Witold Mrozek

Zrobimy rewolucję. Za trzydzieści lat

Znacie kogoś nieubezpieczonego? Tak? Niesamowite! Ponoć osoby nieobjęte ubezpieczeniem zdrowotnym praktycznie nie istnieją.

Znacie kogoś nieubezpieczonego? Tak? Niesamowite! Ponoć osoby nieobjęte ubezpieczeniem zdrowotnym praktycznie nie istnieją. „Setny ułamek procentu”, tak oszacowała ich liczbę parę miesięcy temu Ewa Kopacz – kiedyś na czele ważnego resortu, dziś na czele ważniejszej izby. Setny ułamek procentu, czyli mniej więcej tyle, ile w populacji albinosów. Białowłosego kolegę przed trzydziestką poznałem w życiu tylko jednego, a ludzi nieubezpieczonych w zbliżonym wieku spotykam codziennie.

Nieubezpieczeni bywają młodzi aktorzy bez etatu i szeregowi dziennikarze. Osoby „zatrudniane” na czarno albo pracujące od zlecenia do zlecenia. Kasjerki po pięćdziesiątce zatrudniane przez agencje pracy tymczasowej „na dzieło”. Szerokie i zróżnicowane są zastępy prekariatu, dla których nawet dostęp do powszechnie krytykowanych świadczeń NFZ i kolejek przed lekarskimi gabinetami jest luksusem. Swój problem nieubezpieczony prekariusz może rozwiązać oczywiście przez małżeństwo z osobą oskładkowaną. To rozwiązanie nie tylko raczej radykalne, ale i nieraz trudne. Może z przyczyn ideologicznych, może orientacja nie ta, a może dookoła dobrych partii z etatem coraz mniej.

Zanim więc nasz – dajmy na to, „wielkomiejski” – prekariusz dopije kawę i wyruszy na obszary wiejskie w poszukiwaniu żony z KRUS-em, może rozważyć samodzielne ubezpieczenie zdrowotne w NFZ. Pod warunkiem rzecz jasna, że stać go na wysupłanie około trzystu złotych miesięcznie, co dość skutecznie ogranicza krąg zainteresowanych prekariuszy. Do tego liczba formalności, którym musi sprostać, odpycha petenta już na samym początku. W myśl dominującej logiki – jego wina, głupi jest i niezaradny, trzeba było uczyć się comiesięcznego wypełniania papierów, a nie Hegla czy impostacji. Już naszym nienarodzonym dzieciom ministerstwo stosowne stosowny przedmiot opracowuje, wywalając historię rewolucji francuskiej czy inne bzdury, co się jeszcze ostały. Żeby było śmieszniej, przedmiot będzie się nazywał np. „przedsiębiorczość”.

Ale to nie wszystko. Za opuszczenie wąskiej ponoć kasty nieoskładkowanych pariasów i wejście do 99,99% ubezpieczonej ponoć populacji płaci się całkiem solidne frycowe. Jeżeli poza systemem ubezpieczeń pozostawało się od trzech miesięcy do roku, wynosi ono 736,37 zł. Jeżeli przydarzyło nam się nie mieć ubezpieczenia dłużej niż dwa lata, a krócej niż pięć – już 3 681,85 zł. Teoretycznie ma być to pewnie zabezpieczenie przez sytuacją, w której ktoś celowo unika płacenia składek, a w razie kłopotów ze zdrowiem płaci tylko jedną – i ma dostęp do świadczeń. Ale w praktyce to także forma karania ludzi za to, że nie stać ich było na ubezpieczenie, w momencie kiedy nagle myślą, że mogą sobie na nie wreszcie pozwolić. Właściwie to dosyć nieludzkie, ale czy kogoś to jeszcze rusza?

Wreszcie – miła niespodzianka. Znaczną część składek samoubezpieczający się już-nie-całkiem-prekariusz może odliczyć sobie od podatku dochodowego. Tylko po co wobec tego w zasadzie  zamrażać pieniądze, pożyczając je państwu na rok? Dlaczego budżet nie mógłby zapłacić za ewentualne leczenie bezpośrednio, bez całej biurokracji i przekładania z szufladki do szufladki? Zatem, żeby nie było, że cały felieton w tonie malkotenckim, na koniec postulacik pod dyskusję. Składka zdrowotna doliczana raz w roku do podatku dochodowego, służba zdrowia finansowana wprost z budżetu. Skoro nieubezpieczonych nie ma, dlaczego boimy się za nich płacić?

I jeszcze jedno. W całym powyższym biadoleniu nie ma mowy o takim drobiazgu, jak składki emerytalne dla naszego prekariusza. Nie tylko dlatego, że spora część moich nieubezpieczonych kolegów bez opieki zdrowotnej może wieku emerytalnego podniesionego do 70 lat – np. na początku trzeciej kadencji premiera Tuska – zwyczajnie nie dożyć. Spójrzmy na rzecz bardziej optymistycznie. Wierzę, że dzisiejsi bierni dwudziesto- czy trzydziestolatkowie za jakieś trzy dekady spalą odpowiednią ilość opon, by środki na emerytury dla tych, których skazano na pracę bez składek, jakoś się we wspólnym budżecie znalazły. Taka spóźniona młodzieńcza rewolta: siwizna, sztuczna szczęka z ubezpieczalni (żeby chociaż) i koktajl Mołotowa. Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie żebrakiem?

Felieton ukazał się na portalu e-teatr.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Witold Mrozek
Witold Mrozek
Krytyk teatralny, publicysta
Krytyk teatralny i publicysta. Dziennikarz „Gazety Wyborczej”, wcześniej „Przekroju”. Studiował na MISH UJ.
Zamknij