Witold Mrozek

Nie mój pierwszy sierpnia

Czy każdego pierwszego sierpnia, przez ten jeden jedyny dzień w roku, będę czuć się obco w mieście, które już uznałem za moje?

Co roku w okolicach początku sierpnia odbywa się okołopowstaniowa wymiana zdań, z reguły rytualnych. Felieton Kai Malanowskiej wydał mi się jedną z ciekawszych, ale też najsmutniejszych wypowiedzi. Pamięć zbiorową zderza z dzisiejszymi konfliktami, polityką tu i teraz – która do tej pamięciowej obsesji zupełnie nie przystaje. Z drugiej strony gubi się tu gdzieś polityczność samej pamięci. No i czy naprawdę jedyne, co może łączyć lokalną wspólnotę, nawet na mokotowskim podwórku, to pamięć rzezi? Zwłaszcza że to pamięć coraz mniej niewinna i coraz bardziej komiksowa, w najgorszym sensie tego słowa – do słynnego Mausa Spiegelmana, pełnego krytycznej refleksji komiksu o pamięci Zagłady, tu daleko.

Ja w tej wspólnocie z felietonu Kai Malanowskiej jakoś się nie mieszczę. Stąd mój opór. I stąd, niechętnie, zamiast tekstu np. o zamachu na spółdzielnie rolnicze – kolejny tekst o jedynym polskim powstaniu, które wszyscy w drodze ortograficznego wyjątku piszą wielką literą, bo gdzie do niego styczniowemu czy listopadowemu. Oczywiście, pewnie trudno mi zrozumieć podejście Malanowskiej – warszawianki od pokoleń. Z mojej perspektywy – zamieszkałego od kilku lat w Warszawie Ślązaka o socjalistycznych poglądach – wygląda to inaczej. Może przede wszystkim dlatego, że mało mam wspomnień ze stolicy sprzed pamięciowej ofensywy twórców Muzeum Powstania Warszawskiego i ich politycznych aliantów. Nie umiem więc na upamiętnianie powstania warszawskiego patrzeć inaczej, niż jako na narzędzie i przedmiot polityki historycznej dzisiejszej prawicy.

Nie akceptuję tej polityki nawet w wersji „miękkiej” – gdzie powstanie to tragiczny, ale konieczny wybór, któremu zawdzięczamy jakąś „lepszość” Polski dzisiejszej od wyobrażonej Polski-bez-powstania-warszawskiego. A tym bardziej w wersji twardej – gdzie 1 sierpnia to jakiś upiorny i wzniosły wzorzec, jądro prawdziwie polskich wartości. Oba te warianty przenikają się zresztą i zarażają umysły szeroko poza kręgami tradycyjnie bogoojczyźnianymi.

Co za tym idzie, nie potrafię nawet na „cywilne” upamiętnianie powstania spojrzeć jak na zwykłą, pokojową, zbiorową żałobę po tysiącach ofiar, jak na – po prostu – ważny element warszawskiej pamięci. Owszem, rozumiem oddolne celebracje, ale i w nich jest dla mnie coś podejrzanego.

Przypominają mi oficjalną propagandę, wojnę o pamięć i wzorcotwórczą rolę powstańczej klęski. Jakby ci, którzy żyli tu wcześniej – przed modą na powstanie, zanim dekadę temu stało się ono tematem pierwszej strony „Wyborczej” (wcześniej nie było) i zanim w wiadomym muzeum powstał sklepik z gadżetami – mieli szczęście czcić pamięć powstańców bardziej niewinnie. Dziś to coraz trudniejsze – choć chciałbym umieć, gdy wyją syreny, na chwilę zapomnieć o przyszłorocznej premierze filmu Komasy na Stadionie Narodowym, o wystylizowanych fotosach dziewcząt zrobionych na łączniczki czy o tysiącach komentarzy pochwyconych przez to szaleństwo młodych internautów. Rzeź stała się czymś fajnym. W taką pamięć nie umiem się włączyć.

Czy ta ślepa plamka sprawi, że każdego pierwszego sierpnia, przez ten jeden jedyny dzień w roku, będę czuć się obco w mieście, które już uznałem za moje? A przecież raczej już tu zostanę. Nie mam poczucia „gorszości” przez brak przodków na przysłowiowych Powązkach – czy mam je mieć przez brak identyfikacji z powstańczą gorączką? Z powstaniem utożsamiają się tysiące przyjezdnych – i moja pamięciowa alienacja nie wynika z prostego braku pokoleniowej łączności, a raczej ze światopoglądu. Tak, wiem, że w powstaniu walczyli też lewicowcy. Ale dziś pamięć tamtych wydarzeń jest wykorzystywana do budowy takiej wizji wspólnoty, pod którą i niejeden prawicowiec by się nie podpisał. Co pokazuje opublikowany przez „Dziennik Opinii” artykuł Lidii Ciołkoszowej streszczający emigracyjną debatę o powstaniu.

Może i muzealnicy wygrali bitwę o pamięć powstania, ale o możliwość mojego uczestnictwa w tej pamięci – przegrali. Ale nawet jeśli takich jak ja jest jeszcze kilku; nawet jeśli z każdym rokiem będzie ich tutaj więcej – to dla twórców polityki historycznej pewnie mała strata w ogólnym rozrachunku. Nie o jednostkowe uczucia tu chodzi.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Witold Mrozek
Witold Mrozek
Krytyk teatralny, publicysta
Krytyk teatralny i publicysta. Dziennikarz „Gazety Wyborczej”, wcześniej „Przekroju”. Studiował na MISH UJ.
Zamknij