33-letni Aleksander Kwaśniewski był tak naprawdę najważniejszą osobą przy Okrągłym Stole. Największy przełom w jego karierze politycznej nastąpił późnym wieczorem 2 marca 1989 roku w Magdalence.
Łukasz Łachecki: Dołączyłeś do Krytyki Politycznej w 2007 roku. Jaki był wtedy stosunek tego środowiska do postkomunistów?
Michał Sutowski: Jednym z celów Krytyki było zbudowanie zaplecza intelektualnego nowej lewicy w Polsce, opartej na innych źródłach, tradycjach, ideach i ludziach niż ta postkomunistyczna, nadmiernie zakochana w kapitalizmie, dość zachowawcza i często oportunistyczna. Po to wydawaliśmy książki, pismo, organizowaliśmy debaty i sprowadzaliśmy intelektualistów z zagranicy.
Tyle że zawsze graliśmy dwutorowo i utrzymywaliśmy równocześnie relacje z tą lewicą, która po prostu wówczas była. Do legendy przeszło choćby spotkanie Sławka Sierakowskiego z Wojciechem Olejniczakiem w kawiarni przy placu Trzech Krzyży, po którym szef SLD miał rozwiązać koalicję Lewicy i demokratów.
A twoje osobiste poglądy?
Nigdy nie miałem szczególnej obsesji na tle postkomuny: w moich latach późnolicealnych, kiedy zacząłem na serio interesować się polityką, rządy SLD kojarzyły się nie tylko z podatkiem liniowym, wojną w Iraku i aferami, od Rywina po starachowicką, ale też z wprowadzaniem Polski do Unii Europejskiej na przekór różnym Rydzykom i innym Giertychom.
To była po prostu część establishmentu III Rzeczpospolitej, na dobre i na złe, niemniej część proeuropejska. Nie myślałem o nich jako o raku do wycięcia, jak ówczesny mainstream prawicy, a także część lewicy. A i w rodzinie miałem tradycje mieszane – mój tata płacił składki na podziemną „Solidarność”, zresztą sąsiadowi z bloku, ale np. siostra mojej babci była posłanką na Sejm w I połowie lat 80., a wujek był delegatem z Koszalina na XI Zjazd PZPR – i założycielski kongres SdRP. Trudno w takich warunkach traktować podział „Solidarność” kontra PZPR jako coś fundamentalnego dla tożsamości.
Twoje główne zainteresowania historią polityczną w tamtym czasie nie były jednak skupione na PZPR.
Bo też od dziecka czytałem „Gazetę Wyborczą”, a w liceum czytałem książkę Eislera o „komandosach” i oczywiście Wiarę i winę Kuronia – stąd jakoś bliższa była mi tradycja opozycyjna, ta z linii marcowo-korowskiej. To się zbiegało z poglądami liderek i liderów Krytyki, kiedy do niej trafiłem – ale poza snobowaniem się na zradykalizowane dzieci Michnika czy wnuki Modzelewskiego równocześnie chcieliśmy przecież łączyć różne środowiska. Zwłaszcza w okresie wieloletniej smuty lewicowej, zwłaszcza po roku 2015 byliśmy rzecznikami łączenia formacji politycznych lewicy, animowaliśmy nawet spotkania liderek od Razem przez Wiosnę po SLD, na przykład w ramach Akademii Demokracji Socjalnej.
Wydawało nam się, że te różne skrzydła, jedne z postkomuny, drugie z antypostkomuny, są jakoś na siebie skazane. Ale to wszystko dotyczy oczywiście czasów, kiedy mój bohater był już politycznym emerytem – kiedy zdawałem maturę, Aleksandrowi Kwaśniewskiemu został niewiele ponad rok do końca drugiej kadencji.
Pisałeś niedawno o Wybrańcu, filmie o Donaldzie Trumpie, patrząc na niego przez pryzmat przemian, w jakie wchodził kapitalizm w początku lat 70. Czy początek drogi politycznej Aleksandra Kwaśniewskiego może nam powiedzieć coś o Polsce tamtego czasu?
Kwaśniewski poszedł na studia jesienią 1973 roku, czyli w szczytowym bodaj momencie optymizmu epoki Gierka. Z taśmy produkcyjnej w Bielsku-Białej zjeżdżały pierwsze maluchy, płace realne rosły jak nigdy w historii, całe osiedla, wręcz całe nowe miasta rosły w oczach, iły-62 latały do Ameryki, realizowano wielkie inwestycje przemysłowe, drogowe itp., a do tego Polska pokonała 2:0 Anglię w Chorzowie.
Polska rośnie w siłę, ludziom żyje się dostatniej.
Z wielką frustracją pisał o tym Jacek Kuroń: mało kogo obchodzi wówczas działalność antysystemowa, ludzie oszczędzają na swoje M, wczasy w Bułgarii i fiaty 126p, Gierek kupuje społeczeństwo, a ludzie są, co do zasady, pełni nadziei na socjalistyczne społeczeństwo konsumpcyjne. Naprawdę wielu ludzi wierzyło, że w Polsce da się dobrze żyć i może nawet zaczniemy doganiać Zachód. Ten horyzont jest bardzo istotny – pierwsza połowa lat 70. to czas, kiedy właśnie Zachód, realny i wyśniony, stał się nowym punktem odniesienia dla większości Polek i Polaków.
czytaj także
Po raz pierwszy – po latach płynącej z góry propagandy antyzachodniej. Dlaczego akurat wtedy?
Raz, że w dorosłość wchodziło wtedy pokolenie, które nie pamiętało ani sanacji, ani okupacji, ani lat „wielkiej trwogi” tuż po wojnie, stalinizmu też często nie – w związku z tym nie mogli czuć zadowolenia czy ulgi, że nie jest już tak strasznie i nędznie jak kiedyś. Mieli wyższe aspiracje. A jednocześnie nastąpiło otwarcie na świat: w telewizji czy w prasie przestano pisać o Zachodzie wyłącznie negatywnie; dużo więcej osób wyjeżdżało nie tylko do NRD, ale i dalej. A jeśli ktoś sam nie wyjechał, to miał szwagra albo wujka, co był w „NRF-ie” czy w Szwecji, a koledze ciocia z Ameryki paczki czy bony dolarowe na zakupy w Peweksie przysyłała. Inżynierowie czy handlowcy wyjeżdżali służbowo, czasem na kontrakty…
To było wspólne doświadczenie społeczeństwa i przyszłego prezydenta?
Młody Kwaśniewski był w górnej części piramidy społecznej – miał ojca lekarza, do tego oboje rodzice byli dość „światowi”, wozili dzieci za granicę i posyłali na lekcje języków obcych. A za Gierka łatwiej było o paszport, wiec o możliwości wyjazdów mniej decydowała polityka, a bardziej pieniądze. On je miał, jako studenta było go stać nie tylko na mieszkanie na stancji w Sopocie, w przyzwoitych warunkach, ale też na to, by jeździć na Zachód. Owszem, jeździł do pracy, i owszem, na czarno, ale dzięki znajomościom, głównie towarzyskim, ojca – mając niecałe 20 lat, zobaczył Anglię, potem Szwecję, a w Szwecji zarobił na wyjazd do Stanów.
Dotknął tego, o czym niemal wszyscy marzyli, więc na pewno identyfikował się z aspiracjami zwykłych Polaków, a zarazem te wyjazdy stanowiły dodatkowe uzasadnienie, żeby wejść w system i trzymać się z dala od opozycji – bo jednak niepokorni mieli gorzej, a zatrzymanie paszportu było może najbardziej powszechną wówczas formą represji.
Czy można traktować początki kariery Kwaśniewskiego w kategoriach awansu klasowego?
Nie. Raz, że w latach 70. klasy zaczęły się raczej reprodukować – bo pierwsze pokolenie awansu miało już dzieci idące na studia, którym było dużo łatwiej niż tym z rodzin robotniczych czy chłopskich. Ta wielka mobilność społeczna powojnia skończyła się gdzieś pod koniec lat 60. A dwa, że Kwaśniewski był w uprzywilejowanej pozycji startowej. Lekarz to zawód elitarny w każdym ustroju i w każdej epoce; do tego obycie i wychowawczy liberalizm rodziców stworzyły mu warunki do pięcia się w górę poza rodzinnym Białogardem. W Trójmieście, dokąd pojechał na studia ekonomiczne, nikogo nie znał – ale radził sobie świetnie, bo z domu wyniósł potrzebne do tego kapitały. Materialny, ale przede wszystkim kulturowy i emocjonalny. Wierzył, że da radę, i miał do tego podstawy.
W tamtym czasie polityka była dobrym pomysłem na podpięcie się pod ten konsumpcyjny boom? Raczej nie myślimy o wierchuszce tamtejszego PZPR jako o rozpasanych bon vivantach.
Ale też nie przez PZPR Kwaśniewski wspinał się po społecznej drabinie. Owszem, wstępuje do partii w 1977 roku, już po wypadkach radomskich, ma dobre kontakty z liberalnym sekretarzem gdańskiego KW Fiszbachem, ale legitymacji potrzebuje po to, by mieć święty spokój i łatwiej robić karierę w ruchu studenckim. Bo też dla takich ludzi jak on, z taką ogładą, z niezłą znajomością języków, a przede wszystkim talentami interpersonalnymi, dużo lepsze ścieżki kariery niż sama partia otwierał oficjalny ruch studencki – SZSP, ułatwiający choćby wyjazdy za granicę, ale też wyrabianie sobie kontaktów w środowisku kultury, w prasie, no i w administracji.
czytaj także
Jaką funkcję pełni w ówczesnym systemie ZSP, przemianowane w tamtych czasach na SZSP? To kuźnia partyjnych kadr czy głównie okno na świat dla ambitnych… bananowców? Dlaczego to wygodniejsza droga do kariery?
Wygodniejsza dla kogoś, kto lubi i potrafi gadać z ludźmi, przemawiać do nich, przekonywać, ale też układać się za kulisami, zawierać koalicje itp. Bo żeby w SZSP awansować wyżej – do Rady Wydziałowej, Uczelnianej, Zarządu Wojewódzkiego – trzeba było zostać wybranym przez koleżanki i kolegów. Na pewno nie w opozycji do partii na odpowiednim szczeblu, ale też kandydatów nie przynoszono studentom w teczce; to mocno odróżniało SZSP od ZSMP, czyli de facto partyjnej młodzieżówki.
Z jednej strony to z grubsza przypominało politykę partyjną w warunkach demokracji – taką realną, a nie z podręcznika – a z drugiej, ruch studencki nie tylko wykuwał kadry i indoktrynował, ale też naprawdę organizował mnóstwo wydarzeń kulturalnych, prowadził kluby studenckie, przydzielał akademiki i tak dalej. Innymi słowy, był w kontakcie z prawdziwymi studentami, a nie tylko z kandydatami do partii.
Jednocześnie to wszystko nie bardzo przypominało ścieżki kariery w PZPR, do której Kwaśniewski był zdecydowanie gorzej przygotowany. Tam trzeba było raczej znaleźć jakiegoś patrona, kogoś wyżej, i liczyć na to, że on pójdzie w górę, a my razem z nim – a nie spadnie ze stołka, przez co my też polecimy w dół. Trochę jak w pamiętnym monologu Stanisława Anioła z Alternatywy 4.
Kwaśniewski takiego patrona, swojskiego Roya Cohna, nie miał?
Kwaśniewski, co podkreślają jego koledzy z tamtych czasów, potrafił skracać dystans wobec osób wyżej w hierarchii i zjednywać sobie ich sympatię. Awans z Gdańska do Warszawy w 1979 roku zawdzięczał szerokim kontaktom w całej Polsce, ale też poparciu przewodniczącego SZSP, Stanisława Gabrielskiego. Potem, gdy z centrali SZSP przechodził do tygodnika studenckiego „itd” jako najmłodszy chyba naczelny w historii, wspierał go Tadeusz Sawic, wtedy przewodniczący Rady Naczelnej.
Jeszcze później, w „Sztandarze Młodych” wspierali go starsi koledzy-dziennikarze, wówczas już na stanowiskach partyjnych, jak Bogdan Jachacz czy Jerzy Słabicki, względnie działacze ruchu studenckiego, jak Stanisław Ciosek. Już jako ministra polubił go legendarny generał Józef Kuropieska i mógł szeptać o nim dobre słowa np. Czesławowi Kiszczakowi. Ale Kwaśniewski ani przez moment nie był uzależniony od jednego protektora czy nawet frakcji, niczym anegdotyczny Czernienko od Breżniewa.
Wystrzeganie się „umoczenia” w partię, zblatowania z władzą przez Kwaśniewskiego w latach 70. i 80. jest dość symptomatyczne, ale też w kolejnych latach jacyś mentorzy się pojawiają.
To prawda, a najczęściej w tej roli wskazuje się Mieczysława F. Rakowskiego. Na pewno kojarzył Kwaśniewskiego jako błyskotliwego redaktora naczelnego z początku lat 80., być może miał udział w jego awansie do „Sztandaru Młodych”, bo był wtedy wpływowym wicepremierem, z dostępem do ucha premiera Jaruzelskiego. Potem poszedł w odstawkę – w latach 1985–1988 Rakowski był tylko wicemarszałkiem Sejmu, a więc na bocznym torze – ale też zaczął budować własne środowisko, otaczał się młodymi reformatorami. No i zachował wpływ na generała, a więc czynnik decydujący w PRL lat 80.
czytaj także
A kiedy ten „najwyższy czynnik” dostrzegł Kwaśniewskiego i czy wydarzyło się to dzięki wsparciu wewnątrz partii?
Jaruzelski bezpośrednio zwrócił na niego uwagę jeszcze w okresie, gdy Kwaśniewski był naczelnym „itd”. Spodobał mu się tekst, który zawierał zawoalowaną, acz żywą polemikę z ówczesnym guru opozycji, czyli Adamem Michnikiem i jego Kościołem, lewicą, dialogiem. Samo odniesienie tego rodzaju w prasie oficjalnej było kontrowersyjne, bo Michnik był objęty ścisłym zapisem cenzury, ale generał uznał, że to przykład języka i przekazu, który może trafić do młodego pokolenia. Pochwalił go na spotkaniu z elitą dziennikarską PRL w Popowie, w 1983 roku, a niedługo potem Kwaśniewski awansował na szefa „poważnego” dziennika.
Ponieważ Jaruzelski raczej nie kupił sobie tygodnika studenckiego w kiosku, to ktoś mu to musiał zasugerować czy podłożyć na biurko, ale kto – tego nie wiemy. Podobno jakiś wpływ na ten awans mógł mieć najmłodszy wówczas sekretarz KC Waldemar Świrgoń oraz jego podwładny Leszek Miller – ten sam! – niestety nie zdecydował się udzielić mi wywiadu do książki, zatem nie potrafię tego potwierdzić.
Można z tego wyciągnąć wnioski dla dzisiejszej polityki? A mówiąc wprost – czy Kwaśniewski jest wówczas karierowiczem, koniunkturalistą, czy łączą go z klientelistyczne układy z patronami?
To nie są tradycyjne układy klientelistyczne. Kwaśniewski nie miał swojego ministra Moczara, Szlachcica czy innego Olszowskiego, z którym planowałby się zbliżyć, a potem iść za nim po władzę. Środowiska, do których było mu najbliżej, czyli „reformatorzy”, względnie „liberałowie”, były przecież w PZPR marginalne. On raczej budował szerokie kontakty towarzysko-zawodowe, czemu towarzyszy duża zdolność dobierania sobie zespołu fachowych współpracowników.
Elżbieta Isakiewicz, jego podwładna z „itd”, wspominała na przykład, że dla jego otoczenia było wówczas oczywiste, że tygodnik studencki to jest przystanek w karierze, ale jednocześnie taki przystanek, na którym on chce coś osiągnąć, robić dobre pismo, wyróżnić się jakością. On się nieustannie sieciował, dawał się poznać „tym na górze”, a jednocześnie budował wizerunek technokraty i reformatora ze śmiałymi pomysłami. Zawsze w pełni lojalnego wobec władzy na zewnątrz, oczywiście, ale w środku, w rozmowach z zaufanymi, a często wpływowymi ludźmi, konstruktywnie krytycznego.
Kościół, lewica, dialog. Dlaczego III RP dała Kościołowi tak dużo, a dostała od niego tak niewiele
czytaj także
Wracając jeszcze do jego pierwszej gazety: czy Kwaśniewski zostaje wybrany na naczelnego „itd” w ramach podobnych „protodemokratycznych” procedur, jak w ruchu studenckim?
Można powiedzieć, że został wybrany, a właściwie wylobbowany przez kolegów z Rady Naczelnej SZSP i zaakceptowany przez partię i wydawcę pisma, czyli Młodzieżową Agencję Wydawniczą. To była sama końcówka karnawału „Solidarności”, więc na ekscesy w rodzaju wyboru naczelnego przez samą redakcję nie było już miejsca. Jego poprzednik, Zdzisław Pietrasik, później krytyk filmowy znany z „Polityki”, został de facto wybrany przez redakcję, ale to było rok wcześniej, tuż po Sierpniu ’80. A stracił stanowisko za „niesterowność”: pismo nie realizowało linii SZSP, którego było przecież organem, za bardzo zbliżyło się do „Solidarności” i NZS.
Kwaśniewski o tę posadę wyraźnie zabiegał, bo też działalność na odcinku kultury w SZSP robiła się coraz trudniejsza; w warunkach ostrego konfliktu społecznego stawał się dla środowiska studenckiego „reżimowy”; z kolei jego organizacja traciła członków i resztki prestiżu. „Itd”, gdzie trafił tuż przed stanem wojennym, było dla niego doskonałą szalupą ratunkową – a dla redakcji „najmniejszym złem” po tym, jak odgórnie usunięto jej redaktora naczelnego.
Kwaśniewski jako naczelny „itd” będzie pracował przez cały okres stanu wojennego.
Zdołał wtedy doprowadzić do przywrócenia pisma, bo władze planowały je po prostu zamknąć. Jako naczelny zasiada w komisji weryfikacyjnej, choć nie ma w niej wiele do powiedzenia. Decyzje o usuwaniu dziennikarzy z pisma lub w ogóle z zawodu podejmowane są de facto wyżej; niektórych udaje mu się wybronić, przyjmuje też do pracy redaktorów pozbawionych pracy gdzie indziej oraz zupełnie nowych. I do 1984 roku tworzy ciekawe pismo, skupione na obronie interesów studentów i absolwentów i promujące edukację technologiczną, zwłaszcza informatyczną.
Oczywiście broni stanu wojennego i tzw. realiów geopolitycznych, acz stara się unikać przekazu „pałkarskiego”. Uprawia coś w rodzaju „kryptoliberalizmu” za zasłoną merytokracji, opowiada się za dowartościowaniem warstw wykształconych i odwołuje do języka fachowości, kompetencji, tworzenia szans rozwojowych dla młodych i tak dalej.
Aż trafia do „Sztandaru Młodych”.
Tak, pisma dużo ważniejszego na froncie ideologicznym, ale też wysokonakładowego. Awansuje w hierarchii redaktorów, ale też ma mniej swobody; cenzura działa tu dużo ostrzej.
Czy Kwaśniewski jest dobrym naczelnym? Ma jakieś osiągnięcia w zarządzaniu, w mediach?
Faktem jest, że przejął gazetę, która była „słuszna” i „po linii” aż do bólu; ktoś mi powiedział, że taka była marksistowska, że nawet w KC nie byli w stanie jej czytać – stąd ogromne zwroty. Kwaśniewski w półtora roku zwiększył nakład, nadał jej nowy rys. Więcej pisano o sporcie, a mniej o ostatnich plenum KC; doszły też ciekawe materiały o nauce, wynalazczości, technologiach. Stał za tym przede wszystkim wicenaczelny Waldemar Siwiński, który przyszedł z Kwaśniewskim z „itd”, i kilku innych dziennikarzy, jak Jacek Kluczkowski czy Piotr Aleksandrowicz. Ukoronowaniem nowego wizerunku „Sztandaru” był legendarny „Bajtek”: wykupywane na pniu pismo komputerowe, które po pewnych perypetiach zaczęło się ukazywać jako comiesięczny dodatek do dziennika. Kwaśniewski sam nie pisał, tylko kierował gazetą, ale „Sztandar” to kolejny przykład, że miał wielki talent do budowania zespołu bardzo zdolnych ludzi.
„Bajtek” otwiera mu wreszcie drogę do wielkiej polityki.
Może nawet bardziej Młodzieżowa Akademia Umiejętności – taki quasi-sportowy plebiscyt dla młodych wynalazców i racjonalizatorów, który z Siwińskim zorganizowali, a który, znów, zrobił wielkie wrażenie na Rakowskim i Jaruzelskim. Ten ostatni jesienią 1985 roku zrezygnował z bycia premierem i odgórnie mianował Zbigniewa Messnera, profesora od rachunkowości, na zbawiciela i reformatora polskiej gospodarki, wcześniej umeblowawszy mu rząd.
Znów trudno powiedzieć, dzięki komu dokładnie Kwaśniewski się w nim znalazł, niemniej pasował do roli ministra ds. młodzieży, jako młody, wygadany i ogólnie dobrze zapowiadający się. Generał Jaruzelski desperacko szukał pomysłu na dotarcie do młodego pokolenia i naczelny „Sztandaru” mógł się wydawać optymalnym kandydatem. Robił w kulturze i prasie studenckiej, nie wstyd go było wysłać za granicę czy do telewizji – miało to sens, krótko mówiąc.
Czy Kwaśniewski ma poczucie, że to jest dla niego szansa? Nie obawia się, że ten stosunek młodzieży do partii raczej będzie mu ciążył, niż uprości drogę kariery?
On sam lubi opowiadać, że dobrze mu było w „Sztandarze”, a do szefa URM i prawej ręki Jaruzelskiego – generała Janiszewskiego poszedł na rozmowę w dżinsach, nie wiedząc właściwie, w jakim celu go wzywają. Niemniej, propozycja była z gatunku takich, których się nie odrzuca, jeśli chce się robić karierę w ramach systemu. Dostał więc biuro, tytuł ministerialny i zadanie koordynowania różnych działań administracji rządowej w sprawach młodzieży. Bez wielkiego budżetu, miał jednak kilka pomysłów i przede wszystkim okazję do budowania rozpoznawalności i dobrych kontaktów. Tym bardziej że nikt go, ze względu na wiek i zakres kompetencji, nie traktował jako zagrożenia.
Fasada fajna, a z tyłu dziadostwo. Jak zima stulecia obnażyła katastrofę Polski węglowej
czytaj także
Nie mógł urosnąć przy Messnerze?
Ciekawą rzecz mi opowiedział ówczesny szef gabinetu politycznego Messnera: dla wszystkich było wtedy jasne, że premier nie jest samodzielnym bytem politycznym. Wiadomo było, że władza jest przy Jaruzelskim, a Kwaśniewski też to rozumiał. Robił więc swoje: organizował obozy dla młodzieży, rozdawał nagrody „młodzieży twórczej”, jeździł po Polsce i za granicę, przemawiał i uświetniał – i czekał na swój moment. Aż wreszcie w jego karierę już na poważnie zaingerował Mieczysław Rakowski.
Załatwił mu awans?
Choć groziła mu degradacja. W 1987 roku doszło do reformy administracji rządowej, zlikwidowano jego stanowisko i połączono urzędy – młodzież powiązano z kulturą fizyczną, ergo sportem. Miał zostać numerem dwa w nowym Komitecie ds. Młodzieży i Kultury Fizycznej – ale poczuł się na tyle pewnie, że chciał czegoś więcej. Poprosił o interwencję Rakowskiego, a ten przekonał generała Jaruzelskiego, że zamiast – jak ten planował – mianować 64-latka, profesora AWF Ulatowskiego na „człowieka od młodzieży”, warto postawić na kogoś, kto wciąż do niej należy.
To tak, jakby dziś dać hasło do TikToka Włodzimierzowi Czarzastemu i kazać mu nawiązać komunikację z pokoleniem Z. A Kwaśniewski miał wtedy ile lat?
33, w PRL to wciąż była młodzież. W efekcie Kwaśniewski stracił tytuł ministra, ale zyskał poważny urząd z poważnymi funduszami. Do tego świetną okazję do bardzo licznych wyjazdów zagranicznych i kontaktów ze środowiskiem sportowym, w którym się bardzo dobrze odnajdywał. Także ze względu na autentyczne i szczere pasje z dzieciństwa, zaszczepione jeszcze w domu. Ale co może najbardziej istotne, to stanowisko było w zasadzie z automatu, choć nieformalnie, powiązane ze stanowiskiem prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Po pewnych perturbacjach udało się, m.in. dzięki pomocy starszych kolegów z ruchu studenckiego, dopiąć jego nominację – i tuż przed igrzyskami zimowymi w Calgary, czyli w styczniu 1988 roku, Kwaśniewski został szefem PKOl-u.
Tu pozwoliłbym sobie na małą dygresję, związaną z czasami współczesnymi. Krytycy Adriana Zandberga zarzucają mu na przykład, że jest leniwy. Teraz, przy okazji prawyborów w KO, też widzimy, że pożądaną cechą polityka ze szczytu władzy w powszechnym odbiorze jest zaszczepiona trochę przez polityczny odpowiednik „kultury zapierdolu” pracowitość – gotowość do uściśnięcia ręki wszystkim Polakom, objazdowe prawyborcze kino. Czy Kwaśniewski, z całym swoim zamiłowaniem do komfortu, a nawet przepychu i blichtru, czy też po prostu jako człowiek aspirujący i ambitny, jest w pierwszych latach swojej kariery, ale też później, już w III RP, pracowity czy leniwy?
Kwaśniewski niewątpliwie lubił jeździć za granicę, zwłaszcza tę zachodnią granicę naszego bloku, dobrze się czuł na rautach i imprezach, które w świecie olimpijskim były i są wyjątkowo wystawne. Niemniej on tam nie jeździł tylko popijać drinki, ale też nawiązywać kontakty osobiste i robić poważną dyplomację – już w Seulu będzie przygotowywał grunt pod przywrócenie stosunków dyplomatycznych z Koreą Południową; jeszcze w Calgary pozna Juana Antonio Samarancha, który będzie bardzo zdziwiony, że tak młody człowiek jest szefem krajowego komitetu olimpijskiego. W kraju z kolei wejdzie do kręgu Rakowskiego; upiją się razem w czasie wizyty w Budapeszcie, ale też zadzierzgną przyjaźń, która zaowocuje bliską polityczną współpracą.
Do nowego rządu Kwaśniewski wejdzie prosto z olimpiady?
W Seulu dosięgnie go telefon od nowego premiera – Rakowski ma być „ostatnią deską ratunku” ekipy Jaruzelskiego, bo w Polsce już wtedy wszystko się wali. Równocześnie rośnie zadłużenie, inflacja, niedobory towarów i czas oczekiwania na mieszkanie, ale przede wszystkim pogłębia się poczucie beznadziei. Strajkują stoczniowcy, hutnicy i komunikacja miejska, a ludzie zwyczajnie nie wierzą, że władza ma jakiś pomysł na kryzys. W tej sytuacji Rakowski dostaje carte blanche na reformy gospodarcze.
Etyka pokolenia Kwaśniewskiego [Gdula o książce „Prezydent”]
czytaj także
Czyli w sposób wymuszony przez okoliczności Rakowski może się zerwać z partyjnego łańcucha?
Może działać wbrew nastrojom aparatu partyjnego i z przyzwoleniem od Jaruzelskiego, który wreszcie – za późno, jak się okaże – zaczyna rozumieć, jak bardzo jest źle i jak radykalne zmiany są potrzebne. A do tego Rakowski potrzebuje ludzi nowych i zatrudnia kolegów-reformatorów, których skupił wokół siebie przez ostatnie trzy lata. Od gospodarki będą biznesmen Wilczek z Sekułą, a Kwaśniewski ma spinać w rządzie wszystko poza tym: od prawa o stowarzyszeniach przez ogólne zmiany ustrojowe po paszporty. Gdyby nie młody wiek, zostałby nawet wicepremierem, którym i tak de facto jest. Niemniej, jako szef Komitetu Społeczno-Politycznego Rady Ministrów będzie trzecim lub czwartym człowiekiem w rządzie.
Awans z szefowania sielskim PKOl-em na trzecią osobę w rządzie nie brzmi przesadnie komfortowo. Raczej jak – zachowując proporcje – zamiana stanowiska prezydenta Warszawy na prezydenturę w kraju, gdy w kraju sąsiadów trwa wojna.
On jest w bardzo ciekawej sytuacji. Karierę robił przez ruch studencki, prasę, administrację i rząd – a nie przez partię. I może dziękować Duchowi Dziejów, bo PZPR jest pogrążona w marazmie, a Jaruzelski w końcu godzi się na reformy niejako wbrew niej; rząd wisi na Jaruzelskim i jego otoczeniu, a nie na aparacie partyjnym. Kwaśniewski zyskuje sprawczość, a więc okazało się, że jego ścieżka awansu – typowa w latach 80. dla lepiej wykształconej części elity władzy, tej z młodego pokolenia – była nie tylko wygodniejsza, ale i efektywna.
Tacy jak on, technokraci z SGPiS czy po prostu koledzy z SZSP, rozumieli, że jeśli chce się pozostać w systemie, korzystać z jego przywilejów, to lepiej trzymać się odcinka prasy, ruchu młodzieżowego czy właśnie administracji. Należy za to unikać korytarzy Komitetu Centralnego PZPR, bo to świat nieprzejrzystych gier, gdzie bardzo wiele zależy od arbitralnych decyzji na górze. Nagle Jaruzelski wedle własnego widzimisię „potnie po skrzydłach” i kariera działacza może się nagle załamać. W rządzie i okolicach było bezpieczniej. Tym bardziej że w urzędach trzeba coś umieć, a w KC niekoniecznie.
czytaj także
Merytoryczne młode wilki, prawie jak maklerzy z filmów o drapieżnym reaganizmie!
To otoczenie Rakowskiego, do którego wszedł Kwaśniewski w II połowie lat 80., składało się z ludzi nieźle wykształconych, bywałych na Zachodzie, no i wyraźnie sprzyjających reformom w kierunku rynkowym. Nie tylko dlatego, że nie wierzyli w socjalizm, ale też nie obawiali się tego, co może przyjść po nim. Z kapitalizmu rozumieli wystarczająco dużo, by wiedzieć, że mają do niego dobrą pozycję startową – dużo lepszą niż masy zwykłych obywateli, ale nawet partyjne „doły” i spora część aparatu, sparaliżowane lękiem przed zmianą i nieznajomością świata. Mieli wiedzę, ale przede wszystkim „dojścia”.
Do tego Kwaśniewski mógł mieć przekonanie, że poradziłby sobie w warunkach politycznej konkurencji. Także dlatego – inaczej niż jego szef, Rakowski – nie był niechętny rozmowom z „Solidarnością” i wiosną 1989 roku ochoczo zabrał się do pracy jako „lodołamacz” przy Okrągłym Stole.
Jakie przy okazji Okrągłego Stołu cele stawia sobie Kwaśniewski, zarówno indywidualne, jak i drużynowe?
Władza siada do rozmów, bo nie ma innego wyjścia: gospodarka się wali, Zachód nie spieszy się z kredytami, a choćby i sensowne reformy rządu wymagają akceptacji społecznej. Szybko się okazuje, że bez jakiegoś porozumienia z „Solidarnością” Rakowski wyłoży się na masowych protestach tak jak jego poprzednik – a potem kto wie, co się wydarzy. A co, jeśli w Moskwie coś się zmieni i przychylnego reformom Gorbaczowa zastąpi jakiś kagiebowski czy wojskowy „beton”?
Oczywiście, w obozie władzy też były różnice. Rakowski liczył, że jako premier najpierw przeprowadzi kluczowe reformy, po których nastąpi poprawa sytuacji, a wtedy władza będzie prowadziła rozmowy z opozycją już z pozycji odzyskanej siły. Że będą gadać jako równorzędni partnerzy, a nie jako ci, którzy zgadzają się na ustępstwa z desperacji.
Ale plan Rakowskiego nie wypalił, więc trzeba się było szykować się na dialog.
Rakowski osobiście do rozmów z opozycją nie zasiadł, także dlatego, że szefem tych rozmów ze strony delegacji rządowej był generał Kiszczak, najbardziej zaufany człowiek Jaruzelskiego i minister spraw wewnętrznych, a więc formalnie podwładny premiera Rakowskiego. Nie chcąc w rozmowach być podwładnym swojego… podwładnego, Rakowski wysłał zaufanych ludzi – Aleksandra Kwaśniewskiego i Ireneusza Sekułę.
Rakowski, albo dlaczego w PRL nie było Skandynawii na miarę naszych możliwości
czytaj także
Jakie obowiązki spadają na i tak już zapracowanego Kwaśniewskiego?
Kwaśniewski zostaje szefem stolika do spraw pluralizmu związkowego, czyli tego ciała, które negocjuje warunki ponownej legalizacji „Solidarności”. To jeden z dwóch, obok wyborów, kluczowych tematów Okrągłego Stołu. Po drugiej stronie jest 27 lat starszy od niego Tadeusz Mazowiecki, a więc bardzo ważna figura strony tzw. społecznej – już samo to dodaje Kwaśniewskiemu splendoru. Co więcej, przy tym stoliku zasiada jeszcze OPZZ, który gra własną grę przeciwko „Solidarności”, a więc potencjalnemu konkurentowi w walce o rząd pracowniczych dusz. Kwaśniewski bardzo sprawnie zarządza negocjacjami w tej skomplikowanej układance – pacyfikuje radykalne postulaty OPZZ, a jednocześnie pozwala władzy uniknąć najbardziej kłopotliwych dla niej rozwiązań.
Co jednocześnie podniosło jego pozycję we własnym środowisku, ale też otworzyło na nowe.
Markę dobrego negocjatora wyrobił sobie już przy tym stoliku; sprawnie wypada też w wypowiedziach dla Dziennika Telewizyjnego. Ale naprawdę kluczowa jest Magdalenka. Przypomnijmy – chodzi o nieoficjalne negocjacje, które toczą się w willi MSW pod Warszawą, częściowo również w Pałacu Namiestnikowskim, co potocznie nazywa się Magdalenką 2. Jeśli w jakimś ważnym temacie strony nie mogły się dogadać w formalnym składzie stolika lub podstolika, to zmniejszało się liczbę negocjujących z kilkudziesięciu do kilkunastu albo nawet kilku, i prowadziło się wyjazdowe rozmowy na osobności.
Magdalenka przyniosła wielkie zdobycze polskiej sztuce negocjacji, ale nie wszystko poszło gładko.
W pewnym momencie doszło do impasu w sprawie wyborów do parlamentu, która to kwestia była powiązana z pomysłem przyznania prezydentury generałowi Jaruzelskiemu. Jemu bardzo zależało, dodajmy, żeby te negocjacje w ogóle się udały, bo – jak już mówiłem – nie było wiadomo, ile jeszcze potrwa to okno możliwości, które stwarza Gorbaczow. Strona władzy, tzw. koalicyjna, chce zatem silnej prezydentury dla Jaruzelskiego, ale co da w zamian? Mowa jest o Senacie, a więc drugiej izbie parlamentu, tylko kto ją ma tworzyć? Negocjatorzy z PZPR składają różne propozycje, ale wszystkie niepoważne, chcą ten senat złożyć z jakichś innych, już istniejących rad czy gremiów. Z demokracją nie ma to nic wspólnego, a przecież już Sejm ma być „kontraktowy”: PZPR i jego satelity mają dostać pulę gwarantującą większość. Nijak nie mogą się dogadać…
czytaj także
I wtedy Kwaśniewski wchodzi do gry?
Konkretnie 2 marca w Magdalence, późnym wieczorem, następuje największy przełom w karierze politycznej Aleksandra Kwaśniewskiego.
Przełom, który wiąże się z prezydenckimi ambicjami Jaruzelskiego?
Strona rządowa chce prezydenta Jaruzelskiego jako gwaranta sojuszy i stabilności całego procesu, a strona solidarnościowa go nie chce. Rozumie jednak, że będzie się musiała na niego zgodzić, ale przecież nie odda tego za darmo. I oto Kwaśniewski jako pierwszy składa im ofertę, o której Wałęsa, Geremek czy Mazowiecki gotowi są poważnie rozmawiać. Co ważne, rzuca to hasło, nie konsultując go z kierownictwem – ani z Jaruzelskim, ani z Kiszczakiem, ani z Januszem Reykowskim, ani z Andrzejem Gdulą czy Stanisławem Cioskiem, czyli tymi wszystkimi, którzy są wyżej od niego w hierarchii po stronie rządowej. Pomysł brzmi: „wolne wybory do Senatu”. Spotyka się z uznaniem „Solidarności” i konfuzją po stronie rządowej.
czytaj także
Jak reagują władze PZPR na samowolkę Kwaśniewskiego?
Najpierw Kiszczak, jeszcze z Magdalenki, wykonuje nerwowy telefon do Jaruzelskiego, ale nie znamy przebiegu tej rozmowy. Dzień później Jaruzelski zbiera ośmiu kluczowych działaczy strony rządowej i po dyskusji zarządza głosowanie – Kwaśniewski oczywiście broni swej koncepcji, ale wynik jest remisowy. Wtedy generał stwierdza, że pomysł trzeba przedyskutować na Biurze Politycznym w kolejnych dniach, ale Jerzy Urban wypuszcza do zachodnich mediów informację, że w trakcie rozmów padła propozycja wolnych wyborów do Senatu. To oczywiście powoduje, że nie bardzo można się już z niej wycofać.
Możemy być pewni, że Urban nie zrobił tego bez nakazu Jaruzelskiego, a to znaczy, że generał zaakceptował nieskonsultowaną wcześniej propozycję.
I co się wtedy dzieje? Dlaczego właściwie przełom?
We wspomnieniach arcybiskupa Gocłowskiego z Magdalenki znajdziemy fascynujący zapis o tym, że Kwaśniewski był tak naprawdę… najważniejszą osobą przy Okrągłym Stole. I to nie jest żadna teoria spiskowa, bo Gocłowski pisał o swoich konkretnych wrażeniach: kiedy strona rządowa w trakcie rozmowy miała jakąś wątpliwość, to wszyscy patrzyli na minę Kwaśniewskiego, wszyscy włącznie z Kiszczakiem. Gocłowski to doświadczony gracz polityczny i jestem przekonany, że jego obserwacje były trafne.
Ja bym je jednak uzupełnił o swoją interpretację: Kwaśniewski mianowicie wyrwał się tą akcją przed szereg. Zachował się jak jakiś harcownik, naruszył hierarchię w, bądź co bądź, kluczowej sprawie. A generał Jaruzelski, ten autorytarny control freak, uznał, że w sumie to dobry pomysł. Bo wolne wybory są ryzykowne, ale Kwaśniewski wyczuł bezbłędnie, co jest teraz najważniejsze: żeby Jaruzelski został prezydentem i żeby rozmowy się nie załamały.
czytaj także
Paweł Kowal po latach słusznie napisze, że tym ruchem Kwaśniewski „zapewnił Jaruzelskiemu polityczną przyszłość, a sobie – polityczną pozycję w przyszłości”. Historia za chwilę bardzo dla niego przyspieszy. Przed 2 marca „dobrze się zapowiadał”, po tym dniu zacznie aspirować do roli jednego z rozgrywających. Najpierw po kryjomu, potem już jawnie. A w styczniu 1990 przejmie po PZPR całą masę upadłościową.
No właśnie, „masę upadłościową”. To znaczy – okej, odnosi sukces, ale wciąż jest po złej i po przegranej stronie historii. Niewielu uczestników Okrągłego Stołu ze strony PZPR będzie wspominało później te wydarzenia jako moment chwały.
Nie no, będą wspominać, że razem z Wałęsą, Geremkiem, Kuroniem i Michnikiem przynieśli nam, Polakom, demokrację. Ale co do samego Kwaśniewskiego – na jego pozycję pracują też kolejne wydarzenia. Jeszcze w trakcie rozmów zakoleguje się blisko, zwłaszcza on i Andrzej Gdula, z Michnikiem i Jackiem Kuroniem. Skróci dystans do drugiej strony i już na początku maja, a więc miesiąc przed wyborami, będzie pomagał mu właśnie Adam Michnik. Wystąpi z nim razem w debacie w Gdańsku, będzie się droczył, żartował, rozgrywał własną kombatancką kartę – ale Kwaśniewskiego pokaże solidarnościowemu światu jako ciekawego partnera, godnego rozmowy. Jako człowieka, z którym pięknie będą się różnić w przyszłej, demokratycznej Rzeczpospolitej, na pohybel towarzyszom szmaciakom, ale też zoologicznym antykomunistom. Co, jak wiemy, w wyborach czerwcowych Kwaśniewskiemu nie pomoże – ale bardzo zaprocentuje już w niedalekiej przyszłości.
**
To pierwsza część rozmowy o biografii politycznej Aleksandra Kwaśniewskiego. Drugą, poświęconą okresowi od Okrągłego Stołu do wyborów prezydenckich w 1995 r., opublikujemy za tydzień.
**
Michał Sutowski – politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Autor książki Aleksander Kwaśniewski. Biografia polityczna, której pierwszy tom ukazał się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej w listopadzie 2024 r., współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.