Tak, wiem, rząd mniejszościowy ma wiele wad. Nie jest w stanie podejmować przełomowych, strategicznych decyzji, wiecznie wisi na poparciu różnych grup, narażony na nieustanne szantaże i sejmowe przesilenia. Ale mam wrażenie, że to, co jeszcze wczoraj było wadą, dziś, po ośmiu latach dyktatu sejmowego PiS, byłoby zaletą.
Jeśli coś wynika ze średniej sondażowej liczących się ośrodków badań opinii publicznej, to brak stabilnej większości zarówno po stronie PiS, jak i demokratycznej opozycji. Jednocześnie to PiS wydaje się mieć większą szansę na samodzielną większość niż KO, Trzecia Droga i Lewica razem wzięte. Najbardziej prawdopodobny wydaje się jednak scenariusz, w którym albo któraś strona dogaduje się z Konfederacją na koalicję, albo powstaje rząd mniejszościowy.
I właśnie ta ostatnia alternatywa może okazać się dla polskiej demokracji mniejszym złem.
Owszem, żeby powstał rząd mniejszościowy, najpierw musi zebrać się zgodna większość – przynajmniej na jedno głosowanie, nad wotum zaufania dla nowego premiera. Bardziej prawdopodobny jest więc rząd mniejszościowy PiS, który jako zwycięzca pewnie dostanie od prezydenta misję tworzenia rządu i być może warunkowe poparcie od którejś partii albo grupy posłów różnych ugrupowań.
czytaj także
Tak, wiem, rząd mniejszościowy ma wiele wad. Nie jest w stanie podejmować przełomowych, strategicznych decyzji, wiecznie wisi na poparciu różnych grup, narażony na nieustanne szantaże i sejmowe przesilenia. Ale mam wrażenie, że to, co jeszcze wczoraj było wadą, dziś, po ośmiu latach dyktatu sejmowego PiS, byłoby zaletą.
Nagle okazałoby się, że PiS nie może samodzielnie, w ciągu 24 godzin napisać kolejnej ustawy o „naprawie sądów”, bo nie ma większości. Partia musiałaby składać tylko takie projekty, które miałyby szansę na chociażby częściowe poparcie ze strony opozycji. Nagle rząd zostałby zmuszony, by uwzględniać poprawki opozycji. Do Sejmu znowu wróciłaby polityka – ze wszystkimi pozytywnymi, ale też oczywiście negatywnymi konsekwencjami.
W demokracji, w której nie ma obawy, że ustawodawca drastycznie może naruszać standardy praworządności, rząd mniejszościowy nie jest najlepszym rozwiązaniem. Ale w kraju takim jak Polska pod rządami PiS, gdzie władza potrafi pokazywać swoje autorytarne ciągoty, akurat rząd mniejszościowy wydaje się skutecznym, na pewno nie idealnym, ale jednak zabezpieczeniem, obniżającym ryzyko przyjęcia niekonstytucyjnych ustaw.
Ktoś mógłby powiedzieć, że taki układ oznaczałby, że PiS wisiałby u pańskiej klamki Konfederacji. Moim zdaniem – niekoniecznie. Owszem, PiS w Konfederacji może znaleźć sojusznika w swoich próbach walki o zmianę konserwatywnej nadbudowy, ale przecież sukces wyborczy PiS wynika z innych powodów – głównie z wprowadzenia zmian socjalnych, a te Konfederacja będzie chciała przecież ukrócić, a nie wzmacniać. Dlatego PiS może być zmuszony do szukania innych sojuszników niż Braun i Korwin-Mikke.
Z czasem mogłoby się okazać, że ustawy prosocjalne, po uwzględnieniu uwag Lewicy, przechodziłyby wspólnymi głosami, podobnie jak ustawy dla rolnictwa po poprawkach PSL. A czy ustawy PiS przechodziłyby głosami Koalicji Obywatelskiej? Cóż, jak wyliczył swego czasu konkret24, w aż 64 procentach przypadków do przyjęcia projektów ustaw przyczyniły się wspólne głosy (ponad 400 na 460 mandatów) PiS, PO, PSL i Lewicy, więc pole manewru jest dość duże.
czytaj także
Dla opozycji, która ma za mało głosów, by rządzić, takie rozwiązanie dawałoby pewny mały, ale jednak, zakres sprawczości. Przestaliby pokazywać się jako totalna opozycja, a raczej jako ktoś, kto dąży do konsensu. Jednak aby to zrobić, należałoby dokonać pewnego przełomu mentalnego, w myśl którego PiS nie byłby już okupantem, a wspólne głosowania z nim nie byłyby wysługiwaniem się rosyjskim namiestnikom. W przeciwnym wypadku PiS zwróciłby się do Konfederacji i powoli wciągał ją w orbitę nieformalnej większości. Większości, która dla wyborców demokratycznej opozycji mogłaby się okazać jeszcze większym zagrożeniem niż sam PiS.