałowości polskiej polityki partyjnej po drugiej rocznicy Smoleńska albo odpowiadając na pytanie telewizyjnego prezentera, czy bardziej wygłupiają się Kaczyński z Macierewiczem, bredząc o zamachu i wojnie, czy platformersi próbując ich za to postawić przed sejmową komisją etyki – nie czuję, bym miał jakikolwiek wpływ na ludzi, których wola nadała temu krajowi jego dzisiejszą formę. Formę, w której wyjątkowo nie potrafię żyć.
Jak rozwalić ten s.f? Na pewno nie stając po jednej stronie. Gowin zakrywa prywatną konferencją w sprawie gwałtu (prywatną, gdyż koordynacja działań poszczególnych ministerstw tego rządu przestała już istnieć) swoją niechęć do unijnych dyrektyw i rezolucji broniących praw kobiet. Ale jak kłócić się z kimś, kogo i tak uważam za odrobinę mniejszego cynika od „tych drugich”, którzy „imienia Bożego” nadużywają jeszcze bardziej ostentacyjnie? Nawet pogoda nie usprawiedliwia już mojego beznadziejnego nastroju, bo za oknem słońce. I tak bardzo chciałoby się, żeby ten kraj znów zaczął żyć. Zastanawiam się, czy będąc Francuzem głosowałbym na Sarkozy’ego czy na Hollande’a. Obu uważam za umiarkowanych, przewidywalnych cyników, ani Sarko nie zniszczy strefy Schengen, ani Hollande nie rozwali Paktu Fiskalnego. Narodowym demokracjom wszyscy dzisiaj kłamią, aby pozwoliły im po wyborach w spokoju budować europejską biurokrację. Nie wiem, czemu akurat konserwatyści mieliby się na to oburzać, niech przypomną sobie arystotelesowską pochwałę ustrojów mieszanych. Zatem zagłosowałbym na któregoś z tych dwóch, bo tak bardzo przyzwyczaiłem się oddawać „głosy użyteczne”, że być może z mojego głosu nie ma już dla nikogo żadnego pożytku.
N.N. opowiada mi (nie jest to autoryzowany wywiad, a tylko ploty na jakimś radiowym korytarzu, ale warto czasem skorzystać z nowego atrakcyjnego dziennikarskiego formatu wypromowanego w mediach Tomasza Lisa), jak Józef Pinior męczy się w prowincjonalnym i nikomu do niczego niepotrzebnym polskim Senacie, gdzie albo musi wytrzymywać ataki całkowicie udawanej smoleńskiej histerii, albo być trybikiem w platformerskiej maszynce do głosowania, kiedy już jakaś platformerska ustawa trafi tam z izby niższej, co dzieje się rzadko. Na tym tle europarlament, gdzie Pinior mógł kiedyś realnie pracować, przy całej swojej słabości i niereprezentatywności, w porównaniu z naszym parlamentem narodowym jest jednak miejscem jakiegoś kontaktu z rzeczywistością nieuformowaną bez reszty wolą Kaczyńskiego i Tuska.
Ustawy rządzącej Polską od ponad czterech już lat Platformy Obywatelskiej trafiają ostatnio z Sejmu do Senatu jakby jeszcze rzadziej, gdyż jeśli Platforma uchwali ustawę o in vitro w wersji Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, konserwatywni wyborcy nie zagłosują w przyszłości na Jarosława Gowina. A jeśli Platforma uchwali ustawę o in vitro w wersji Gowina, nieco bardziej liberalni wyborcy nie zagłosują w przyszłości na Kidawę-Błońską. Czyli tak czy owak na Platformę Obywatelską, która w prawie każdej sprawie potrafi się dziś zapatować (spieszę uspokoić „tożsamościowców”, to słowo pochodzi od szachowego pata, nie od Zapatero).
Moi nałogowi przeciwnicy po stronie „tożsamościowej” (nałóg wydaje się obustronny, choć ja biorę swoją działkę białego hejterskiego proszku, nie czując już prawie żadnej ulgi) mają swego „Boga” (od tej pory będę używał cudzysłowu, żeby uniknąć zbyt mechanicznego bluźnierstwa), którego ciągle ktoś im obraża, więc ciągle są zmobilizowani i odrabiają swoją wierszówkę, jak bohaterowie Drugiego przyjścia Yeatsa („najlepsi tracą wszelką wiarę, a w najgorszych/ Kipi żarliwa i porywcza moc”). Ja mam swoje zwątpienie, a czy można być nieustająco politycznie zmobilizowanym w obronie zwątpienia? Trochę trudniej, ale jednak można. Co należało dowieść.