Antyeuropejska prawica wygrała w dwóch kluczowych państwach członkowskich UE, które kiedyś były liderami naszego kontynentu, a dziś mają poczucie, że są pariasami.
Z pozoru w tych wyborach nic się takiego nie stało. W unijnych instytucjach będą po staremu dominować chadecy, których przewodniczącym Komisji może zostać Juncker. Polityk z wizją (gdyby trafiło się mu życie w Polsce, wielu posłałoby go z tą wizją do lekarza, zamiast wspierać go w polityce). Znajdujący się w dodatku – podobnie jak spora część zachodnioeuropejskiej chadecji – tak daleko na lewo od prawicowej hegemonii panującej dziś w Polsce, że ze swoimi poglądami musiałby tu poszukać sobie miejsca pomiędzy Twoim Ruchem a partią Zielonych.
Koalicjantem chadeków po staremu będą socjaldemokraci, mimo że oberwali w całej Europie właśnie za to, że nawet Unię tak słabą, jaką się okazała wobec globalnego kryzysu, i tak uważają za instytucję bardziej realizującą emancypacyjne ideały lewicy niż piekło europejskich nacjonalizmów, które powstałoby po jej zniszczeniu.
Liberałowie (choć zdziesiątkowani w Niemczech) i Zieloni (choć w Polsce nie zebrali nawet podpisów pozwalających zarejestrować listę w całym kraju) mają wciąż spore frakcje, które uzupełnią chadecko-socjaldemokratyczną wielką koalicję, wymuszając na niej czasem podjęcie jakichś działań wzmacniających Unię lub czyniących ją bardziej efektywną i sprawiedliwą.
Jednak utrzymanie tego nieco tylko osłabionego status quo w Parlamencie Europejskim to jedyna dobra wiadomość. Pozostałe – dochodzące zarówno ze „starej”, jak i z „nowej” Europy – są o wiele gorsze.
Antyeuropejska prawica wygrała albo zdobyła zaskakująco wysokie wyniki wszędzie tam, gdzie frustracje społeczne połączyły się z frustracjami o charakterze godnościowym. Mówiąc prościej, trzeba było do tego zwycięstwa lub wzmocnienia antyeuropejskiej prawicy dwóch składników. Po pierwsze, żeby kryzys odarł jakieś społeczeństwo z poczucia dobrobytu. Ale po drugie, trzeba także było jakiegoś mitu z mniej lub bardziej odległej przeszłości.
Problem w tym, że te warunki zostały spełnione w dwóch kluczowych państwach członkowskich Unii Europejskiej, które kiedyś były liderami naszego kontynentu, a dziś mają poczucie, że są pariasami. W Wielkiej Brytanii i Francji do bieżących kłopotów (większych we Francji, ale w Wielkiej Brytanii ożywienie gospodarcze też wyraża się głównie poprzez puchnącą bańkę na rynku nieruchomości, napędzaną przez saudyjskie, rosyjskie i chińskie prywatne zakupy w lepszych dzielnicach i na lepszych przedmieściach Londynu) trzeba było dodać pamięć imperium i poczucie jego utraty. Te dwa głęboko sfrustrowane społeczeństwa Farage i Marine Le Pen przekonali – zaskakująco skutecznie – że „uwolnione od Unii” powrócą do dawnego imperialnego statusu. Zamiast „być kolonizowanymi przez imigrantów”, znów same zaczną kolonizować, czy raczej „powrócą do gospodarczej ekspansji w Afryce i Azji” (cyt. za Nigel Farage).
Podobnie wśród krajów „nowej Europy” oprócz napięć społecznych potrzebny był cień imperium – jeszcze bardziej mitycznego, jeszcze bardziej oddalonego w czasie. I frustracja wynikająca z jego nieistnienia. Rumunia i Bułgaria, mimo że znajdują się w gorszej sytuacji społeczno-gospodarczej niż Węgry i Polska, w cieniu „utraconego imperium” nie żyją, więc składnika „weimarskiego” zabrakło i antyeuropejska prawica pozostała tam siłą marginalną. Podobnie jak w krajach bałtyckich, na Słowacji i w Czechach. Wszędzie tam wybory były bardziej racjonalne i pragmatyczne. Nawet jeśli sama tylko racjonalność i sam tylko pragmatyzm mogą dziś dla przetrwania zupełnie podstawowego ładu na naszym kontynencie już nie wystarczyć.
Potwierdziło się, że Republiką Weimarską Europy nie są dzisiaj Niemcy, które w kryzysie skutecznie budowały swoje bogactwo i wciąż jeszcze unikają powrotu do imperialnego i nacjonalistycznego myślenia.
Węgry pogrążyły się we śnie, który szybko zamienia się w koszmar. Polska, mimo niewielkiej tylko przegranej Platformy z PiS-em (gdy to piszę, wciąż trwa proces liczenia głosów), też wcale się nie przebudziła.
Leszek Miller, nie bez racji ucieszony z wyniku, który można jednak uznać za sukces wyłącznie na tle dzisiejszej prawicowej i klerykalnej hegemonii, dziękował w swoim przemówieniu podczas wyborczego wieczoru śp. Wojciechowi Jaruzelskiemu za to, że ten walczył z bronią w ręku z hitlerowskim faszyzmem. Sprawne zarządzanie nostalgiami, w które sam nie wierzy, przyniosło Millerowi więcej niż Palikotowi, który w tej kampanii „rzucał się na druty” klerykalizmu i prawicowości – jak się okazało, silniejszych od niego.
Nie mamy nowoczesnej lewicy, nie mamy liberalizmu, nie mamy świeckości. Mamy to, co mamy. Na tle dzisiejszego korwinowego i smoleńskiego zdziczenia prawicy nawet PRL było jakąś cywilizacją, więc SLD – nawet układające się do drzemki w swoim niedużym mateczniku nostalgii – też jest jakąś cywilizacją i nie zamierzam na tę cywilizację, jaka nam została po PRL-u, w obecnej sytuacji wybrzydzać. Będę też z ciekawością czekał, czy Palikot przeżyje. Czy jego bonapartystyczna energia rzeczywiście jest niespożyta. Będę też czekał na licznych zmienników, którzy ponoć mieli się zaraz ujawnić i bez trudu zbudować silną centrolewicę, gdyby im tylko nie tarasowali przejścia zbyt silni Palikot i Miller. Wbrew pozorom oni obaj dzisiaj nie są zbyt silni.
Trudno bowiem nie zauważyć, że Donald Tusk się nie mylił, odsłaniając całkowicie swoje lewe, liberalne i świeckie skrzydło. Uważając, że albo nie ma tam elektoratu, albo nie ma go kto zmobilizować na tym poziomie, aby zagrozić pozycji jego i jego Platformy. Zatem należy walczyć wyłącznie o elektorat prawicy, należy też walczyć wszelkimi metodami o neutralność Kościoła (bo na wsparcie dzisiejszego polskiego Kościoła trudno Tuskowi liczyć, nawet w swojej klerykalnej i prawicowej odsłonie i tak jest zbyt świecki jak na oczekiwania tej części instytucji, która zamiast chrześcijaństwa nieodwracalnie już wybrała „zemstę Boga”).
Cieszę się, że Tusk nie przegrał znacząco ze smoleńską prawicą, znów nieco upudrowaną w tej kampanii wizerunkowymi elementami społecznej wrażliwości, której w niej nie ma za grosz (społeczna wrażliwość Ryszarda Legutki czy agenta Tomka?). Ale głosować już na Tuska nie będę. Właśnie dlatego, że wybrał Giertycha, Kamińskiego, prawicę. I będzie wybierał nadal, bo żadnej innej siły poza prawicą w tym kraju nie widzi. Jednak demokracja to nie jest przechodzenie na stronę większości. Wszędzie tam, gdzie tak jest, demokracja przestaje istnieć. Wszyscy w poszukiwaniu większości zaczynają głosować w Rosji na partię Putina, a w Polsce czy na Węgrzech na tę czy inną aktualną partię władzy.
Demokrację konstytuują ludzie, którzy zamiast wybrać większość i przyłączyć się do niej – pozostają wierni swojemu wyborowi, nawet jeśli jest mniejszościowy.
Będę szukał każdego ugrupowania, które będzie przesunięte choćby nieco bardziej ku centrum w stosunku do prawicowej hegemonii PiS i obecnego PO (w którą od spodu puka zdziczała prawica Korwina). Każdemu takiemu ugrupowaniu będę się starał pomagać, a już na pewno nie przeszkadzać. Mając nadzieję, że mniejszość – jaką jest dziś liberalizm, lewica i świeckość w Polsce – stanie się kiedyś większością albo stanie się taka silna, żeby wpływać na kształt i zachowania większości.
A reszta? Reszta jest milczeniem… i opowieścią idioty Korwina, pełną wrzasku i wściekłości, lecz nic nieznaczącą (cyt. i parafraza za, odpowiednio, „Hamlet” i „Makbet” W. Szekspira).