Wsparcie Wspieraj Wydawnictwo Wydawnictwo Dziennik Profil Zaloguj się

Od budowy szkoły w Afganistanie po bieliznę dla Burkiny Faso. „Pomaganie sprawia, że człowiek chodzi jak nakręcony”

Dwadzieścia lat temu zorganizowała budowę szkoły w Afganistanie i namówiła polską armię, by przerzucała tam zebrane w wydawnictwach książki do angielskiego. Organizacja Szkoły dla Pokoju, którą założyła, od ponad dwóch dekad niesie pomoc od Kosowa po Pakistan. Poznajcie Beatę Błaszczyk, autorkę Krytyki Politycznej.

Beata Błaszczyk siedząca w hidżabie i ciemnych okularach pomiędzy jemeńskimi mężczyznami w zniszczonym pomieszczeniu w Jemenie Rozmowa

Patrycja Wieczorkiewicz: Nieco ponad rok temu wysłałaś nam propozycję tekstu o jemeńskich Hutich i represjach, jakie stosują wobec swoich współobywateli. Potem były teksty o talibach i kobietach w Afganistanie, polskiej kampanii antyimigranckiej w Erytrei, wywiad z buddyjskim mnichem poszukiwanym na Sri Lance za nawoływanie do przemocy wobec muzułmanów czy rozmowa z synem słynnego Lwa Pandższiru, zamordowanego przez Al-Kaidę afgańskiego dowódcy wojskowego.  Działasz w niektórych z tych krajów – głównie Jemenie i Afganistanie – wraz ze stowarzyszeniem Szkoły dla Pokoju, które założyłaś dwie dekady temu. Na stronie internetowej stowarzyszenia i w mailach figurujesz jako „wolontariuszka”, nie „prezeska”. Dlaczego tak skromnie?

Beata Błaszczyk: To małe stowarzyszenie. Nie ma żadnej hierarchii, nikogo nie zatrudniamy i nie pobieramy wynagrodzeń, korzystamy z prywatnych telefonów i komputerów, biuro zarejestrowane jest w prywatnym mieszkaniu. Formalnie członków jest trzynaścioro. Tak naprawdę działamy w kilka osób – ale mamy doświadczenie i szeroką sieć kontaktów, budowaną przez ponad dwie dekady.

Zaczęło się od wojny w Afganistanie, gdy kryzys humanitarny dotknął całego kraju – dla ciebie było to impulsem, by zebrać i dostarczyć tam osobiście kilka kartonów książek do nauki angielskiego. Dlaczego właśnie książki?

Bo wiedza daje potencjał i nadzieję na przyszłość. Poza tym książki i nauka angielskiego były mi najbliższe, bo pracowałam jako nauczycielka i tłumaczka. Kiedy w 2003 roku premier Mazowiecki przyjmował honorowe członkostwo stowarzyszenia Szkoły dla Pokoju, podkreślał, że „trzeba przede wszystkim pomagać tak, aby ludzie ci potrafili sobie pomóc w przyszłości sami”. Ubóstwo to nie tylko głód czy brak dachu nad głową. To przede wszystkim niemożność wyrwania się z sytuacji, w której człowiek tkwi. W Afganistanie za czasów talibów uczyło się zaledwie 3 proc. dziewcząt. Nauka angielskiego otwierała im okno na świat, zwiększała szansę na nadrobienie braków w edukacji i zatrudnienie.

Czytaj także Huti ostrzeliwują statki i krzyżują za homoseksualizm. Jemen potrzebuje pomocy. Również naszej Beata Błaszczyk

Skąd brałaś te książki i jak trafiały do Afganistanu?

Chodziłam wtedy na warsztaty metodyczne dla nauczycieli. Na końcu zwykle dostawało się drobny upominek: płócienną torbę z logo wydawnictwa, dwa lub trzy egzemplarze książek, żeby je promować. Ale najważniejsze były kontakty. Zawsze wpadała jakaś wizytówka osoby odpowiedzialnej za sprzedaż. Dzwoniłam: „Dzień dobry, byłam u państwa na warsztatach, dostałam wizytówkę. Czy macie może jakieś książki na zbyciu?”. I bardzo często słyszałam w odpowiedzi: „A wie pani, pod oknem stoją trzy pudła”.

Z czasem role się odwróciły – jeśli wydawnictwo wprowadzało nową partię, zmieniali kolor okładki albo format i potrzebowali się pozbyć poprzedniej wersji, to dzwoniło do mnie: „Mamy trzy tony książek, do odebrania do końca tygodnia. Potem pójdą na przemiał –   słyszałam nie raz. Wystarczyło je odebrać, zapakować i przekazać.

No właśnie – jak przekazać?

Pierwszy i drugi raz pojechałam zupełnie prywatnie. Nieznacznie przekroczyłam limit bagażu. Mieściły się w nim cztery tekturowe pudła z książkami – niewiele, ale biblioteka wydziału anglistyki w Kabulu była wtedy niemal pusta. Potem skontaktowałam się z dowództwem polskiego kontyngentu w Afganistanie i zaczęłam prosić o miejsce w samolotach naszej armii.

Przekonałaś polskie wojsko do przerzutu książek do angielskiego do Kabulu, uzbieranych za darmo po wydawnictwach?

Nie tylko książek, ale też koców, ubrań, leków, liczonych w tonach. Na przykład w 2005 roku kancelaria prezydenta Kwaśniewskiego pozbywała się sprzętu, w tym maszyn do pisania. Poleciały do Afganistanu. Na początku w armii patrzyli na mnie jak na wariatkę, ale powiedzieli „dobra, daj”. Potem zmieniła się optyka, bo uznali, że to się przyda jako forma zjednywania sobie ludzi. Choćby miało to być kilkanaście czy kilkadziesiąt osób – a nuż któraś doniesie o planowanym ataku talibów? Sami dzwonili i mówili: „Mamy miejsce na tonę żywności”. Nie miałam pojęcia o organizowaniu żywności, ale zebraliśmy prawie tonę  w tydzień.

Czytaj także „Zatrzymać płciowy apartheid!” W Tiranie odbył się Szczyt Wszystkich Afgańskich Kobiet Beata Błaszczyk

To inicjatywa poza zasięgiem wyobraźni przeciętnego człowieka, ze mną włącznie. Jej szczyt to wpłata na zbiórkę dla ukojenia sumienia i udostępnienie jej na Instagramie. Mniejszość, którą jakkolwiek obchodzi trudna sytuacja ludzi na innych kontynentach, jest przygnieciona skalą cierpienia i własnym poczuciem bezradności. Skąd masz na to wszystko energię?

Działanie samo w sobie daje taką energię, że człowiek chodzi czasami jak nakręcony. Poznaję  niesamowitych ludzi, którzy robią o niebo więcej niż ja – sama tyle im zawdzięczam, że nie mam przestrzeni na zwątpienie w sens tego, co robię. Ale przede wszystkim nie mam poczucia, że „muszę”, tylko że „mogę”. To zdejmuje ze mnie niepotrzebną presję. Jeśli coś jest do zrobienia, to po prostu to robię. A przy okazji otwieram oczy ludziom, których spotykam – na to, jak niewielkim kosztem mogą komuś pomóc. Trzeba szukać rozwiązań. Kilka osób wyśmieje? Popatrzy na ciebie jak na świra? Nie szkodzi. W końcu trafisz na kogoś, kto włączy się w szukanie rozwiązań, podrzuci pomysł.

Wystarczył telefon, a sama oddałam ci laptopa i rower, który od trzech lat kurzył się na klatce schodowej. Wcześniej odezwałam się do warsztatu rowerowego Syrenka, którego właściciel – słysząc, że rower ma trafić do uczniów w Ukrainie – natychmiast zgodził się na darmowy przegląd i naprawę. Naprawdę ucieszył się, że może pomóc.

To jest to, o czym mówię. Czasem wystarczy jeden telefon. Czasem trzeba więcej czasu, ale to działa. Rok temu szukałam mieszkania dla Afganki w Warszawie,  puściłam informację po bliższych i dalszych znajomych. Pokój zaoferowała dziennikarka radiowa, której nie podejrzewałabyś pewnie o chęć pomagania cudzoziemcom. Innym razem obca osoba zaoferowała, że przeniesie się do mieszkania swojej siostry, a swoje odda na kilka miesięcy rodzinie afgańskich  uchodźców. Od przypadku do przypadku – w ten sposób można naprawdę wiele zdziałać. Do kogoś trafia nasz przekaz. Kogoś poruszy historia konkretnej osoby czy rodziny. Ma impuls i chce pomóc. To ma ogromną wartość, nawet jeśli będzie to jednorazowy zryw.

Beata Błaszczyk z Nujood Ali, najmłodszą jemeńską rozwódką, 2009 rok

Od wielu lat pracujesz jako instruktorka jogi. Pomaga ci to działać na pełnych obrotach?

Joga to siła i elastyczność. Pozwala zachować równowagę, skupić się, ale nie tylko. Sala, na której siedzimy, jest nieoficjalnym centrum działania stowarzyszenia. Szkoła jogi to szeroki przekrój społeczny, mieszanka zawodów i środowisk. Mówię pod koniec zajęć: „Słuchajcie, zbieramy pościel i ręczniki dla szpitala w rejonie Pokrowska” – i to się po prostu zaczyna dziać. Pod salą pojawia się jedna torba, potem druga. Edyta, która uczy francuskiego w sąsiednim XVIII LO im. Jana Zamoyskiego i opiekuje się szkolnym kołem wolontariatu, wpada w przerwie, zgarnia te rzeczy, kończy lekcje, wsiada w samochód i jedzie. Transport rusza dalej. Ona z kolei ma swoje kontakty i zorganizowaną grupę osób do pomocy.

Zbieramy też leki, materiały opatrunkowe, podkłady na łóżka, pieluchy jednorazowe. Przypominamy ludziom wokół nas, żeby zatrzymali się na chwilę, zanim zadzwonią po kontener, aby opróżnić mieszkanie po babci czy dziadku. Ktoś umiera, zostaje mieszkanie, a w nim całe opakowania podkładów czy pieluch dla dorosłych. To może komuś innemu znacząco ułatwić życie.

Kiedy umawiałyśmy się na wywiad, wspominałaś, że aktualnie poszukujesz maszyny do pisania w Braille’u. Do kogo ma trafić?

Już trafiła, wraz z innymi pomocami dydaktycznymi, do dziewcząt z dysfunkcjami wzroku w Sanie. Miesiąc temu nie miałam pojęcia, jak wygląda taka maszyna, ale poszukałam popytałam i kupiłam. Tak samo było z opatrunkami wentylowymi – do 2022 roku nawet o nich nie słyszałam.

Dokąd pojechały te opatrunki?

Do Ukrainy. Zajęliśmy się tym między innymi dlatego, że Szkoły dla Pokoju były partnerem Związku Banków Polskich w unijnym projekcie Banks for Ukraine, razem z Fundacją Batorego. My jako mała organizacja obok wielkiej fundacji. Trzeba było się odnaleźć w zupełnie nowych zadaniach. W pomoc dla Ukrainy weszliśmy po pełnoskalowej inwazji Rosji i szybko nawiązaliśmy kontakty.

Przez tyle lat działalności na pewno spotkałaś się z komentarzami w rodzaju „swoim byście pomogli!” – swoim, czyli Polakom. Masz odpowiedź na podobne uwagi?

Kilkanaście lat temu, kiedy na Foksal pakowaliśmy żywność dla Ghazni w Afganistanie, odezwała się pani, która przyszła na zajęcia jogi. „Dzieci w Polsce głodują! W Bieszczadach!” – rzuciła z wyraźnym niezadowoleniem. Więc pytam: „A zna pani takie dzieci? Jak im pani pomaga? Jeśli ma pani kontakt, możemy zrobić coś razem”. Ta osoba nie była wcześniej zaangażowana w żadną pomoc – bo przecież od pomagania są inni. Wiele osób tak myśli. Pokazujemy, że może być inaczej. Naprawdę liczy się każdy, choćby jednorazowy odzew. Bo każdy z nas ma inny potencjał, inne kontakty, inne pomysły.

A czy Szkoły dla Pokoju pomagają też w Polsce?

Przez lata dostarczaliśmy buty, odzież, środki czystości dla osób w kryzysie bezdomności do Bacówki przy Grójeckiej prowadzonej przez Fundację D.O.M. Teraz przekazujemy Kamiliańskiej Misji Pomocy praktycznie nową kanapę, która znudziła się właścicielom po kilku miesiącach. Trafi do mieszkania treningowego dla osób wychodzących z bezdomności. To nie tylko zbieranie i przekazywanie konkretnych rzeczy – to pokazywanie ludziom wokół, że to, co im już niepotrzebne, może służyć innym. Wsparliśmy popowodziową szkołę w świętokrzyskim – potrzebne były meble. Wystarczyło parę telefonów i znalazła się instytucja, która właśnie zmieniała wystrój.

Czytaj także Żuć, żeby żyć. Dla wielu Jemeńczyków narkotyczny khat to sposób na przetrwanie Beata Błaszczyk

Latem 2021 roku do Polski trafiło wiele afgańskich rodzin. Wyposażyliśmy w niezbędne produkty Alego, który urodził się już tutaj. Wyposażyliśmy maleństwo z Erytrei, urodzone w przygranicznym lesie. To samo, o którego matce ówczesny wiceminister spraw wewnętrznych mówił, że w dziewiątym miesiącu ciąży nie mogła przebywać w lesie. Przebywała i urodziła. Na prośbę innych organizacji działających na rzecz osób uchodźczych wielokrotnie przekazywaliśmy odzież oraz środki czystości.

Ze strony internetowej stowarzyszenia wiem, że inspiracją do jego założenia był wspomniany przeze mnie na początku Ahmad Szah Masud, afgański polityk i dowódca wojskowy, zamordowany przez Al-Kaidę dwa dni przez zamachem na World Trade Center. Dlaczego właśnie ta postać?

Masud kojarzony jest przede wszystkim jako dowódca i polityk, ale na swoim niewielkim terytorium w prowincji Pandższir, której do śmierci bronił przed talibami, potrafił łączyć twardą rękę – z pewnością nie był święty – z głębokim przekonaniem o wartości edukacji. Sam studiów nie ukończył, ale był oczytany, otaczał się wykształconymi ludźmi. Budował szkoły, ale robił to w sposób, który angażował lokalne społeczności. Ktoś dawał ziemię, ktoś inny płacił za materiały, ludzie budowali za darmo. Dzięki temu szkoły były traktowane jako ich własne, a nie jako coś narzuconego z zewnątrz. Masud wspierał też edukację kobiet..

Jak to się stało, że wolontariuszka z Polski postanowiłaś stworzyć szkołę w Mohmandanie?

Po 11 września 2001 roku przygotowywałam materiały o Afganistanie dla tygodnika „The Warsaw Voice”. Rozmawiałam z ambasadorami, wykładowcami i ekspertami, chodziłam na wszystkie ogólnodostępne wykłady i prelekcje. Tak trafiłam na spotkanie na Uniwersytecie Warszawskim poświęcone Masudowi. Dowiedziałam się wówczas o możliwościach, jakie stworzył w Dolinie Pandższiru – szczególnie zainteresowała mnie kwestia edukacji.

Na tym niewielkim skrawku Afganistanu, który jako jedyny nie znajdował się pod kontrolą talibów, Masud potrafił budować szkoły naprawdę niewielkim kosztem, a przede wszystkim otworzył ten region na zagraniczne inicjatywy. Wystarczyło zapłacić za materiały i robociznę. Jedna szkoła to było 10 czy 15 tysięcy dolarów. Dla mnie ogromna suma, ale w porównaniu do polskich realiów budowy szkół – niemal symboliczna. To mnie wtedy uderzyło – że to jest możliwe. Pomyślałam, że skoro można, to trzeba to zrobić.

Mówisz o tym jak o najbardziej oczywistej i banalnej czynności.

Budowa szkoły w Mohmandanie była największym projektem infrastrukturalnym, jakie zrealizowaliśmy w Afganistanie. To niewielka miejscowość na północy kraju, w której od ćwierćwiecza nie było działającej szkoły – ostatnia została zburzona podczas walk w pierwszej fazie sowieckiej okupacji. Rodzice od dawna prosili o stworzenie takiego miejsca, bo wcześniej nauka mogła odbywać się jedynie w kilku prywatnych domach.

Dzięki wsparciu polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych udało nam się w 2005 roku postawić od podstaw pełnowartościowy budynek szkolny: dziewięć klas, pokój nauczycielski i bibliotekę. Po lekcjach budynek pełnił rolę centrum społecznego, miejsca spotkań i kursów dla dorosłych, co ma ogromne znaczenie w regionie dotkniętym wieloletnią wojną.

Uczennice w Afganistanie korzystające z podręczników dostarczonych przez Szkoły dla Pokoju, 2025 rok

Nadal odwiedzasz Afganistan?

Żeby wjechać do Afganistanu, trzeba mieć wizę wydaną przez konsulat, który jest w rękach talibów. Do niedawna działał jeszcze konsulat w Polsce, ale wydawane przez niego wizy przestały być honorowane. Pieniądze za wizę – uzyskaną np. w Berlinie – trafiają bezpośrednio do talibów. Nie chcę, by choćby niewielka suma ode mnie zasiliła ich budżet i została później wykorzystana propagandowo. Więc nie, nie jeżdżę tam, nie ma takiej potrzeby.

Ale stowarzyszenie wciąż działa w Kabulu?

Tak, wspieramy tam kilkanaście wdów,których mężowie zginęli w zamachach lub zostali zabici przez talibów. Obecnie kobiety w Afganistanie nie mogą ani pracować, ani nawet wyjść na zakupy czy do lekarza bez męskiego „opiekuna” . Wdowom pozostaje żebrać i nocować z dziećmi na ulicy. Czysty pokój dla jednej kobiety z dziećmi to 20 dolarów miesięcznie.

Czytaj także Próbowali mnie zabić za krytykę talibów. Żyją w Wielkiej Brytanii, ale mają poczucie solidarności etnicznej[rozmowa] Beata Błaszczyk

Nadal wysyłacie do Afganistanu książki?

Od kilku lat wspieramy sierociniec, w którym mieszka dwadzieścia dziewcząt. Płacimy za trzy lekcje angielskiego tygodniowo. Czasem kupujemy książki. Nauczycielka dostaje od nas 120 dolarów miesięcznie. To jest dla niej jedyna szansa na pracę.

Połowa tekstów, które napisałaś dla Krytyki Politycznej, dotyczy sytuacji w Jemenie, gdzie trwa druga pod względem skali katastrofa humanitarny na świecie – gorzej jest tylko w Sudanie. Czy to właśnie ogrom cierpienia sprawił, że Jemen zajął szczególne miejsce w twoim sercu?

Pierwszy raz pojechałam do Jemenu w 2007 roku. Wtedy nie było jeszcze katastrofy humanitarnej. Owszem, był to najbiedniejszy kraj regionu, ale sytuacja była stosunkowo stabilna i dość bezpieczna. A trafiłam tam dlatego, że ten kraj zwyczajnie mnie fascynował. To kolebka cywilizacji. Sana, stolica, znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Miasto jest zjawiskowe – architektura, której nie da się porównać z żadną inną. Kamienne wieże, nawet po osiem pięter wysokości. Nie tylko w stolicy. Także przyczepione do skały wysoko w górach. Działalność pomocowa zaczęła się od drobiazgów.

To znaczy?

Poznałam kogoś, kto wspomniał o szkole potrzebującej laptopa. Ktoś w Polsce miał laptop do oddania, ktoś inny wybierał się do Jemenu i mógł go dostarczyć do Taiz. Gdy w 2017 roku wybraliśmy naszą partnerską organizację na miejscu, to pierwsze pieniądze zbieraliśmy na uczelni do słoika. Byłam na studiach podyplomowych na AWF. Opowiedziałam swojej grupie o tym, co robię. Jedna z koleżanek następnego dnia przyniosła słoik i rozpoczęła zbiórkę.

Na czym obecnie polega działalność stowarzyszenia w Jemenie?

Regularnie dostarczamy żywność rodzinom wewnętrznym uchodźców. Sana jest w rękach rebeliantów Huthi. Żeby zdobyć zgodę na samo pobranie pieniędzy z banku, trzeba dostarczyć całą stertę dokumentów – tak, jakbyśmy robili to po raz pierwszy, mimo że dwa miesiące wcześniej przechodziliśmy dokładnie tę samą procedurę. I nigdy nie wiemy, czy za chwilę ten bank, do którego wysłaliśmy środki, nie zostanie objęty sankcjami. Ciągle trzeba się jakoś „prześlizgiwać” między tymi przeszkodami. Szef naszej partnerskiej organizacji pochodzi z bardzo zacnej, szanowanej rodziny zajdytów – tej samej sekty religijnej, którą reprezentują Huti. Dzięki temu jakoś udaje nam się przechodzić przez te wszystkie formalności. Przykładowo – 1 grudnia wysłaliśmy ponad 7 tys. złotych naszym jemeńskim partnerom z organizacji MonaRelief na zakup żywności dla kolejnych 50 rodzin. Papiery wypełniliśmy. Czekamy na zezwolenia na dystrybucję.

Huti systematycznie represjonują dziennikarzy i pracowników organizacji humanitarnych. Nie boisz się?

Tu trzeba oddzielić dwie rzeczywistości – działalność stowarzyszenia i moje prywatne wyjazdy do Jemenu. One pomagają rozeznać się w sytuacji, ale nie jeżdżę tam jako dziennikarka ani działaczka humanitarna. Trzymam się obowiązujących zasad. Zawsze jestem poprawnie ubrana, noszę hidżab. Z kolei jako stowarzyszenie nie uprawiamy żadnej partyzantki, nie próbujemy działać „na lewo”. Każdy może przyjść i zobaczyć, co robimy, jest lista beneficjentów, pełna jawność.

Czytaj także Syn Lwa Pandższiru: Jeśli Zachód nie chce nam pomóc, niech przynajmniej nie wspiera talibów [reportaż] Beata Błaszczyk

Poza tym Huti działają w sposób bardzo przemyślany. Represjonują pracowników organizacji humanitarnych i dziennikarzy, ale przede wszystkim swoich rodaków. W przepełnionych więzieniach siedzą ich dziesiątki tysięcy. Gdyby zaczęto zabijać czy zamykać ludzi z Zachodu, zrobiłoby się larum, ponieśliby konsekwencje – co najmniej wizerunkowe.

Powiedziałaś, że joga pozwala skupić się na tym, co jest do zrobienia tu i teraz, ale zakładam, że masz jakieś plany pomocowe na choćby niedaleką przyszłość.

Jako stowarzyszenie chcielibyśmy bardziej wspierać edukację kobiet w Jemenie i Afganistanie. To inwestycja w przyszłość. Oba kraje są pod panowaniem organizacji terrorystycznych, które rekrutują młodych ludzi na bezprecedensową skalę.

Czasem nie da się pomóc inaczej niż bezpośrednio, prywatnie. Tak jest w przypadku Lozy, uchodźczyni z Jemenu, którą poznałam w obozie w Dżibuti. Brat sprzedał ją swojemu znajomemu. Pieniądze na doładowanie telefonu i khat szybko się skończyły. Loza urodziła synka. Mąż zniknął. Słuch po nim zaginął. Razem z matką i rodzeństwem trafiła do obozu po pierwszych bombardowaniach Sany, w 2015 roku. Spędziła tam dziesięć lat. Udało jej się uciec i przez jakiś czas mieszkała u znajomej w stolicy Dżibuti. Żeby przedłużyć kartę uchodźcy, musiałaby wrócić do obozu. Powiedziałam: mam zdjęcia twoich krwiaków i siniaków w telefonie, teraz brat otwartym tekstem mówi, że chce cię zabić, Zapomnij o karcie. Zapłaciłam za jej paszport – 150 dolarów. To najlepiej wydane pieniądze w moim życiu.

Czytaj także Miliardy wyparowały, protesty spłynęły krwią. Bangladesz budzi się z koszmaru Beata Błaszczyk

Dzięki temu Loza mogła wyjechać do Kairu, gdzie opiekuje się chorą siostrą znajomej z Dżibuti i jej dziećmi. Zarabia grosze przy ciągłej harówie, ale jest bezpieczna. W listopadzie udało się wyrobić dokumenty jej synowi. Młodsza siostra Lozy, Nura, też jest już Dżibuti. Brat chciał zgotować jej ten sam los, co Lozie. W realizacji planu pomogła nam malaria. Nura trafiła do szpitala w Ubuk, ale tamtejsi lekarze  niewiele mogli zrobić. Pojechała więc do stolicy. Brat szuka teraz obu sióstr i zapewnia, że je zabije. W kilka osób zobowiązaliśmy się płacenia za mieszkanie w Sanie (za pół roku, za rok – gdy uda się tam Lozę z siostrą i synem tam zainstalować) przez pierwsze pół roku. Gdy będą tam obie, będzie im znacznie łatwiej. Loza wykorzystała swój czas w szkole, jak tylko mogła. Dobrze mówi po angielsku. Teraz Edyta uczy ją francuskiego online. To daje nie tylko konkretną umiejętność, ale przede wszystkim poczucie, że nie jest sama. Że jest kilka osób, które gdy mówią, że pomogą, to pomogą. To jednak robimy zupełnie prywatnie – jako grupa osób wokół stowarzyszenia. Jako organizacja pożytku publicznego nie bylibyśmy w stanie rozliczyć pomocy udzielanej prywatnej osobie.

Jak można wesprzeć Szkoły dla Pokoju?

Najprościej – przez aktywność online, przez udostępnianie naszych wpisów i zbiórek. Cały czas zbieramy na żywność dla wewnętrznych uchodźców w Jemenie oraz na wsparcie edukacji jemeńskich dzieci.

Komentarze

Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.

Zaloguj się, aby skomentować
0 komentarzy
Komentarze w treści
Zobacz wszystkie