W gabinecie ginekologicznym, a potem na sali porodowej jak w soczewce widać problemy, z którymi zmagamy się jako społeczeństwo. Brak wzajemnego zaufania, podejrzliwość, prywatyzacja troski, nieuznawanie podmiotowości i decyzyjności kobiety – zwłaszcza gdy w grę wchodzą emocje. Rozmowa z Justyną Dąbrowską, psychoterapeutką zajmującą się terapią okołoporodową, autorką książki „Przeprowadzę cię na drugi brzeg. Rozmowy o porodzie, traumie i ukojeniu”.
Magda Majewska: „Trzeba śmierci kobiety, żeby sprawa przemocy położniczej trafiła na pierwsze strony gazet” – to zdanie, które wypowiedziałaś podczas premiery swojej nowej książki, mocno zapadło mi w pamięć. Twoja książka, w dużej mierze oparta na rozmowach z kobietami, opowiada o codziennej przemocy położniczej, która nie tylko nie trafia na pierwsze strony, ale w ogóle rzadko obecna jest w mediach – a powinna. Uważasz, że te najbardziej tragiczne sytuacje nie są błędem systemu, tylko częścią pewnego kontinuum?
Justyna Dąbrowska: Wspólnym mianownikiem wszystkich tych sytuacji jest brak uznania podmiotowości kobiety. Przekraczając próg szpitala, przestaje ona być partnerką w dialogu.
To, jak działa polskie położnictwo, naprawdę wymaga przemyślenia, a na przemoc, o której piszę, składa się wiele czynników. W głośnych w ostatnich latach sytuacjach zakończonych śmiercią kobiet być może w grę wchodzi też zamrożenie decyzyjności lekarzy związane z ustawą o dopuszczalności przerywania ciąży, czy, jak może należałoby powiedzieć: niedopuszczalności przerywania ciąży w Polsce.
Rozumiem, że widzisz tu jeszcze inne przyczyny, ale czytając historie twoich rozmówczyń, miałam poczucie, że istnieje wspólne źródło tych sytuacji: nadużywanie władzy, brak poczucia bezpieczeństwa i brak zaufania. Już po śmierci Doroty w szpitalu w Nowym Targu aktywistki Aborcyjnego Dream Teamu pisały o sytuacji w Łodzi, gdzie były w kontakcie z kobietą, której dawano leki na podtrzymanie ciąży…
… mimo że była w trakcie poronienia.
Za ich radą, w tajemnicy przed lekarzami, odstawiła te leki. I one komentowały, że to jest absolutnie nie w porządku, że kobieta musi wybierać, komu zaufa – aktywistkom czy personelowi medycznemu. W zebranych w twojej książce historiach to też się często pojawia: poczucie, że nie można zaufać lekarzom ani położnym.
Bo my w ogóle sobie w Polsce nie ufamy…
Ale te kobiety chciały zaufać, przychodzą do szpitala z tą gotowością, tylko że okazuje się, że nie są słyszane, nie są traktowane podmiotowo. Jedna z twoich rozmówczyń opowiada na przykład, jak położna bagatelizowała jej odczucie, że dzieje się coś złego, tymczasem niezbędna okazała się pilna interwencja lekarska.
Rzeczywiście, to się pojawia w opowieściach moich bohaterek bardzo często – ich odczucia są umniejszane, ignorowane. Kobieta w jakimś sensie znika, w centrum uwagi pozostaje dziecko. Tę postawę dobrze zresztą ilustruje ostatnie oświadczenie Polskiego Towarzystwa Ginekologów i Położników, w którym nie ma nawet zdania współczucia dla rodziny kobiety, która straciła życie, wyrażenia ubolewania z powodu jej śmierci. Kobieta jest tam nieobecna.
W myśl słów autorów oświadczenia współczucie zdaje się należeć lekarzom, którzy doświadczają „wysokiej presji”, są poddani „nagonce medialnej”, a dyskusja o ich odpowiedzialności, a raczej „kampania przedwczesnych osądów”, „nosi znamiona linczu publicznego”.
A ja się zastanawiam: co widzi lekarz, kiedy patrzy na kobietę, która ma w środku płód, jest w dwudziestym tygodniu ciąży i nie ma wód? Kogo widzi? Czy widzi swoją karierę, swoje ubezpieczenie, swoje bezpieczeństwo? Nawet trudno mi to sobie wyobrazić. Przychodzą mi do głowy takie słowa, jak brak odwagi, konformizm, ale ostatecznie nie starcza mi wyobraźni.
Lekarze mają sumienia i zaawansowane instrumenty diagnostyczne, kobiety mają problem
czytaj także
Oświadczenie przypomina, że lekarze są zobowiązani do przestrzegania obowiązującego prawa.
Przecież słyszeliśmy już takie zdania. „Takie było prawo”. Jednak pewne wartości znajdują się ponad prawem. Albo może – prawo powinno stać na ich straży. Życie ludzkie z pewnością jest taką wartością. W końcu prawo jest ustalane na mocy umowy społecznej i może być zmieniane. Czy jeśli prawo proponuje rozwiązania haniebne, mamy się go trzymać?
Ale nawet pomijając to, że mamy w Polsce okrutne prawo, które każe kobietom nosić w brzuchu zdeformowane płody, co jest zwykłą torturą, to przecież to samo prawo pozwala przerwać ciążę nie tylko w sytuacji zagrożenia życia kobiety, ale też jej zdrowia.
To oświadczenie spotkało się z gorącymi reakcjami, do których PTGiP już się nie ustosunkowało.
Dziwię się, że nikt z tego grona nie wyraził zdania odrębnego, na profilu facebookowym Towarzystwa część krytycznych uwag usuwano, a pod niektórymi postami zablokowano możliwość dodawania kolejnych komentarzy. Zastanawiam się też, na ile PTGiP jest reprezentatywnym przedstawicielem środowiska ginekologów i położników. Przypuszczam, że wielu lekarzy i wiele lekarek staje po stronie kobiet, tyle że to wsparcie realizuje się w sposób partyzancki, w prywatnych gabinetach. A te najtrudniejsze sprawy rozstrzygają się jednak w szpitalach. I z tej strony usłyszeliśmy tylko kilka głosów jak ten Gizeli Jagielskiej, zastępczyni dyrektora do spraw medycznych w szpitalu w Oleśnicy, która powiedziała jasno i wprost, że przerywa ciąże, kiedy są wskazania. Nie bała się.
Wszystko, co chciałaś wiedzieć o aborcji, ale dziadersi woleli, żebyś nie pytała
czytaj także
Wróćmy do „zwykłej” przemocy położniczej, na którą rzucasz światło w swojej książce.
Rzeczywiście nie trafia ona na pierwsze strony gazet i jedną z intencji, z jaką pisałam tę książkę, było to, żebyśmy w końcu zaczęli o tej przemocy rozmawiać i przestali ją normalizować. Bo kiedy rozmawiałam z kobietami o ich doświadczeniach, właściwie każda z nich wypowiadała na początku znamienne zdanie: „Pani Justyno, ja nie wiem, czy to, co mnie spotkało, rzeczywiście było takie straszne, inne kobiety miały pewnie jeszcze gorzej…”. To jest coś, co po prostu musi się skończyć: normalizowanie złego traktowania kobiet na porodówkach.
Czyli czego konkretnie?
Tego, że personel medyczny się nie przedstawia, nie odpowiada na pytania, że zwraca się na ty, że nie omawia z kobietą jej planu porodu, bagatelizuje prośby o zmniejszenie bólu, nie informuje, co będzie się za chwilę działo, nie uprzedza, że badanie może być nieprzyjemne. Jak widzisz, nie wspominam tu na razie o tych drastycznych sytuacjach, które są opisane w książce. Nie mówię o przytrzymywaniu, o zamykaniu ust, o straszeniu, obwinianiu – bo mam nadzieję, że jest oczywiste, że takie rzeczy nie powinny się zdarzać. Mówię o tym, że kobieta w porodzie musi być traktowana z szacunkiem – to powinna być norma.
Co jeszcze?
To, że wszyscy się zgadzamy, że wartością jest redukowanie bólu porodowego. Wiadomo, poród boli, ten ból ma swój sens, pełni określone funkcje, ale znamy wiele różnych sposobów, żeby bolało mniej. Dlaczego o to trzeba na porodówce walczyć? Mniej boli choćby wtedy, kiedy kobieta może się ruszać, a w historiach, które opowiadają moje bohaterki, powraca wątek unieruchamiania na łóżku – „bo trzeba zrobić KTG”.
To nie jest uzasadnione?
Agnieszka Herzig, położna z Wiednia, mówi mi w książce: „Kobiety piszą, że musiały leżeć, bo były podłączone do KTG. Nikt nie musi stale leżeć, jeśli ma robione KTG! Naprawdę. Przecież te kable mają co najmniej półtora metra – jakiś manewr zawsze jest. Jeśli kobieta nie chce leżeć, może przynajmniej stać”.
Kobieta chce się ruszać, czuje, że to jej pomaga, chce przyjmować różne pozycje, opierać się na partnerze, wydawać różne dźwięki, czuje swoje sprawstwo, a potem jest zmuszana, żeby się położyć na płask na łóżku. A wtedy naprawdę bardzo boli. A jak bardzo boli, to pojawia się lęk, wraz z nim adrenalina, która hamuje oksytocynę. I kłopoty gotowe.
Czasem słyszy, że nie kładąc się, zaszkodzi dziecku.
Tak, a ze zdaniem „to dla dobra dziecka” nie sposób dyskutować… I pewnie zdarzają się sytuacje, kiedy położenie się ma jakiś sens, ale ten sens warto kobiecie wyjaśnić. Obawiam się jednak, że ta propozycja wynika nie z tego, co dyktuje akcja porodowa, tylko że tak jest wygodniej, prościej. Ale przecież wygoda personelu nie może być przesłanką do tego, żeby prowadzić poród w taki, a nie inny sposób.
Dlatego chciałabym, żebyśmy rozmawiali o tym, co się dzieje, dlaczego tak się dzieje i jakie przyczyny leżą po stronie systemu. Może kiedy ponazywamy te przyczyny, będziemy mogli położyć kres przemocy położniczej?
czytaj także
Powiedzmy, czym dokładnie jest przemoc położnicza. W książce wspominasz, że w pewnym momencie okazało się, że istnieje nazwa na to, czym się zajmujesz…
Od dawna myślałam, żeby o tym napisać, ale nie wiedziałam jak. Poza tym kiedy mówiłam o złym traktowaniu kobiet na porodówkach, miałam wrażenie, że to jest uznawane za coś w rodzaju przykrej normy: „no cóż, poród tak wygląda…”. I nagle okazało się, że to zjawisko ma nazwę, a WHO w 2014 roku uznało je za problem globalny i sformułowało stanowisko, w którym czytamy: „Każda kobieta ma prawo do bycia potraktowaną w ciąży i w porodzie zgodnie z najwyższymi standardami dotyczącymi zdrowia, co zawiera w sobie traktowanie z szacunkiem, bycie wolną od wszelkiej przemocy i dyskryminacji. Nadużywanie władzy, opuszczanie w potrzebie czy traktowanie w sposób pozbawiony szacunku podczas porodu oznacza pogwałcenie podstawowych praw człowieka”.
Mocno i wprost.
Odkryłam też, że są badaczki – feministki, które zajmują się naukowo przemocą położniczą, takie jak Rachelle Chadwick, Sara Cohen Shabot czy Stella Villarmea. Kiedy zaczęłam czytać, co piszą poczułam, że to nie jest po prostu mój „bzik”. Na przykład Rodante van der Waal, holenderska położna, a zarazem filozofka działająca na rzecz przestrzegania praw człowieka w porodzie, pisze tak: „Chciałabym urodzić w bezpiecznym środowisku, gdzie moje życzenia i potrzeby będą respektowane i nikt nie będzie ich kwestionował. Chciałabym nie być narażona na szkodliwe praktyki. Chciałabym być postrzegana jako wyjątkowa istota ludzka, która w takiej sytuacji zasługuje na najwyższy szacunek i godność. Chciałabym uzyskać pomoc medyczną w przypadku poważnych komplikacji, ale nie chcę przymusowych, prewencyjnych, niepotrzebnych interwencji. Chciałabym urodzić z szacunkiem, a nie z przemocą”.
Myślę, że chodzi tu o przypomnienie, że poród to sytuacja ogromnej zależności, a w związku z tym podatności na zranienie. Kobieta rodząca jest bardzo odsłonięta, nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Przemocą położniczą są więc wszelkie przekroczenia dokonywane w sytuacji tej ogromnej zależności i odsłonięcia.
Nadużycia bezpośrednio po porodzie też się mieszczą w tym pojęciu?
Tak, przemocą będzie na przykład szycie nacięcia krocza bez znieczulenia – taka historia pojawia się w mojej książce. Przemocą są komentarze na temat części intymnych, na przykład kobieta słyszy, że osoba, która zaszywa ranę, „ma dużo roboty, bo kobieta źle parła”. Skądinąd wiemy, że nacięcie krocza wciąż jest w Polsce stosowane nazbyt często, uznawane za „mało szkodliwą ingerencję”, a sprzyja mu fakt, że kobiety w drugiej fazie porodu, czyli wtedy, kiedy dziecko się wydostaje na świat, leżą, nie mogą przyjmować pozycji wertykalnych. A najbardziej zmniejsza ryzyko nacięcia krocza wejście do wanny.
Zdarza się też, że kobieta zostaje po porodzie odizolowana od dziecka bez żadnego wyjaśnienia. Personel zabiera noworodka i nikt nie mówi matce, co się dzieje, kiedy będą znowu razem. A ona godzinami czeka na jakąkolwiek informację, wyobrażając sobie, że stało się coś bardzo złego. To rodzaj krzywdy, której można uniknąć naprawdę bez większego wysiłku.
Co jeszcze jest takim trudnym obszarem?
To, co dotyczy karmienia piersią. Tu też dzieją się rzeczy bardzo nieprzyjemne. Moje bohaterki opowiadają o dotykaniu ich ciała bez pozwolenia, o chwytaniu piersi czy brodawki. O komentarzach na temat wyglądu piersi czy kompetencji matki. A przecież to zrozumiałe, że kobiety po porodzie często są zagubione i nie mają pojęcia, jak mają się zabrać do karmienia małego człowieka. Umiejętność karmienia piersią nie jest wrodzona. To coś, czego się uczymy w doświadczeniu społecznym. A dzisiaj dzieci jest tak mało, że dla wielu kobiet ich własne dziecko to pierwszy noworodek, którego widzą w życiu czy dotykają. Więc często kobiety mają kłopot z przystawianiem dziecka do piersi i potrzebują spokojnego wsparcia. Komentarze na ten temat mogą bardzo ranić, dogłębnie uszkadzać poczucie kompetencji, które w tym momencie życia jest kobiecie ogromnie potrzebne.
Jest też jeszcze kwestia opieki nad samą kobietą. Z tym też bywa kiepsko.
Tak, po porodzie kobiety często przestają być w centrum zainteresowania. W ich opowieściach to mocno wybrzmiewa: „Po prostu przestałam istnieć”. Tak jakby w przeszłość odeszła tradycja połogu, o którym było wiadomo, że wymaga otoczenia kobiety troską, żeby ona z kolei mogła się pomału odnaleźć w nowej sytuacji. Tymczasem gdy rodzi się dziecko, kobieta znika. A razem z nią znikają jej potrzeby.
A może być inaczej: na oddziałach położniczych we Francji po porodzie niemal od razu do kobiety przychodzi fizjoterapeutka uroginekologiczna i pokazuje najprostsze ćwiczenia, które pomogą jej wrócić do formy. Zawsze też kobieta jest pytana, czy chce karmić piersią, i dopiero jeśli odpowiedź jest twierdząca, przyjdzie do niej doradczyni laktacyjna. Można dyskutować, czy ta kolejność jest dobra, ale ważne, że kobieta i jej seksualność też znajdują się w polu widzenia, ona jest ważna, traktowana z szacunkiem i troską.
czytaj także
Twoja książka zatytułowana jest Przeprowadzę cię na drugi brzeg. Jest w tym metafora porodu jako rzeki, żywiołu, ale jest też ten brzeg, na którym kobieta spotyka się z dzieckiem. Mam poczucie, że z tej książki wyłania się obraz tego, jak wszystko widzimy osobno, nie dostrzegamy, jak jedno doświadczenie wpływa na kolejne. Tymczasem ty zwracasz uwagę, w jakim stopniu doświadczenie porodu jest podstawą do zbudowania relacji z dzieckiem, jak może dać siłę, która jest konieczna w opiece nad tym małym człowiekiem – albo ją odebrać. I bardzo mi się to wpisuje w to, jak bardzo kobiety są oceniane na każdym kroku…
Na każdym. A każdy ich wybór można podważyć.
A jednocześnie jak na etapie porodu czy tego najwcześniejszego macierzyństwa, jeszcze w szpitalu, są pozbawione wsparcia, pozbawiane wiary w ich kompetencje.
Tak, bardzo brakuje myślenia całościowego – że to, co się dzieje w porodzie i tuż po nim, wpływa na to, co potem. Dobra opieka okołoporodowa jest też profilaktyką depresji poporodowej.
Znam wiele kobiet, które mówią, że miały bardzo satysfakcjonujące, piękne porody. I to jest niesłychane: widzieć tę kobietę w pierwszych godzinach czy dniach po porodzie – z jaką siłą ona wchodzi w to nowe doświadczenie.
Dlatego chciałabym, żeby poród był trampoliną w macierzyństwo. Wiem, że to możliwe. Również jeśli kobieta urodziła przez cięcie cesarskie – chcę, żeby to jasno wybrzmiało: nie mówimy tylko o porodach siłami natury, czy właściwie siłami kobiety, poród przez cięcie cesarskie też może być satysfakcjonujący. Chodzi o takie doświadczenie, w którym kobieta jest potraktowana z szacunkiem, w którym dostaje pełną informację, a potem pełne wsparcie. I wychodzi z tego doświadczenia z przekonaniem: „Kurczę, zrobiłam to! Przeprawiłam się przez tę rzekę i nikt mi teraz nie podskoczy!”.
Oczywiście takie poczucie potem się trochę rozpuszcza w codzienności, można mieć wiele różnych rozterek i wątpliwości, ale to startowe poczucie kompetencji, siły, mocy, radości, dumy z siebie – czemu to zabierać kobiecie?
Wspominasz w książce akcję Rodzić po ludzku, która radykalnie zmieniła krajobraz na polskich porodówkach. Powiedzmy może, jak wyglądała sytuacja jeszcze na początku lat 90.
Punkt wyjściowy był taki, że kobiety rodziły na salach zbiorowych (czasem za zasłonką). Kiedy przychodziły do szpitala, golono im łono, niekiedy tępą żyletką, robiono lewatywę, ubierano w kusy, szpitalny strój. Nie było mowy o rodzeniu z osobą towarzyszącą, o jedzeniu, a nawet o piciu! W żadnej fazie porodu nie można było się ruszać, było oczywiste, że kobieta leży. Rutynowo niemal wszystkim nacinano krocze. Od razu po porodzie kobiety były oddzielane od dzieci, nie było żadnego kontaktu skóra do skóry, nie istniał system rooming-in, w którym dziecko stale jest z matką. Do książeczki zdrowia wpisywano na do widzenia: „karmić mlekiem niebieskim co trzy godziny”. Karmienie piersią należało do rzadkości.
To wszystko udało się zmienić – w dużej mierze dzięki działaniom Fundacji Rodzić po Ludzku, która wyłoniła się z tej akcji – ale…
… ale wciąż jest dużo do zrobienia, bo to, co przede wszystkim musi się jeszcze zmienić, to po prostu stosunek do drugiego człowieka. Ktoś słusznie powiedział, że w gabinecie ginekologicznym, a potem na sali porodowej jak w soczewce widać różne problemy, z którymi zmagamy się w Polsce jako społeczeństwo. Brak wzajemnego zaufania, podejrzliwość, prywatyzacja troski, nieuznawanie podmiotowości i decyzyjności kobiety – zwłaszcza gdy w grę wchodzą emocje.
I tu chcę się na chwilę zatrzymać, bo to ważna kwestia. Emocjonalność jest traktowana jak defekt. A przecież trudno, żeby kobieta nie była w trakcie porodu rozemocjonowana – w końcu to wydarzenie, w którym dużą rolę gra to, co pierwotne. Aktywność kory przedczołowej raczej w porodzie przeszkadza. Ale kiedy kobieta jest w emocjach, zaczyna być traktowana jak małe dziecko – które nie może samo podejmować decyzji, które jest nieracjonalne, które nie może wziąć odpowiedzialności, którego nie słuchamy, nie pytamy nawet o zdanie. A przecież nawet dziecka nie wolno traktować w ten sposób. Infantylizacja kobiet (to mówienie na ty!) jest mocno obecna także w wielu innych obszarach.
Czyli to, co wciąż wymaga zmiany, dotyczy głębszego poziomu niż przymusowa lewatywa.
Tak, tu chodzi o rzeczy, które trudno nawet zapisać w standardzie okołoporodowym. Bo jak ująć to, że należy traktować drugiego człowieka podmiotowo, że lepiej jest współpracować niż dyscyplinować, że kobieta jest w porodzie w sytuacji dużej bezbronności i w związku z tym jest podatna na zranienie i że troska wobec niej może zapobiegać wielu późniejszym emocjonalnym powikłaniom? Że poród w dużym stopniu dotyczy seksualności, intymności, integralności ciała i w związku z tym niezwykle ważne jest poszanowanie granic, bo ich przekroczenie rzutuje potem na to, co się dzieje dalej nie tylko z tą kobietą, ale także z jej relacją z dzieckiem i partnerem czy partnerką. Jak to zapisać w standardach?
czytaj także
Jednocześnie mam wrażenie, że gdyby to, co jest zapisane w standardzie okołoporodowym, który jest określony rozporządzeniem Ministra Zdrowia, a więc stanowi obowiązujące prawo, było faktycznie przestrzegane, to już byłby wielki krok ku zmianie. Tymczasem twoje rozmówczynie opowiadają o wielu naruszeniach wytycznych zawartych w standardzie. Dotyczy to choćby planu porodu.
Rzeczywiście, standard określa, że po przyjęciu na blok porodowy kobieta ma prawo oczekiwać, że osoba sprawująca opiekę nad nią w porodzie obejrzy ten plan i chwilę z nią o nim porozmawia. Oczywiście, jeżeli kobieta przyjeżdża do szpitala z pięcio- czy sześciocentrymetrowym rozwarciem szyjki macicy, może być jej trudno rozmawiać przez dłuższą chwilę, ale wtedy można poczekać na przerwy w skurczach i pomiędzy skurczami dopytać o to, co dla niej ważne.
No właśnie, bo wbrew nie tak rzadkim wyobrażeniom plan porodu to nie jest żaden harmonogram.
Tak, może ta nazwa jest trochę niefortunna, bo oczywiście porodu nie da się zaplanować. Może ten dokument mógłby się nazywać: „moje porodowe potrzeby”? Koncept planu porodu jest taki, by można było się w tych potrzebach rozeznać. To zbiór punktów do rozważenia, do refleksji, dający pole do rozmowy o porodzie z obcą osobą, którą kobieta spotyka na bloku porodowym. Przecież najczęściej one się widzą pierwszy raz w życiu. I to jest ten moment, kiedy kobieta może powiedzieć położnej na przykład tak: „Wie pani, znam siebie na tyle, że zależy mi bardzo na zmniejszeniu bólu, bo jak mnie boli, to panikuję”. Albo: „Najważniejsza jest dla mnie ochrona krocza”. Albo: „To mój drugi poród, moje ciało zna drogę, ale będę wdzięczna, jeśli mnie pani wesprze, gdybym zaczęła się gubić” itd. Standard określa, że ta rozmowa powinna się odbyć, a plan porodu jest dokumentem medycznym.
Tymczasem jedna z twoich rozmówczyń opowiada, jak położna bez czytania odkłada na bok ten plan i od razu czymś go przykrywa.
Ignorowanie planu porodu w tych opowieściach pojawia się dość często. A co to jest za komunikat dla kobiety już na samym wstępie tego, być może, najważniejszego dnia w jej życiu?
Magda Stankiewicz, położna z Rotterdamu, która prowadzi ciąże i przyjmuje porody, podkreśla, że w Holandii przygotowanie planu porodu jest punktem wyjścia do rozmowy, do omówienia różnych rozwiązań.
Mamy więc standard okołoporodowy, w którym zapisane jest też między innymi to, że kobieta ma prawo się poruszać w obu fazach porodu albo że osoba przyjmująca poród powinna chronić krocze kobiety, a nacięcie powinno być stosowane tylko w wyjątkowych sytuacjach i ze wskazań medycznych. Wiemy też, że stres wywołany sytuacjami przemocowymi czy po prostu brakiem szacunku wpływa na fizjologię, zatrzymując akcję porodową. Wydawałoby się zatem, że jeśli nie można liczyć na uwewnętrzniony szacunek, to już same względy pragmatyczne powinny być motywacją do właściwego traktowania kobiety w porodzie.
Dlatego nie rozumiem, czemu tak dużo jest nieprzyjemnych interwencji, o których wiemy, że mogą popsuć ten delikatny proces. Prawdopodobnie – jak mówi Katarzyna Oleś, położna z ogromnym doświadczeniem – te krzywdy są zadawane nieświadomie. Oczywiście nie wszystko jest wynikiem działania personelu. Na przebieg porodu wpływa wiele czynników i na niektóre z nich osoby z personelu nie mają wpływu, bo na przykład dotyczą przeszłości, z którą kobieta przychodzi na blok porodowy. Ale chyba tym ważniejsze jest skupienie się na tym, na co personel szpitalny ma wpływ? W sprzyjających warunkach organizm kobiety sam produkuje oksytocynę. I jest dobrze zbadane, co tej produkcji sprzyja – poczucie bezpieczeństwa. Oksytocyna to hormon miłości i zaufania, który prowadzi nas i przez miłość fizyczną, i przez orgazm, i przez poród.
Dlatego kluczowe jest właśnie poczucie bezpieczeństwa i zaufanie?
Dokładnie, bo jeśli kobieta się przestraszy, to skacze jej kortyzol i adrenalina. Adrenalina hamuje oksytocynę i akcja porodowa się zatrzymuje. To wszystko są procesy wewnętrzne, ale bardzo wrażliwe na to, co płynie z zewnątrz. Na przykład kobieta przyjeżdża do szpitala z rozkręconą akcją porodową, ale samo to, że znajduje się w nieznanym otoczeniu, że dookoła jest dużo świateł, obcy ludzie, którzy zadają pytania – powoduje wzrost adrenaliny i zastopowanie akcji. Ale kiedy trafi już na salę porodową czy do pokoju narodzin i poczuje się bezpiecznie, poziom kortyzolu i adrenaliny spada, a produkcja oksytocyny rusza z powrotem. To jest wiedza powszechnie dostępna, nie rozumiem więc, dlaczego tak trudno o to bezpieczeństwo zadbać.
A skutki złych doświadczeń czy nadużyć w porodzie zataczają szerokie kręgi.
Konsekwencje traumy dotykają nie tylko samej kobiety – wpływają też na to, jak się rozwija jej relacja z dzieckiem, czy jej związek. Doświadczenie traumy ma to do siebie, że potrafi nas bez reszty „wypełnić”. I wtedy nie ma miejsca na rozwijanie uczucia przywiązania, albo jest to bardzo utrudnione. Psychika jest wypełniona obrazami, przebłyskami, głosami, zapachami związanymi z tym, co się wydarzyło, a traumatyczne wydarzenia są przeżywane, jakby to było dziś, wczoraj.
A przecież można było tego uniknąć, bo za tymi wszystkimi krzywdami, o których opowiadają moje bohaterki, zawsze stoi jakiś człowiek, jakaś decyzja – że nie odpowiem, że ocenię, że burknę, że powiem: „to jeszcze w ogóle nie jest żaden ból!”. Czemu to służy? W jaki sposób to miałoby komukolwiek pomóc? Jak to ma posuwać akcję porodową do przodu?
Chciałabym, żeby położne przeczytały tę książkę i powiedziały mi, jak to wygląda z ich perspektywy.
czytaj także
Ekspertki zabierające głos w twojej książce, między innymi pracująca w Austrii Agnieszka Herzig, jako ważny czynnik wskazują władzę, która przybiera w szpitalu różne oblicza: położne mają władzę nad kobietami, ale z kolei w Polsce w profesjonalnej strukturze władzy zajmują niekorzystną pozycję.
Na pewno wchodzą tu w grę relacje władzy, ale samo bycie w takiej relacji nie jest niczym niecodziennym i nie musi prowadzić do krzywdy. Jeśli jest się w pozycji władzy, warto być świadomą tego, co z niej wynika, jak się jest odbieraną, przeżywaną przez tę drugą osobę, która przychodzi po pomoc.
Warto, żeby każda z osób pracujących w szpitalu świadomie decydowała, kiedy i do czego tej władzy używa, a kiedy jednak rezygnuje z tej pozycji i traktuje drugiego człowieka w sposób partnerski, podmiotowy. Na przykład mówiąc: „Proszę pani, wiem, że to będzie nieprzyjemne, ale ja teraz muszę zrobić to badanie, żebyśmy się dowiedziały, jak dziecko się wstawia w kanał rodny”. Czyli inaczej mówiąc: mam większe doświadczenie, mam kompetencje, więc tu jest jakaś moja przewaga, ale jednocześnie nie tracę ciebie z pola widzenia. A nadrzędną sprawą jest to, że robię wszystko, żebyś się jak najmniej bała, żeby – jak mówi Magda Stankiewicz – poród zakończył się tym, że mamy zdrowe dziecko i kobietę w jednym kawałku.
Pewnie pomocne mogłoby być wcześniejsze zbudowanie relacji między położną a kobietą w ciąży – tak jak to jest możliwe w Holandii.
Tam położna pierwszej linii prowadzi ciążę fizjologiczną – czyli taką, w której nie ma czynników ryzyka – oraz fizjologiczny poród i połóg. I faktycznie, dzięki temu obu stronom jest o wiele łatwiej. Katarzyna Oleś mówi w książce, że wielkim wyzwaniem dla położnej w Polsce jest to, że musi bardzo szybko się zorientować – już na sali porodowej – co będzie dla tej konkretnej kobiety najlepsze. Czyli gdyby znały się wcześniej, gdyby mogły się spotkać chociaż kilka razy, prawdopodobnie im obu byłoby łatwiej. Natomiast nie sądzę, żeby ten holenderski model był możliwy do wprowadzenia w Polsce – położnych jest za mało, są zbyt obciążone, za nisko opłacane, niezaopiekowane od strony emocjonalnej.
W Polsce najwięcej, co możesz zrobić, to wykupić usługę indywidualnej opieki położnej w czasie porodu. Czyli nie jest to opcja dostępna dla wszystkich, poza tym nie ma gwarancji, że ta konkretna położna rzeczywiście będzie obecna przy porodzie, bo może akurat schodzić z dyżuru. Jednocześnie od kilku lat także u nas położne mają prawo prowadzić ciążę fizjologiczną – ale dzieje się to w ograniczonym zakresie. Dlaczego? I dlaczego uważasz, że nie mamy szans na model holenderski?
W Polsce wciąż panuje przekonanie, że poród jest czymś z definicji niebezpiecznym, a bezpieczeństwo w nim zapewni ginekolog położnik. To przekonanie pochodzi prawdopodobnie jeszcze z czasów PRL-u, wieloosobowych traktów porodowych i ówczesnego totalitarnego położnictwa. Stąd powszechne jest prowadzenie ciąży przez lekarzy – ten „mój pan doktor” czy „moja pani doktor” ma gwarantować, że w szpitalu dobrze mnie potraktują. Co jest pewną iluzją, bo zazwyczaj – jeśli wszystko idzie dobrze – to nie lekarz przyjmuje dziecko na świat, niekoniecznie też musi być tego dnia w szpitalu.
Rzadko pojawia się myśl, że właśnie prowadzenie ciąży przez położną może dać poczucie bezpieczeństwa. Choć przecież to położna zna się na fizjologii o wiele lepiej niż lekarz, bo uczy się tego na studiach, a potem przyjmując porody odbywające się siłami natury. Położna dobrze wie, czym jest taki poród . Ale położna wciąż nie ma w Polsce wystarczająco podmiotowej pozycji, jest stereotypowo traktowana trochę jak ktoś z personelu niższego. Jej fachowość nie jest postrzegana jako równa fachowości lekarzy. Fundacja Matecznik podała ostatnio, że wysokość rocznej stawki dla położnej za jedną pacjentkę wynosi 33,12 zł, a stawka lekarza rodzinnego za jedną pacjentkę/pacjenta to 204, 36 zł. Za wizytę patronażową (wraz z dojazdem) położna otrzymuje wynagrodzenie w wysokości… 34,30 zł. To zestawienie mówi samo za siebie.
czytaj także
Co się musi wydarzyć, żeby to się zmieniło?
Trzeba pracować nad zmianą tych stereotypów. Myślę, że to musi iść z kilku kierunków. Nie chciałabym mówić za położne, ale mam hipotezę że z ich strony przydałby się jasny sygnał mówiący: „Jesteśmy równie dobrze wykształcone, a na porodach fizjologicznych znamy się równie dobrze, a nawet lepiej niż pan doktor czy pani doktor”. Może potrzebny jest ruch emancypacyjny ze strony położnych, odruch buntu.
Im dłużej myślę o tej książce, im dłużej rozmawiam z osobami, które ją przeczytały, tym bardziej się cieszę, że są w Polsce doule. Może to właśnie doula jest – na dziś – tym brakującym ogniwem w systemie? Póki nie nastąpią w nim poważniejsze zmiany. Doule mogą sprawić, że poród będzie dobrym doświadczeniem dla większej liczby kobiet. Doula dobrze wie, czym jest poród fizjologiczny i zna tę fizjologię od podszewki, a jednocześnie potrafi się opiekować rodzącą od strony emocjonalnej, regulować lęk, wspierać, coś podpowiadać. Doula nie ma na głowie kilku rodzących kobiet, nigdzie się nie spieszy. Można się z nią spotkać przed porodem kilka razy, zbudować relację. Wiem, jak to brzmi: to rozwiązanie tylko dla tych osób, które na to stać, ale może cała rodzina mogłaby się zrzucić na to wynagrodzenie – i właśnie to dać kobiecie w prezencie?
Masz poczucie, że doule są mile widziane w systemie?
Nie, nie są mile widziane, ale sobie z tym radzą. I zanim położne zrobią rewolucję i wywalczą sobie należne im miejsce, to doula może pomóc kobiecie przeprawić się przez tę rzekę.
Ale w kontekście przemocy położniczej nie jest twoim zamiarem oskarżanie położnych?
Nie napisałam mojej książki przeciwko położnym. Z raportu Fundacji Rodzić po Ludzku wynika, że około 60 procent kobiet jest zadowolonych ze swojego porodu. Ale wciąż mamy te 40 procent, które nie są zadowolone, w tym o około 20 procent możemy powiedzieć, że wracają do domu z traumą. To bardzo dużo.
Część tych traum jest związana z przypadkami losowymi i na to nic nie poradzimy, ale część jest związana z działaniem człowieka. I na to właśnie kieruję reflektor i pytam położne: co się dzieje, czemu to tak wygląda? Przecież to niemożliwe, żeby taka była wasza intencja. A może chodzi właśnie o brak świadomości, że coś, co wydaje się neutralne, jest przeżywane przez kobietę rodzącą jako bardzo przykre. Mam marzenie, żeby jakaś położna, czytając moją książkę, mogła pomyśleć: „Tego na pewno nie robię, tego też, to mi się nigdy nie zdarzyło, a to? O, nie myślałam, że to może mieć takie konsekwencje. Zwrócę na to uwagę”.
Dzięki opowieściom twoich rozmówczyń słyszymy i o braku szacunku, i o wielu elementach przemocy, ale ty robisz jeszcze jedno: nazywasz to w kontekście psychologicznym.
Tworzę rachunek krzywd. Chciałam je ponazywać, z nadzieją, że dzięki temu będzie łatwiej te doświadczenia opracować emocjonalnie. Osoba, która ma za sobą traumatyczne zdarzenie, często nie wie, co się właściwie stało, wie tylko, że to było coś okropnego, ale „aż brak jej słów”. Dlatego próbuję na swój sposób ponazywać to, co się wydarzyło, żeby pomóc kobietom zamienić to traumatyczne wydarzenie w opowieść. Stąd też dedykacja w książce: „Wszystkim kobietom, które nie znajdują słów do opisania ran zadanych im, gdy rodziły”.
Mam poczucie, że to nazywanie – i cała twoja książka – służy przede wszystkim uznaniu. Bo przecież często kobieta po traumatycznym porodzie słyszy: „Daj już spokój, ważne, że dziecko zdrowe”.
Tak, to jest zdanie, które słyszy wiele kobiet, nie tylko w Polsce. Jest nawet książka australijskiej psycholożki Erin Bowe, która się do niego odwołuje: More Than a Healthy Baby: Finding Strength and Growth After Birth Trauma („»Najważniejsze, że dziecko zdrowe«, nie wystarcza. Odnajdując siłę i wzrost po traumie porodowej”). A rzeczywiście, żeby móc w ogóle zająć się traumą, żeby ona mogła się zacząć goić, potrzebne jest uznanie, że doszło do czegoś bardzo trudnego. Potrzebny jest świadek, który powie: „Tak, to było okropne, nie wydaje ci się, nie ubzdurałaś sobie tego. To się nie powinno było zdarzyć”.
A zdarza się wszędzie, jak pokazują twoje rozmowy z położnymi pracującymi w Holandii i Austrii. Tylko że w Holandii, kiedy wyszło na jaw, że położny zamknął usta kobiecie rodzącej, natychmiast zostało to zgłoszone przez współpracownicę, nie zadziałała tu niewłaściwie rozumiana solidarność zawodowa. Z kolei w Austrii jest dzień, w którym kobieta może przynieść białe róże i położyć je pod salą porodową…
I może w ten sposób symbolicznie zaznaczyć, że spotkało ją w tym miejscu coś trudnego. Może na tym poprzestać, to jest wtedy sygnał dla osób pracujących w tym szpitalu, rodzaj alertu. Ale może też zdecydować się wejść na drogę oficjalną, których jest wiele, bo wszystkim zależy na tym, by minimalizować liczbę takich historii. Ale najpierw trzeba uznać, że taka przemoc w ogóle ma miejsce i że chcemy to zmienić.
**
Justyna Dąbrowska – psycholożka, psychoterapeutka okołoporodowa, redaktorka, wywiadowczyni. Pracuje w warszawskim Laboratorium Psychoedukacji, gdzie prowadzi również Seminaria Otwarte o pomocy kobietom w okresie okołoporodowym. Założycielka i wieloletnia redaktorka naczelna miesięcznika „Dziecko”. Autorka tomów rozmów Nie ma się czego bać. (2016), Jaka piękna iluzja. Rozmowa z Magdaleną Tulli (2017), Miłość jest warta starania. (2019), Zawsze jest ciąg dalszy. Rozmowy z psychoterapeutami ((2021). Laureatka Nagrody im. Barbary Łopieńskiej za najlepszy wywiad prasowy.