W ramach neomarksizmu musi być miejsce dla kandydatów pokroju Hartmana. Lewica prawdziwie twórcza musi być inkluzywna, wielkoduszna, elastyczna, liberalna, zdolna do zaskakiwania innych i samej siebie.
Eksperyment wyborczy Nowej Lewicy z kandydaturami Hartmana i Dehnela wywołał odruchową reakcję. Z legowisk wyskoczyli obrońcy „zwykłego człowieka”, któremu w przeszłości mieli ubliżać kandydaci.
Można by to uznać za burzę w szklance populistycznej wody, gdyby nie fakt, że pieni się tutaj żywioł esencjalny. To specyficzna ciemnota, która zawsze tumaniła lewicę od wewnątrz. I niezależnie od okoliczności historycznych gęstniała za sprawą czerwonawych świętoszków, skorych do ścigania czarownic.
Dziś mają oni nowe twarze, ale naturę odwieczną. Są niereformowalnie sekciarscy, małostkowi, betonowo inkwizytorscy – zawsze na tropie uchybień, histerycznie rozdmuchiwanych do rozmiarów myślozbrodni i grzechów śmiertelnych.
Krecia robota tej histerii, z pozoru pryncypialnej, w istocie prowadzi do erozji lewicowych pryncypiów. Dlatego mój marksistowski czujnik nakazuje mi taktyczną solidarność z Hartmanem i Dehnelem – przeciw świętoszkom. Trzeba obronić bieżącą kampanię wyborczą i całą lewicową politykę przyszłości przed roszczeniami socjalistycznej reakcji. Jej rytualna śpiewka to bałamutna obrona „człowieka prostego”.
Nie będzie „hrabia” pluł nam w twarz
Hartman i Dehnel to radykalni antyklerykałowie i wolnościowcy. Pierwszy chciałby uwolnić Polaków od zmory religijnej, drugi łączy bezkompromisowy ateizm z walką o emancypację osób LGBTQ+, prześladowanych w wyznaniowym państwie Kaczyńskiego.
Z perspektywy lewicy „socjalnej” obaj kandydaci reprezentują jednak podejrzaną, wręcz wrogą lewicę „liberalną”. Ich grzeszność polega nie tylko na faworyzowaniu światopoglądowej agendy emancypacyjnej, rzekomo lub faktycznie lekceważącej ekonomiczne interesy „ludu”. Równie diabelskie okazuje się lekceważenie mentalnego dobrostanu demosu. „Liberał” bezczelny na tyle, by bez owijania w bawełnę krytykować „zwykłych ludzi” za irracjonalizm, obskurantyzm, dewocję i pogromowe przesądy, zostanie napiętnowany jako dziedzic propagatorów pańszczyzny. W sumie to panicz atakujący kańczugiem podmiotowość „ludową”, z którą lewica „socjalna” kocha obchodzić się jak z jajkiem. Tyleż śmierdzącym, co perfumowanym. Zgniłym, lecz wyidealizowanym.
czytaj także
W tym kontekście symptomatyczny jest atak Szczepana Twardocha na Jacka Dehnela, odjaniepawlony na Twitterze. Twardoch, po emigracji z prawicowego kurhanu, znalazł w ostatnich latach przytulisko pod czerwonawą spódnicą „socjalnych”. I z tej pozycji neofity, pochylonego nad klasą ludową, dobiera się do skóry Dehnelowi.
Krytykując jego kandydaturę, sugeruje, że dobre miejsce dla paniczyka to liberalna Wiosna, a nie lista true lewicy. „Chcę wierzyć, że w Razem hrabia Jacek ze swoim wielokrotnie manifestowanym obrzydzeniem do zwykłego człowieka «z twarzy niepodobnego do nikogo» raczej by się nie odnalazł”.
W archiwach trudno znaleźć programowe manifestacje dehnelowej pogardy regularnie maltretującej „zwykłych ludzi”. To jednak o tyle drugorzędne, o ile „hrabiego Jacka” dałoby się zamienić na „barona Jana”.
Demaskacja miałaby w takim przypadku większy sens. Jan Hartman posiada bowiem dossier obfitujące w wypowiedzi manifestacyjnie wyższościowe. W eseju dla „Wyborczej”, poświęconym globalnej wojnie ludzi głupich z mądrymi, pojawia się na przykład hipoteza, że kultury masowe są coraz bardziej obskuranckie. Niewykluczone, iż połowa Polaków i połowa Amerykanów jest po prostu „mniej inteligentna”. Nie chodzi jednak o cechy genetyczne, lecz o porażkę projektu oświeceniowego. Dwieście pięćdziesiąt lat nowoczesności za nami, a społeczeństwa ponowoczesne nadal składają się „w większości z warstwy ludowej, czyli ludzi zwanych przed wielką reformą językową «prostymi». A skoro jest lud, to jest też konflikt klasowy i lęk elit przed ludową rewolucją”.
czytaj także
Stąd wynika dziś równościowa retoryka niedobitków klas elitarnych – z lęku przed „ludem”, maskowanego i zakłamywanego. Hipokryzja z kolei polega na pokazowym, czysto rytualnym „manifestowaniu zajadłego egalitaryzmu”. Trzeba ze strachu „zatrzeć w oczach mas hierarchię społeczną” i jakoś przetrwać. Ale ceną za przetrwanie będzie konformizm. Klękanie przed masową wrogością wobec „wszystkiego, co jest śmiałe, dowcipne, przekorne, inteligentne”.
Hartman jednak nie klęka (swoją drogą właśnie takim hasłem zaanonsował na Facebooku swój start w wyborach). Nie będzie się korzył. Zamierza performować przekorę, elitarny kontrarianizm. Czyli komunikować „prostym ludziom” przykre prawdy o nich prosto w oczy.
Z etosu tej przekory – programowo wyższościowej – wynika krytyka równościowego dialogu. Zdaniem Hartmana deliberacje z obskurantami nie mają sensu. Dotyczy to zwłaszcza ludzi hołdujących konserwatywnym i prawicowym przesądom. „Z głupotą czy fanatyzmem nie można się porozumieć” – oświadcza w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej”. I podkreśla: „Ja się nie wdaję w żadne dyskusje”.
Ambony i mielizny wyższościowości
Warto mu kibicować? Ja kibicuję częściowo. Widzę w nim kogoś, kto, jako publicysta, zajął myśliwską ambonę, z której może celnie punktować słabości demokratyzacji.
One realnie istnieją, bo demokratyzacja to proces co najmniej dwuznaczny. Razem z masowym dostępem do wiedzy i środków umożliwiających re/produkcję informacji rozrasta się infrastruktura tego, co Marks nazywał „generalnym intelektem”. Ale rosną nie tylko ogólnospołeczne możliwości poznawcze – narasta też presja ze strony masowego irracjonalizmu. Ciemnota dostaje narzędzia i z nich korzysta.
Liberał nie może odwracać wzroku od tej prawdy, lękając się „gniewu ludu”. Lewicowiec z kolei nie może jej zakłamywać w obawie, że mówiąc prawdę, da pożywkę klasistom. Hartman wyciąga w tej sytuacji sprytny wniosek: na dwuznaczność reaguje dwuznacznie. Z jednej strony strzela z ambony w interesie publicznym, z drugiej zaś – w swoim własnym. Czasem trafia w dziesiątkę, czasami kulą w płot. Jednak bez względu na bilans trafień i pudeł, felietonowy kontrarianizm okazuje się sportem bezkarnym i lukratywnym. Ryki zranionych są niegroźne, kontrowersje napędzają rozpoznawalność, a sam myśliwy staje się popularną marką medialną.
Gdy jednak zmienia dyscyplinę z publicystyki na politykę, dobrowolnie wystawia się na strzał. Kandydat w wyborach nie może przecież spędzić kampanii schowany na ambonie. Nie może też pluć ex cathedra z profesorskiej flinty. Musi zejść na dół, zanurzyć się w busz. A w buszu myśliwy łatwo zamienia się w zwierzynę.
I właśnie to widzimy. Inni myśliwi, wrogowie z prawicy oraz konkurenci liberalno-lewicowi już wyciągają cytaty z kontekstu i grillują je w memiarniach.
W konsekwencji baron Jan zaczyna doświadczać tego, czego wcześniej doświadczyła księżna Olga. Gdy Tokarczuk powiedziała, że ambitna literatura nie musi pchać się „pod strzechy” i podlizywać „idiotom”, czyli masowej klienteli oraz każdemu ignorantowi – wybuchła histeria. Noblistkę oskarżono o klasizm wymierzony w lud miast i wsi, w ofiary transformacji zaorane harówą i niemające sił na czytanie, rozrywkę jaśniepaństwa.
Warto przypomnieć tamtą gównoburzę nie tylko ze względu na ten sam moralizatorski odruch, jaki łączył chłopomanów atakujących Tokarczuk i Hartmana. Ważna jest także różnica dzieląca napiętnowanych. Otóż Tokarczuk wypowiedziała pewną prawdę (istnieją masy ignorantów, pozbawionych kompetencji interpretacyjnych), ale mówiła wyłącznie we własnym imieniu. Hartman tymczasem bezwiednie zajął pozycję klasową, objawił się jako rzecznik pewnej kasty.
czytaj także
Na tym właśnie polega jego błąd. Jako elitarny kontrarianin ma rację, gdy punktuje obskurantyzm „ludowy”. Ale myli się, inscenizując krytykę obskurantyzmu z pozycji kastowej – nie jako niezależna jednostka, lecz jako profesor uniwersytecki.
Problem bowiem polega dziś na tym, że polska profesura, jako kasta lub klasa, bynajmniej nie stoi naprzeciw „głupich”, po stronie „mądrych”. Przeciwnie, profesorowie często bełkoczą i kłamią (brednie skompresowane w „hicie” Roszkowskiego to tylko jeden z wielu przykładów podręcznikowych). Replikują również najgorsze wzorce zachowań społeczno-politycznych. Nepotyzm, sitwiarstwo, folwarczność, przemocowość, służalstwo i sykofantyzm plenią się wśród profesorów uniwersyteckich tak samo jak w innych grupach uzależnionych od reżimowej łaski. W tych okolicznościach korporacyjny elitaryzm Hartmana okazuje się pozbawiony racji bytu. Przypomina bezrefleksyjną kaczkę, która osiadła na poznawczej i politycznej mieliźnie – łatwą do przyszpilenia lub odstrzału.
Czy wyższościowiec może być neomarksistą?
Ktoś, kto mimo wszystko chciałby pomóc kaczce, mógłby suflować następujący manewr. Najpierw warto uświadomić sobie własną problematyczność klasową, a następnie zająć właściwy przyczółek ideologiczny.
Radziłbym zatem baronowi: opuść katedrę i nawróć się na neomarksizm.
Zyskałby tym fortelem szansę, by upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Z jednej strony mógłby wciąż performować wyższościowość, z drugiej – performens byłby dziejowo progresywny. Wpisany w formułę umożliwiającą skuteczne kontrowanie socjalizmu reakcyjnego.
Wyjaśnijmy. Socjalizm reakcyjny nie potrafi i nie chce krytykować „ludu”. W rezultacie konserwuje wśród mas tendencje stagnacyjne, a nawet regresywne. Mimo subiektywnie dobrych intencji brukuje prawicowe piekiełko.
Oto najbardziej toksyczne elementy nadwiślańskiej rywalizacji politycznej
czytaj także
Dyskurs klasycznego marksizmu przeciwnie – unika naiwnej idealizacji klas ludowych, próbuje poznawać je bez tanich sentymentów i złudzeń. Dlatego Manifest komunistyczny mówi bez ogródek o „idiotyzmie życia wiejskiego”. Zamiast rozczulać się nad „strzechami” czy chronić je przed rzekomą pogardą, należy doprowadzić do rozbiórki – na ich miejscu zbudować coś lepszego.
W duchu tej samej bezceremonialności Engels podsumowuje „hreczkosiejów”, „lumpenproletariat” i „drobnomieszczan”. To reakcyjni sprzymierzeńcy panujących. Chłopi wykorzystują powszechne prawo wyborcze, by posyłać do parlamentu „junkrów i feudałów”. Drobnomieszczanie to tchórze i oportuniści. Wielkomiejskie lumpy to „zbiorowisko szumowin”, złożone z „przekupnych i upadłych elementów wszystkich klas” (przedmowa do Wojny chłopskiej w Niemczech).
Klasycy widzą więc „lud” bez iluzji. A jednocześnie z nadzieją, ponieważ w każdej klasie są sojusznicy, którzy mogliby pomóc w procesie kształtowania klasy awangardowej, rewolucyjnej. Jedno zadanie sojuszników polega na uświadomieniu sobie własnych ograniczeń klasowych. Kolejne – na wyjściu poza ramę własnej klasy, wkroczeniu w bezklasowość, żeby w okresie przejściowym budować nowe struktury. Róża Luksemburg opisywała taką sytuację następująco: „Epizod liberalny się skończył, proletariacki zaś jeszcze się ponownie nie rozpoczął. Scena pozostaje na razie pusta” (Strajk masowy, partia i związki zawodowe).
Dzisiaj działamy w podobnej próżni. Żadna ze wciąż istniejących klas nie jest na tyle „mądra” i dobrze zorganizowana, by mogła zająć uprzywilejowaną dziejowo pozycję i z tej pozycji krytykować oraz kształtować nowe społeczeństwo. Jednocześnie wszyscy jesteśmy masą, „ludem”, każda jednostka go współtworzy – wszyscy zatem możemy krytykować siebie nawzajem. Do woli i w formach dowolnych.
Wzajemna krytyka jest demokratyczna, egalitarna, ponieważ każdy może być podmiotem i przedmiotem krytyki. Dzięki temu masa rozwija się jako całość, w trybie równościowym. Nikt nie jest pozbawiony prawa do krytycyzmu.
Moment wyższościowy jest w takim układzie jednym z czynników umożliwiających wchodzenie na kolejne poziomy rozwojowe. Dlatego wciąż go potrzebujemy. Ale musimy pilnować, żeby w wyższościowości nie ugrzęznąć. Nie utożsamić się na amen z pozycją, którą można zająć wyłącznie przejściowo. I żeby wyższościowość nie była reakcyjna, żeby nie pracowała na korzyść despotów i wyzyskiwaczy.
W ramach takiego neomarksizmu musi być miejsce dla kandydatów pokroju Hartmana. Lewica prawdziwie twórcza musi być inkluzywna, wielkoduszna, elastyczna, liberalna, zdolna do zaskakiwania innych i samej siebie. Tylko wtedy będzie lewicą atrakcyjną, skuteczną kulturowo i politycznie.