Po pierwsze, warto wierzyć Romanowi Giertychowi, kiedy w „Faktach po faktach” powtarza, że na razie nie przygotowuje się do politycznego powrotu. W każdym razie nie od „prawicowego dołu”, bo wówczas nie odważyłby się powiedzieć złego słowa na temat o. Tadeusza Rydzyka, nawet gdyby ten obrażał go bardziej, niż to robi dzisiaj. Taki powrót Giertych odkłada sobie na czasy „po Tusku”. Na razie postanowił wrócić do polityki „od góry”, czyli od strony zachwyconych nim ludzi z samych szczytów Platformy. W ubiegły weekend poczuł się już na tyle pewnie, że ryzykując swoje platformerskie, a nawet rządowe przyjaźnie, poucza w „Rzeczpospolitej” premiera Donalda Tuska, że „powinien zmienić PO i pójść na prawo”, bo jak nie skończy z obecnym lewicowym skrętem Platformy (widział kto takie wydarzenie w Polsce?), to PiS wygra wybory, a panująca w Polsce z boskiego nadania prawica rozmaitych odcieni będzie sobie musiała poszukać innego lidera.
Mnie ten apel nie dziwi. Od dawna zachęcam was – ludzie lewicy i słabiutkiego liberalnego centrum – do zabawy w PO-neosanację, bo w PO-neosanację w najlepsze bawią się już inni. Tyle że oni grają na pułkowników z OZON-u, więc my musimy grać na pułkowników lewicowych lub choćby liberalnych – Kozłowską-Rajewicz, Piniora, Boniego czy Arłukowicza. Nawet jeśli wiemy, jak słaba jest pozycja tych pułkowników w Platformie. I jak bardzo ich los w naszej neosanacji zależy od osobistej ochrony samego neoMarszałka.
Ludzie mogą (chociaż nie powinni) rzucać się sobie do gardeł tylko wówczas, kiedy są wystarczająco silni. Lewica i liberałowie nie są w dzisiejszej Polsce wystarczająco silni, żeby przeżyć osobno. Jak się Miller, Palikot, Kwaśniewski, „Gazeta Wyborcza”, Zieloni, „prawdziwa lewica”, resztki modernizacyjnego liberalizmu w Platformie itp. jakimś cudem, na jakimś minimalnym poziomie nauczą współpracować, to będę ich chwalił pod same niebiosa. Jak nie nauczą się współpracować na żadnym poziomie, co ja na to poradzę. Ale i wówczas będę ich chwalił, może nieco ciszej. Z innego paragrafu będę chwalił Millera, z innego paragrafu Palikota, z innego paragrafu Kwaśniewskiego, z innego paragrafu „Gazetę Wyborczą”, z innego paragrafu Agnieszkę Grzybek, a z jeszcze innego Agnieszkę Kozłowską-Rajewicz (przełykając przy tym wszystkie własne wątpliwości „historyczne”, „tożsamościowe”, „wiarygodnościowe” albo wątpliwości co do zdolności uprawiania przez niektórych z nich polityki jakkolwiek skutecznej).
Liberalno-lewicowy Front Ludowy na rzecz modernizacji Polski jest dziś tak słaby wobec „konserwatywnej większości” – która z konserwatyzmem Adenauera, Disraeliego, Bismarcka, modernizatorów ery Meiji, ba, nawet Stańczyków czy pozytywistów warszawskich nie ma nic wspólnego, ale „większością” jest w dzisiejszej polskiej polityce na pewno – że albo lewica i liberałowie nauczą się uderzać razem, albo dadzą się polskiej prawicy pogrzebać każdy, każda i każde z osobna. A jak już prawica wszystko inne pogrzebie, to wyprowadzi Polskę z nowoczesności, w której nasz kraj wciąż osadzony jest płytko.
Jeśli zatem Roman Giertych ośmielił się pouczać premiera, oznacza to u niego poczucie własnej siły. Mnie się to poczucie siły u Romana Giertycha bardzo nie podoba. Jest on bowiem miękki, czy raczej plastyczny, tylko politycznie, jeśli jednak chodzi o instrumentalizowanie Kościoła i katolicyzmu w walce o osobistą pozycję i władzę w Polsce, jeśli chodzi o głęboką, nawet jeśli dzisiaj ukrytą na zasadzie ketmanu, nienawiść do Brukseli jako źródła „laickiej zarazy”, to Roman Giertych jest twardszy od Jarosława Kaczyńskiego czy Jarosława Gowina. Czyli oto wśród polskich polityków, którzy modlą się, żeby zdobyć władzę, chodzą na procesje z kamerami, żeby zdobyć władzę, cytują Jana Pawła II, żeby zdobyć władzę – pojawia się człowiek, który będzie to wszystko robił jeszcze bardziej bezwzględnie. A w Platformie już dzisiaj Giertych ma przyczółki, ludzi, od których jest politycznie bardziej błyskotliwy, więc zupełnie słusznie uważają go za polityczny i ideowy autorytet oraz przewodnika.
A Tusk? Tkwi w swojej oblężonej twierdzy jednoosobowej władzy nad Platformą i państwem. W twierdzy, z której wypada coraz rzadziej, a to żeby komuś ściąć głowę, a to, żeby wygłosić optymistyczny i uspokajający komunikat. Ale czy rządzi? Czym rządzi? To trudno powiedzieć. Na pewno nie rządzi lotniskiem w Modlinie, które przecież pod jego władzą zostało wybudowane. Byle urzędasy średniego szczebla wyspecjalizowane w obstrukcjach mają nad tym obiektem więcej władzy niż premier. Nie wiadomo, czy Tusk rządzi służbami, nawet po „puknięciu” Bondaryka. Wszyscy przecież widzieliśmy, jak owe mityczne i wszechmocne służby, formalnie podlegające premierowi, oglądały rozwijający się na oczach wszystkich i trwający prawie rok antytuskowy montażyk – od taśm Serafina po polowanie z nagonką na Tuska juniora w Amber Gold (to, że Amber był parabankiem, ludziom robiącym ten montażyk było akurat najbardziej obojętne, bo sami są niezłymi parabankierami). Ja w tym miejscu pytam nawet nie tyle o to, czy Tusk rządzi, bo formalnie rządzi, ale co to znaczy „rządzić Polską”, a raczej – jak mało to znaczy?
Oczywiście ludzie Platformy na to odpowiedzą, że Jarosław Kaczyński, mimo że głośno krzyczał i tupał do rytmu, rządził na jeszcze mniejszym obszarze, bardziej nieudolnie, wciąż próbując złapać króliczka „układu” i władzy, który ciągle mu się wymykał. To nawet jest prawda, ale co to za pocieszenie? Może dla ludzi Platformy, choć obawiam się, że już i ich to pocieszać przestało. Jednak jeśli Tusk miałby znowu wyskoczyć ze swojej oblężonej twierdzy i ściąć komuś głowę, niech to będzie przynajmniej głowa Romana Giertycha, który postanowił go publicznie podyscyplinować, nauczyć go prawdziwej prawicowości. A gdyby jeszcze wynikiem tej nocnej wycieczki za mury stało się rzeczywiste skierowanie Platformy na lewo albo chociaż ku centrum? Ach, marzenia, marzenia… Poza tym, na jakiej sile Tusk mógłby się wtedy oprzeć? Na sile polskiej lewicy i liberalnego centrum? To najpierw musiałaby być taka siła. Oczywiście przywoływany przeze mnie wielokrotnie Ataturk (w mojej publicystyce postać raczej mityczna, niźli historyczna) nie pytał o społeczną siłę, którą ktoś mu da, ale sam sobie taką siłę budował. Jednak to wszystko było dawno i nieprawda. Dzisiaj w światowej polityce rządzi „zasada Obamy”: chcecie zmiany, to sobie tę zmianę wywalczcie. A jak wywalczycie, ja nią ewentualnie spróbuję „zarządzać”.