Jeśli w pierwszych sondażach po marszu wzrośnie poparcie Platformy, a spadnie Lewicy i Trzeciej Drogi, to mniejsze partie mogą być bardziej zainteresowane wejściem na jedną opozycyjną listę, obawiając się rozbicia o próg wyborczy w przypadku samodzielnego startu.
Powiedzmy to od razu: marsz opozycji 4 czerwca był sukcesem. Niezależnie od tego, czy wzięło w nim udział bliżej 300, czy 500 tysięcy osób – bo podawane przez PiS, policję i rządowe media liczby 100–150 tysięcy należy uznać za kiepski żart – była to jedna z większych, jeśli nie największa demonstracja antyrządowa w historii III RP. Sympatycy opozycji mogli się policzyć, spotkać, poczuć radość z tego, że po miesiącach różnych sporów wreszcie wszystkie skrzydła obozu demokratycznego działają razem.
Jednocześnie dopiero następne miesiące zadecydują, czy dzisiejszy marsz będzie początkiem końca PiS. Opozycja ma teraz swój euforyczny moment, ale zadecydują nastroje społeczne nie z początku czerwca, tylko – najpewniej – z połowy października. Jak marsz wpłynie na najbliższe miesiące dzielące nas od wyborów?
Sukces Tuska, kłopot mniejszych partii
Z całą pewnością największym politycznym zwycięzcą marszu jest jak dotąd Donald Tusk. Marsz potwierdził jego rolę jako nieformalnego lidera opozycji, głównego konkurenta Kaczyńskiego w walce o władzę. Choć w trakcie marszu przemawiali też liderzy mniejszych partii, to z perspektywy kogoś, kto niedzielny protest śledził za pośrednictwem mediów, w tym społecznościowych, pozostawali oni słabo widoczni. To Tusk otworzył i zamknął marsz, to jego wystąpienia nadały mu polityczny ton.
Każdy kij ma dwa końce, a proca ma trzy. Pl2050 i PSL idą trzecią drogą
czytaj także
Obok lidera Platformy w trakcie marszu wystąpił też prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski. Reżyseria niedzielnego wydarzenia wyraźnie miała jednak pokazać, że Trzaskowski jest dziś kimś, kto razem z całą Platformą pracuje na Tuska, a nie politykiem, który miałby ambicje, by zastąpić go w przewidywalnej perspektywie czasowej na stanowisku lidera partii.
Marsz zdecydowanie wzmacnia pozycję Tuska nie tylko w ramach Platformy, ale też w relacji z przywódcami mniejszych opozycyjnych sił. Pytanie, w jaki sposób Tusk będzie chciał swoją nową pozycję wykorzystać? Czy będzie forsował pomysł jednej listy? Czy też będzie próbował maksymalnie wzmocnić swoją formację kosztem opozycyjnych partnerów, nawet gdyby to miało oznaczać zepchnięcie części z nich pod próg wyborczy?
W trakcie zamykającego marsz przemówienia Tusk znacząco nie forsował tematu jednej listy. W wywiadzie z soboty dla „Gazety Wyborczej” powtórzył po raz kolejny, że temat uważa za zamknięty, że obie strony wypowiedziały już wszystkie swoje argumenty i nikt nie był w stanie nikogo przekonać, najlepiej więc zamknąć temat i zająć się kampanijną pracą.
Kto chce duopolu
Jednak po sukcesie marszu Tusk ma w dłoni znacznie mocniejsze karty, by ponownie narzucić temat wspólnej listy. Jeśli lider PO będzie naciskać na jeden, wielki opozycyjny blok, to przywódcom mniejszych partii może być trudno wytłumaczyć istotnej części swoich zwolenników, czemu właściwie upierają się, by iść osobno, skoro zjednoczenie 4 czerwca okazało się takim fantastycznym frekwencyjnym sukcesem. Zwłaszcza jeżeli PiS w odpowiedzi na marsz nie wycofa się, tylko jeszcze bardziej zaostrzy przekaz i osobiste ataki na Tuska, grając na podkręcenie polaryzacji w ramach duopolu.
Raport Krytyki Politycznej: Wyborcy za jedną listą, liderzy przeciw
czytaj także
Z drugiej strony nie wiadomo, czy działacze PO naprawdę chcą poszerzać koalicję, co oznacza zawsze konieczność zrobienia miejsca na listach wyborczych ludziom z zewnątrz kosztem wiernego aparatu. Jeśli w pierwszych sondażach po marszu wzrośnie poparcie Platformy, a spadnie Lewicy i Trzeciej Drogi, to sytuacja może się nawet odwrócić: to mniejsze partie mogą być bardziej zainteresowane wejściem na jedną, wielką opozycyjną listę, obawiając się rozbicia o próg wyborczy w przypadku samodzielnego startu.
Liderzy Lewicy i Trzeciej Drogi nie mieli wyboru, zwłaszcza po podpisaniu przez prezydenta Dudę ustawy powołującej nadzwyczajną komisję ds. badania wpływów rosyjskich nie mogli nie stawić się na marszu, tłumacząc, że to impreza Platformy, a nie całej opozycji. Klęska marszu poszłaby także na ich konto, jego sukces stawia ich jednak w sytuacji, która może okazać się kłopotliwa.
Narastająca polaryzacja między PiS i PO, zmiana wyborów w plebiscyt „Polska Tuska czy Polska Kaczyńskiego” utrudnia Lewicy i Trzeciej Drodze formułowanie własnego przekazu. Trzecia Droga, która zgodnie z badaniami ma najwięcej wyborców nieodnajdujących się w podziale PO-PiS, może stracić część elektoratu na rzecz Konfederacji, jeśli ustawi się jako młodszy partner PO. Z drugiej strony nie może też ignorować emocji anty-PiS-owskiej w swoim elektoracie. Tym bardziej nie może jej ignorować Lewica, która – jak wynika z niejednego badania – ma elektorat nawet bardziej niechętny PiS-owi niż Platforma.
Najgorsze, co mogłaby teraz zrobić opozycja, to wrócić do publicznego sporu o listy, zwłaszcza gdyby w ich wyniku nic nie zmieniłoby się w ich układzie. To najlepszy sposób, by entuzjazm wyzwolony przez marsz ustąpił miejsca zniechęceniu obywateli tym, że politycy znów zajmują się sobą. Jakiej opozycja nie podejmie decyzji w sprawie list, musi szybko zamknąć temat. Warto byłoby przy tym ustalić zasady uczciwej konkurencji i dobrej współpracy, by zmaksymalizować potencjał całego opozycyjnego bloku. Bo fatalny byłby też scenariusz, w którym wzrosty PO i słabnięcie dwóch pozostałych list po przeliczeniu na mandaty nie dają opozycji większości.
2023 to nie 2019
Kłopot mają nie tylko mniejsze partie demokratycznej opozycji, ale także PiS. Widać wyraźnie, że rządząca partia nie przewidziała aż takiej frekwencji na marszu i nie przygotowała sobie na nią dobrej odpowiedzi.
Trudno uznać za taką krążący nad Warszawą samolot z banerem z napisem „do Berlina”, przekaz rządowych mediów na serio próbujący przekonać odbiorców, że w marszu szło maksymalnie 150 tysięcy ludzi i jest to klęska Tuska, czy wypowiedź Morawieckiego o „starych lisach siedzących w polityce od dawna”, które „organizują marsz antyrządowy i przedstawiają go jako obywatelski protest”.
PiS zachowuje się, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, że w ten sposób atakuje nie tylko polityków opozycji i ich twardy elektorat, ale też zwykłych obywateli. Takich, którzy być może po raz pierwszy w ciągu ostatnich ośmiu lat zmobilizowali się, by przyjechać do Warszawy na demonstrację, zobaczyli na własne oczy tłumy, a teraz słyszą od polityków, że marsz był frekwencyjną klapą, a udział w nim brali głównie platformerscy aktywiści.
Od wyborów prezydenckich w 2015 roku do wyborów prezydenckich w 2020 roku PiS sprawiał wrażenie partii wyprzedzającej konkurentów o dwie długości, jeśli chodzi o przygotowanie do kampanii. To partia Kaczyńskiego narzucała i kontrolowała narrację. Dziś po raz pierwszy od ośmiu lat to PiS wydaje się brakować narracji.
Partia sprawia wrażenie, jakby nie dotarło do niej, że od 2019 roku minęły cztery lata, a od 2020 trzy, że nie można wygrać, powtarzając to samo, tylko bardziej – 800 plus zamiast 500, zamiast komisji ds. Amber Gold „grillującej” Tuska – komisja ds. badania wpływów rosyjskich, która zgodnie z obowiązującym prawem może mu odebrać możliwość pełnienia funkcji publicznych.
Po co PiS-owi komisja ds. rosyjskich wpływów? Oto cztery teorie
czytaj także
Zagranie z waloryzacją świadczenia rodzinnego błyskawicznie rozbroiła opozycja, sam PiS chyba zorientował się, że to nie będzie jego cudowna broń w tej kampanii, bo temat szybko przykryła speckomisja. Tu też PiS może się jednak przekonać, że temat antytuskowy wcale nie grzeje szerszego elektoratu tak, jak mogłoby się to wydawać na Nowogrodzkiej. A na razie żadnych innych pomysłów w PiS nie widać.
Marsz z niedzieli nie był pierwszym wielkim marszem przeciw polityce PiS. Tłumy widzieliśmy też w lecie 2017 roku, gdy PiS przeprowadzał pierwszy frontalny atak na sądy powszechne, czy jesienią 2020 roku, gdy Trybunał Przyłębskiej praktycznie zakazał w Polsce aborcji. Niedzielny protest od tamtych różni jednak to, że PiS jest słabszy, bardziej zużyty przez sprawowanie władzy, gorzej czytający społeczne nastroje niż trzy lata temu, nie wspominając o 2017 roku.
Zastrzyk nadziei
Problem w tym, że PiS ma ciągle na tyle duże poparcie, że siłą bezwładności może przetoczyć się przez kampanię, kończąc ją jako partia z największą liczbą głosów. Jest bardzo ciekawe, czy pierwsze sondaże po lex Tusk i po niedzielnym marszu pokażą jakieś istotne zmiany w różnicach poparcia między PiS czy też blokiem PiS-Konfederacja a blokiem demokratycznej opozycji.
Marsz odniósłby bowiem prawdziwy sukces, gdyby dał opozycji kilka sondaży wyraźnie wskazujących, że w przyszłym Sejmie zdoła ona utworzyć rząd i odbierający na to nadzieje Nowogrodzkiej – nawet sojuszu z Konfederacją, który dla partii Kaczyńskiego i tak byłby dość desperackim posunięciem.
Niewykluczone niestety, że wzrost poparcia ograniczy się do PO, i to kosztem Lewicy i Trzeciej Drogi. Nowy sondaż United Surveys dla RMF i „Dziennika Gazety Prawnej” – zrobiony po przyjęciu lex Tusk, ale przed marszem – wskazuje taką tendencję, choć spadki i wzrosty są w nim minimalne, w okolicach błędu statystycznego.
Niezależnie od efektów sondażowych marsz dał opozycji potrzebny jej zastrzyk nadziei, że PiS można jednak w tych wyborach pokonać. Pokazał jej zdolności do mobilizacji. To wbrew pozorom bardzo ważne, zwłaszcza jeśli chodzi o partyjny aktyw i najbardziej zaangażowanych sympatyków, którzy muszą mieć poczucie, że ich wysiłek ma jakiś sens.
Oczywiście sama nadzieja nie wystarczy. By odebrać władzę PiS, opozycja będzie potrzebowała jeszcze mnóstwo pracy, politycznego sprytu, zdolności do współpracy i strategicznej mądrości. Od władzy dzieli ją długi marsz, który wcale nie musi szczęśliwie dotrzeć do celu.