Obywatele globalnego Weimaru nie głosują już na projekt, bo go nie mają. Głosują wyłącznie w rytmie swojego aktualnego „tożsamościowego wkurwienia”.
Jedyne zdanie, które intelektualnie, a może wręcz duchowo zainspirowało mnie w mediach na przestrzeni mijającego tygodnia, miesiąca, roku… pochodzi (możecie zaliczyć ten fragment tekstu do segmentu „autopromocja”) z opublikowanego niedawno w Dzienniku Opinii, przełożonego przez Michała Sutowskiego wywiadu Zygmunta Baumana dla „Corriere della Sera”. Nie jest to nawet zdanie Baumana, ale zacytowane przez Baumana zdanie Pierre’a Rosanvallona (w młodości socjalisty i syndykalisty, ale dziś, od dawna już wypalonego „liberała zmęczenia”, którego lubi cytować także Marcin Król).
Rosanvallon zauważa z goryczą (nie chciałbym, żeby „gorycz” stała się jedynym synonimem „realizmu”, ale ostatnio jakoś tak się zdarza), że w późnonowoczesnej liberalnej demokracji „rządzą już nie ci, których wyborcy obdarzają zaufaniem, a jedynie ci, którzy mechanicznie skorzystali na nieufności do ich konkurentów lub poprzedników”.
Ciężar tej filozoficznej uwagi odbiera wszelką powagę tak epokowym zwycięstwom wyborczym, jak zwycięstwo Obamy nad McCainem w 2008, Hollande’a nad Sarkozym w 2012, a nawet Platformy Obywatelskiej nad Prawem i Sprawiedliwością w 2007 roku. Odbiera nawet powagę ewentualnemu zwycięstwu PiS-u nad PO w roku 2015, 2020, 2027…, jeśli oczywiście do tego czasu uda się Jarosławowi Kaczyńskiemu utrzymać spójność i pozycję swego obozu jako jedynej alternatywy dla Platformy przygniatanej coraz bardziej do ziemi („Tej Ziemi”?) ciężarem swej władzy.
Obywatele globalnego Weimaru (i my, i my, i my…) nie głosują już na projekt, bo go nie mają. Nie głosują na wielką narrację (ibidem, obojętnie, czy są antysystemową prawicą, czy antysystemową lewicą, która z wielką narracją Oświecenia też ciągle chętnie się żegna w swoich manifeścikach). Nie głosują nawet na nadzieję choć tak słabą, jak moja zsekularyzowana wersja Pascalowskiego zakładu (obstawienie najbardziej ostrożnej, powolnej, nieomalże niezauważalnej, lecz jednak zachodzącej akumulacji etycznego postępu ludzkości, bo jeśli nie, to wznosząca się prosta technologicznego postępu przetnie się z eliadowskim, zaplątanym w zamknięte cykle nadziei i jej kompletnej utraty, światopoglądem jaskiniowców i nasza modernizacja Cthulhu – odczarowanie bez empatii pchające nas w coraz zimniejszy egoizm – zakończy historię naszego gatunku nawet nie w eliadowskich martwych cyklach, ale w najbanalniej linearnej samozagładzie).
Ale obywatele globalnego Weimaru nie głosują już z żadnego z powyższych powodów. Głosują wyłącznie w rytmie swojego aktualnego „tożsamościowego wkurwienia”.
I teraz przejdę od tej wielkiej ramy do małego konkretu. Do dyskusji o przewijaniu „maluchów” na stole w restauracji. Z jednej strony ta dyskusja, która trafiła się „Gazecie Wyborczej” dzięki brawurowemu – bo opartemu na autentycznym gniewie obywatelskim – felietonowi Agnieszki Kublik szalenie mnie cieszy. Ponieważ zdecydowanie przedkładam cywilne, społeczne i bezkrwawe akty założycielskie ponad „krwawe akty założycielskie” (cyt. za Ludwik Dorn po katastrofie smoleńskiej), dlatego wolę, kiedy kobiety i mężczyźni z taką pasją spierają się w Polsce o publiczne przewijanie niemowląt, niż kiedy z analogiczną pasją spierają się o „zamach smoleński”, „masowe wyborcze fałszerstwo na rzecz PSL z użyciem rosyjskich serwerów” czy o „walkę z komuną”, w której po jednej stronie barykady występują tacy odwieczni antykomuniści, jak Rafał Ziemkiewicz i Karol Karski, a po drugiej strony takie „odwieczne komuchy”, jak Stefan Niesiołowski czy Bronisław Komorowski. Gdybyśmy spierali się tylko o to, o co spierali się czytelnicy brawurowego felietonu Agnieszki Kublik, polityki może w Polsce i tak by nie było, ale trochę bardziej dałoby się żyć.
Do tej beczki miodu, ogromnej jak Stadion Narodowy, muszę jednak dodać małą łyżeczkę dziegciu. Martwi mnie, a nawet przeraża i kompletnie pozbawia nadziei, zradykalizowana perspektywa tożsamościowa większości głosów w tej dyskusji, nie wyłączając głosu, który ją rozpoczął. Spierali się w niej i spierały głównie mężczyźni i kobiety, które albo „nie są aktualnie matkami niemowląt” albo „aktualnie matkami niemowląt są”.
Na własne potrzeby nazywam to fejsbukową polityką. Polityką tożsamości tak bardzo chwilowych i woluntarystycznych, tak niewiele sobie robiących z zasady rzeczywistości (będącej w ludzkim świecie przede wszystkim zasadą Innego), że w porównaniu z tym polityki tożsamościowe uprawiane w oparciu o „klasę, rasę, płeć” to i tak już są jakieś archaiczne i anachroniczne monumentalne wielkie narracje, które w polityce fejsbukowej nie mają prawa przetrwać. Fejsbukową polityką okazały się np. ruchy miejskie, spośród których jedyną bardziej tradycyjną artykulację polityczną zaryzykowała lista Joanny Erbel i Zielonych (mogę się z tą artykulacją nie we wszystkim zgadzać, ale była polityczna i sądzę, że to było dobre). Akurat ta lista nie zdobyła jednak najbardziej imponującego poparcia obywateli i obywatelek Warszawy. Wychowanych już i ukołysanych przez fejsbukową politykę.
Czemu fejsbukowa polityka nie jest polityką w ogóle (polis, troska o polis i tym podobne „pieprzenie”)? Czemu polityka ruchów miejskich nie jest polityką? Jeśli medium to jednak także jest przekaz, zastanówmy się, jaki to przekaz. Dziś budzę się (i zaraz po przebudzeniu dorywam do „fejsa”) jako matka małego dziecka wkurwiona na to, co matką małego dziecka być mi utrudnia. Jutro jestem już jednak matką nieco większego dziecka, a pojutrze nie jestem już przede wszystkim matką, ale np. babką. Dziś leming, jutro moher. Dziś budzę się jako rowerzysta wkurwiony przez kierowcę samochodu, który próbuje mnie rozgnieść, jutro jako kierowca samochodu wkurwiony na rowerzystów utrudniających mi w miarę szybki przejazd z punktu A do punktu B. Dziś jestem wkurwiony, że pod oknem mojego bloku przejeżdża zbyt dużo samochodów, a jutro jestem wkurwiony, że nie mogę przejechać najkrótszą trasą pod oknem czyjegoś bloku (tak wiem, że budżet obywatelski jest jakąś szczyptą imperatywu kategorycznego w tym wszystkim, tyle że akurat zarządzanie nim polityce fejsbukowej najgorzej wychodzi).
Na Facebooku biedny wkurwia się na bogatego, a bogaty wkurwia się na biednego (w sumie, nie trzeba było do tego Facebooka, wystarczyły już gazety codzienne, ale nawet tu mamy do czynienia z większą nieodpowiedzialnością pogardy i resentymentu). Dziecko wkurwia się na rodzica, a rodzic na dziecko. Powstają partie singli i partie wielodzietnych, ale rodzina łatwo się rozpada w płynnej nowoczesności, więc dzisiejsza konserwatywna mama może się jutro stać na Facebooku domagającą się liberalnej swobody singielką. A jeszcze częściej (biologia jednak oddziałuje nawet na fejsbukową tożsamość, i tylko biologia, jak się tego obawiam) dzisiejsza ultraliberalna albo ultraemancypacyjna singielka może się jutro stać roszczeniową mamą, gdyż „wreszcie do macierzyństwa dojrzała”.
O błyskotliwych przemianach „tożsamości” facetów nie chcę nawet mówić, bo sam jestem facetem. I próbując powiedzieć „całą prawdę” o dialektyce mojej tożsamości, pogubiłbym się w tym labiryncie wkurwienia, resentymentu i roszczeń jak jakiś Uroburos, który już z pięć razy chwycił się za własny ogon i połknął.
To prawda, że Kantowska zasada prawa powszechnego, imperatyw kategoryczny, wielka narracja Oświecenia albo to wszystko, co było niepartykularne w trzech monoteizmach – tłumiły czasem perspektywy tożsamościowe ponad miarę albo ukrywały najsilniejszą perspektywę tożsamościową, która „wielką uniwersalną narrację” swobodnie ujeżdżała w swoim własnym jedynie interesie. I wtedy słusznie należało wyzwolić, w imię tłumionego przez wieki tożsamościowego wkurwienia, perspektywę krytyczną, jak to robili – z pozornym tylko cynizmem – Heine czy Brecht. Ale z drugiej strony jest dla człowieczeństwa i świata kompletną katastrofą dokonujący się „powrót partykularyzmów”, który np. Gillesowi Kepelowi pozwolił odróżnić „zemstę Boga” (skrajnie partykularną, gdzie imiona Jahwe, Jezusa, Mahometa często nałożone dodatkowo na nazwę tego czy innego plemienia są już tylko kibolskimi znakami, pod którymi odbudowuje się własną doraźną tożsamościową wspólnotowość usiłując zabić lub pozbawić praw przedstawicieli innych religii albo „worki skórno-mięśniowe”, jak lubią w prywatnych rozmowach nazywać agnostyków lub ateistów najbardziej dziś elitarni polscy katolicy z Dzieła).
Chyba że obstawiony przez Hegla w jego własnej wersji Pascalowskiego zakładu Duch spenetrował już tak głęboko i tak dokładnie wszystkie nasze półsekundowe tożsamości, że „lud staje się rozumny” właśnie na Facebooku. Przyznam szczerze, iż chciałbym w to wierzyć. Chciałbym móc tak napisać w poincie tego felietonu. Ale nie potrafię, bo w obecnym momencie mojej tożsamości, emocjonalnie wykończony przez osaczającą mnie ze wszystkich stron fejsbukową politykę, byłbym to uważał za kłamstwo, nie za dialektykę.