Dla prawicy problem z edukacją sprowadza się do tego, że wtłaczana uczniom porcja patriotyzmu wciąż jest za mała, by wychować tłum karnych narodowców. Dla liberałów problemu nie ma: są ludzie mądrzejsi i mniej mądrzy, lepiej i gorzej wykształceni, tak już jest. A problem rośnie i nikt nie próbuje się nim zająć.
Kilka tygodni temu PiS ogłosił „Deklarację Polska”. Większość komentatorów zwróciła uwagę na znajdujący się w niej punkt „Mieszkanie prawem, nie towarem”. Jedni odebrali to jako retoryczne zwycięstwo lewicy (słynne przesuwanie dyskursu w lewo), inni – jako prowokację wymierzoną w Konfederację (niech się Mentzen tłumaczy, dlaczego nie chce mieszkań dla Polaków).
W tamtej dyskusji umknął jednak inny, równie istotny punkt: „Nie dla ideologii w edukacji”. Szkoda, bo edukacja jest jednym z kluczy do zrozumienia problemów współczesnej Polski.
Za mało patriotyzmu w szkole?
PiS twierdzi, że „należy natychmiast przywrócić i wzmocnić edukację i wychowanie patriotyczne w polskich szkołach i na uczelniach wyższych, a także zablokować i wyeliminować demoralizujące programy nauczania”. Sami autorzy takich deklaracji zapominają o nich często po kilku tygodniach. Jednak o szkole „bez ideologii” mówi także prezydent Karol Nawrocki, więc można przypuszczać, że PiS będzie trzymał się tego wątku.
To fatalna wiadomość. I nie chodzi tu jedynie o hipokryzję tego podejścia – bo szkoła „bez ideologii” to szkoła przesycona ideologią polskiej prawicy.
czytaj także
PiS patrzy w dobrym kierunku, bo Polska rzeczywiście ma problem z edukacją, ale wyłapuje zupełnie nie ten aspekt, który jest naprawdę istotny. To tak, jakby ktoś zauważył mieszkanie z przeciekającym dachem, wpadł do środka, rozejrzał się i krzyknął: „O cholera, za mało książek polskich autorów na półkach! Trzeba to natychmiast zmienić!”.
Co gorsza, nie możemy powiedzieć, że choć PiS zupełnie nie rozumie problemów polskiej szkoły, to przynajmniej strona rządowa trzyma rękę na pulsie. Rząd wprawdzie nie bawi się w tanią retorykę „szkoły bez ideologii”, ale też nie realizuje żadnego konsekwentnego programu naprawczego polskiej edukacji. Premiera Donalda Tuska ten temat prawdopodobnie zwyczajnie nie interesuje – a nic, co nie interesuje Tuska i jego najbliższego otoczenia, nie ma większych szans, by stać się dla rządu priorytetem.
No dobrze, ale co to za problem, którego nie dostrzegają – lub udają, że nie dostrzegają – ani politycy rządu, ani politycy PiS? Są to nierówności edukacyjne.
A dokładniej – coraz większa przepaść w szansach na dobre wykształcenie między dziećmi z różnych rodzin. Podkreślam słowo „szanse”, zanim ktoś wyskoczy z tekstem: „Co? Chcecie, żeby wszyscy mieli takie same oceny i dostawali takie same dyplomy?”. Nie chodzi o to, by każde dziecko było jednakowo oceniane, lecz o to, by każde miało równe możliwości rozwoju edukacyjnego.
Rodzice kluczem do sukcesu
Na jakiej podstawie twierdzę, że Polska ma problem z nierównościami w edukacji?
Na przykład badania CBOS z 2023 roku pokazują, że dodatkowe, płatne zajęcia są niemal normą w rodzinach wykształconych. Dodatkowe lekcje dla swoich dzieci finansuje 92 proc. rodziców z wyższym wykształceniem i 70 proc. rodziców z wykształceniem średnim, ale tylko 43 proc. – z zawodowym lub niższym. To wyraźna przepaść, wpływająca na rozwój edukacyjnych przewag.
Dodajmy, że w Polsce istnieje silna korelacja między wykształceniem a dochodami, więc te wyniki w dużej mierze da się przełożyć na: bogatsi rodzicie znacznie częściej fundują dodatkowe lekcje swoim dzieciom, niż rodzice biedniejsi.
czytaj także
To nie wszystko. W danych OECD sprzed kilku lat wyraźnie widać, że dostęp do żłobków dla dzieci poniżej trzeciego roku życia jest w Polsce silnie uzależniony od zasobności portfela rodziców. Wśród jednej trzeciej najmniej zarabiających rodzin z tej formy opieki korzystało zaledwie około 5 proc. dzieci – to właściwie margines. Tymczasem w jednej trzeciej najlepiej sytuowanych gospodarstw domowych odsetek ten przekraczał 20 proc. Mówimy więc o czterokrotnej różnicy, która pojawia się już na samym starcie.
Niektórzy lekceważą żłobki, mówiąc, że to nie jest prawdziwa edukacja. Warto jednak pamiętać, że psychologowie i pedagodzy nie mają wątpliwości: pierwsze lata życia to czas, gdy mózg dziecka rozwija się najszybciej, a bodźce edukacyjne i społeczne z tego okresu potrafią rzutować na całe późniejsze życie.
Mamy też badania, z których wynika, że to wszystko przekłada się na wyniki w nauce.
Jak pokazał ostatnio Piotr Szulc, wyniki egzaminów z matematyki dla ośmioklasistów wskazują na przepaść między uczniami z dużych miast a uczniami ze wsi i miasteczek – i jest to trend, który utrzymuje się od lat.
Co dokładnie się za nim kryje? Gdy Szulc przyjrzał się sprawie, zobaczył wzór, który nie powinien was już dziwić – „tę ogromną różnicę na pierwotnym wykresie da się w dużej mierze »wyjaśnić« przeciętnym wykształceniem w gminie”.
Raz jeszcze poziom wykształcenia (a pośrednio również poziom dochodów) okazuje się bardzo ważny.
Byłam ofiarą przemocy rówieśniczej. Proszę, reagujcie, gdy ją widzicie
czytaj także
Jeśli komuś wciąż mało przesłanek na to, że mamy problem z nierównościami w edukacji, to może jeszcze zerknąć na analizy Instytutu Badań Edukacyjnych. Wynika z nich, że awans edukacyjny zdarza się rzadko – połowa osób z rodzin o najniższym poziomie wykształcenia kończy na tym samym etapie, podczas gdy trzy czwarte dzieci rodziców z dyplomem również zdobywa wykształcenie wyższe. Szczególnie silny wpływ ma wykształcenie ojca: jeśli on posiada dyplom, niemal połowa dzieci idzie w jego ślady, a jeśli ma wykształcenie zawodowe – na studia trafia tylko co ósme.
Czytelników Masłowskiej z was nie będzie
Wydawałoby się, że walka z nierównościami edukacyjnymi mogłaby łączyć ponad podziałami politycznymi. „Każde dziecko powinno mieć możliwości rozwoju” to pogląd, który można uzasadnić zarówno z perspektywy lewicowej, jak i liberalnej czy konserwatywnej. Podobnie jak twierdzenia „Polska nie powinna marnotrawić talentów” czy „ostre podziały na wieś i miasto są szkodliwe dla spójności społecznej”.
Mimo to ani rząd, ani prezydent i PiS nie wydają się zainteresowani rozwiązaniem tego problemu. Dlaczego? Być może dlatego, że obecna sytuacja jest ideologicznie wygodna dla obu stron.
Bukowski: Nierówności rosną, a państwo się nie bada [rozmowa]
czytaj także
PiS – podobnie jak Konfederacja – woli rozpętywać burzę, bo „lewactwo chce uczyć dzieci o masturbacji”. Mobilizowanie oburzenia w ten sposób jest znacznie łatwiejsze niż rozwiązywanie systemowych problemów związanych z nierównościami. Wygodniej ponarzekać na „ideologię gender” i na pogardę elit dla wsi i małych miasteczek, niż faktycznie pomóc tamtejszym mieszkańcom.
Ładnie to widać w reakcjach na jeden z ostatnich memów partii Razem, który zwraca uwagę na przepaść między dzieciakami z prywatnych szkół a dzieciakami z publicznych szkół na prowincji. Twitterowa prawica oburzyła się na to, że reprezentant prowincji jest przedstawiony na tym memie pogardliwie. Ale to, że rzeczywiście ma on gorsze warunki edukacyjne, już ich niespecjalnie obeszło.
A druga strona? Powiedzmy sobie szczerze: nie brak tam osób, które dobrze się czują w kraju podzielonym edukacyjnie, bo dzięki temu mogą wiecznie narzekać na niewykształconą ciemnotę głosującą na PiS i pielęgnować swoje poczucie lepszości. Tworzą więc wrażenie, że ta edukacyjna przepaść jest nieuchronna i nie ma takiej siły, która mogłaby ją zasypać. Są po prostu na świecie ludzie mądrzy i są ludzie głupi, co z tym począć? Co najwyżej pomyśleć o odebraniu praw wyborczych tym drugim. W skrajnej formie zademonstrował to kiedyś Jan Hartman, który wypalił, że „pomysł, by z dzieci robotników i chłopów w trzecim pokoleniu uczynić czytelników Żeromskiego, a nawet Masłowskiej, był od początku absurdalny i takimż pozostaje do dziś”.
Jedni załamują ręce nad „ciemnotą ludu”, drudzy złorzeczą, że elity tym ludem gardzą. Ale w kwestii edukacji ani środowiska KO, ani PiS nie próbują realnie pomóc biedniejszym Polakom w polepszeniu sytuacji.
Nasz wybór
Wszystko to jest tym bardziej irytujące, że rozwiązania leżą na stole. Nie jest tak, że nikt nie ma pojęcia, jak zabrać się za problem nierówności edukacyjnych. Zestaw podstawowych polityk zaradczych przedstawili choćby autorzy książki Nierówności po polsku. Co znamienne, spośród dziesięciu proponowanych na końcu książki rozwiązań aż trzy bezpośrednio dotyczą szkolnictwa.
Co więc, według autorów, należy zrobić?
Po pierwsze – powszechny dostęp do żłobków finansowanych z budżetu państwa. Badania międzynarodowe pokazują, że wczesny etap rozwoju dziecka ma ogromne znaczenie i wpływa na późniejsze umiejętności edukacyjne oraz społeczne. Wspomniane już przeze mnie badania dotyczące Polski pokazują, że dzieci wykształconych (i zamożnych) rodziców mają lepszy dostęp do żłobków. Trudno więc o prostsze rozwiązanie niż przynajmniej częściowe wyrównanie szans na tym polu.
Ikonowicz: „Nierówności po polsku” stawiają słuszną diagnozę, ale nie wyciągają z niej wniosków
czytaj także
Po drugie – powszechne, darmowe obiady. Żeby dziecko mogło się rozwijać, musi mieć zapewnione podstawy egzystencji. Żadnych półśrodków, żadnych częściowych programów uzależnionych od woli i możliwości samorządów, powiązanych z takimi czy innymi warunkami. Każde dziecko, które przychodzi do szkoły, powinno móc zjeść tam zdrowy, sycący posiłek.
Po trzecie – lepsze płace dla nauczycieli. Tu również nie ma wielkiej filozofii: jeśli chcemy dobrego nauczania, musimy zwiększyć prestiż zawodu nauczyciela, aby przyciągać do niego najlepszych, zapewnić im warunki pracy, które nie będą prowadziły do frustracji i wypalenia, i budować zaufanie dzieci oraz rodziców. Nic z tego nie będzie możliwe, jeśli praca nauczyciela nie będzie wiązała się z godnymi zarobkami. Inwestycja w nauczycieli to inwestycja w dobrobyt Polaków.
To oczywiście nie jest pełna lista pomysłów. Lepsza pomoc psychologiczna w szkołach, szerszy dostęp do książek (kiedy badacze w Niemczech dali dzieciakom e-czytniki z darmowym dostępem do biblioteki, poprawiło to zarówno statystyki czytelnictwa, jak i wyniki testów matematycznych), darmowe zajęcia pozalekcyjne, mniej liczne, nieprzepełnione klasy – do tego zestawu można by dodać jeszcze kilka propozycji.
Wszystkie te pomysły łączy jedno: media, politycy i całe społeczeństwo muszą tego chcieć. Muszą dostrzec problem nierówności edukacyjnych i wykazać choćby minimum dobrej woli, by go rozwiązać.