Wytykam ludziom rzeczy, które są bolesne i niewygodne. Nie zamierzam poruszać serc, tylko sumienia. Ktoś musi to robić – mówi nam Maja Heban, z którą rozmawiamy o jej debiutanckiej książce „Godność, proszę. O transpłciowości, gniewie i nadziei”.
Paulina Januszewska: Czy Krzysztof Daukszewicz powinien zniknąć ze Szkła Kontaktowego?
Maja Heban: Nie. No chyba że stoją za tym jakieś inne argumenty niż fakt, że pozwolił sobie na antenie na rzucenie żartu w stosunku do ojca transpłciowej dziewczyny, Piotra Jaconia. Z tego, co mi wiadomo, nic więcej nie wyszło.
Nie mam żadnego interesu w bronieniu Daukszewicza, ale uważam, że walnął głupotę (co sam przyznał), a nie stwierdził – jak to zwykle bywa – że osoby trans to „nienormalne świry”. W zasadzie nieumiejętnie i niby ironicznie nawiązał do prawicowej narracji o transpłciowych osobach po to, żeby ją wyśmiać. Zgadzam się, że wyszło żenująco i źle, choć nie to powinno zwracać naszą uwagę w całej sytuacji.
Daukszewicz jest dziadersem, ale nie szydził z transpłciowej córki Jaconia
czytaj także
Tylko co?
Dysonans w odbiorze osób trans i cispłciowych. Gdyby to one albo aktywistki zareagowały oburzeniem i wymagały przeprosin, usłyszałyby, że znowu chcą kogoś cancelować, że nad Daukszewiczem zebrał się woke-tłum. Ale gdy chodzi o Jaconia, to co innego, bo jest przecież jednym „z naszych”, czyli tych mieszczących się w cisheteronormie. Tu nie ma aż tak wiele o solidarności ze społecznością osób trans. Cała sprawa pokazuje, że trans aktywistka nie zyska takiego posłuchu, jakim może się cieszyć cispłciowy znany dziennikarz.
Albo – jak piszesz o Jaconiu w książce – „sympatyczny pan z telewizji”, któremu wprawdzie dziękujesz za sojusznictwo, ale podejrzewasz, że „gdyby zniknął z miejsc, w których pojawiał się jako ambasador osób trans, nie wszędzie szukano by dla niego zastępstwa”.
Nie przypominam sobie też takiej skali oburzenia jak ta po wpadce Daukszewicza, gdy na przykład Ordo Iuris zapowiedziało projekt ustawy zakazującej tranzycji młodych osób, gdy osoby transpłciowe opowiadały o tym, że są wyrzucane z domów, że muszą pozywać rodziców, i o innych przeszkodach stojących im na drodze do dobrego życia. Nikt się nad tym nie pochyli tak bardzo jak nad faktem, że fajnemu dziennikarzowi zrobiono przykrość.
Nie mówię tego złośliwie w stosunku do Jaconia, tylko zwracam uwagę, że osoby trans słyszą dużo gorsze rzeczy na swój temat niż to, co padło na antenie TVN24, a jednak rzadko kto się nimi przejmuje. Może warto by część tego oburzenia przenieść gdzie indziej, a nie ruszać z pochodniami na Daukszewicza.
Na przykład gdzie?
Do rozmowy o tym, dlaczego takie pozornie niewinne żarciki na temat inności budują atmosferę, w której osoby nienormatywne boją się zrobić coming out, bo nie wiedzą, czy nie zostaną wykpione. Jednocześnie wbrew wszystkiemu, co nam się sugeruje, nie jest też tak, że gdy ktoś powie coś złego, od razu nawołujemy do odcięcia się od tej osoby i pozbycia się jej z przestrzeni publicznej. Niemniej jednak widzę, że ludzie bardzo chcą pokazać swoje oburzenie głównie dlatego, że ten temat jest im podany na tacy oraz że mówimy o skrzywdzeniu osoby, która jest znana i traktowana jak celebryta.
To sojusznicy w dużej mierze decydują, czy i jak mówimy o transpłciowości?
W mediach bardzo dba się o to, by wszystko, co mówią osoby transpłciowe, i fakt, że w ogóle istnieją, zostało przefiltrowane przez cis specjalistów i autorytety. Dopiero gdy ci ostatni dadzą nam atest, możemy być brani na poważnie.
Wychodzi więc na to, że Piotr Jacoń mówiący o walce z transfobią uwrażliwia społeczeństwo, jest mądry i empatyczny, a aktywiści i osoby trans za to samo dostają ogromny hejt, łatkę radykałów, inbiar, obrażających ludzi squatersów i niszczących furgonetki wandalów. Nie jest to specjalnie sprawiedliwe, ale dobrze, że mimo wszystko pod strzechy odbiorców TVN-u dzięki takim osobom jak Jacoń trafiają jakiekolwiek progresywne komunikaty, bo często osoby transpłciowe po prostu nie mają jak w ogóle, a już tym bardziej – pozytywnie – tam zaistnieć.
Fundamentaliści z trudną przeszłością to nadal fundamentaliści
czytaj także
Z jednej strony są Jaconie, a z drugiej – jak czytam w tej części twojej książki, którą zatytułowałaś Gniew – „osoby publicznie pozujące jako liberałowie, feministki czy nawet lewica, którzy są w stanie bez żadnego wstydu mówić o osobach transpłciowych to samo co religijni ekstremiści, a czasem i tym samym językiem”. Do tej grupy dodałabym też dziennikarzy, którzy transfobię mniej lub bardziej zgapioną od prawicy traktują jako stronę w debacie o transpłciowości i dowód na swój obiektywizm.
Myślę, że zwłaszcza polskie dziennikarki ulegające złudzeniu obiektywizmu powinny w tym kontekście przypomnieć sobie, jak podchodzą do rozmów o prawach reprodukcyjnych, parytetach czy prawie do głosowania.
Co dokładnie masz na myśli?
Wydaje mi się, że nie ma już niczego kontrowersyjnego w tym, że kobiety prowadzące wywiady o aborcji potrafią pokazać, że są wkurzone, że nie podoba im się, jak konserwatywna strona tego konfliktu często manipuluje danymi, powołując się choćby na odsetek kobiet żałujących aborcji czy rzekomo cierpiących na syndrom poaborcyjny.
Fundamentaliści powiedzą, że mają naukowe dowody na jego istnienie.
Ale konsensusu naukowego w tej kwestii nie ma. Szybko też okaże się, że dostępne badania w tym zakresie mają braki merytoryczne albo są zlecane przez nieneutralne lub niewiarygodne centra badawcze.
Z transpłciowością jest podobnie?
Tak. Zauważ, że osoby, które są częścią globalnego ruchu antytrans, powołują się zawsze na te same badania, na tych samych ekspertów, na te same instytucje międzynarodowe, które – tak się „przypadkowo” składa – sieciują się nawzajem, organizują wspólne konferencje i wszystkie na końcu zawsze bratają ze skrajną prawicą.
Polskie feministki antytrans najczęściej cytują to, co przeczytają u brytyjskich terfek, powołujących się na instytucje i badaczy należących do organizacji, walczących nie tylko z transpłciowością, ale także równością małżeńską, prawem do aborcji i wolnością wyznaniową (bo np. dążą do tego, by w krajach afrykańskich dominującą religią było chrześcijaństwo).
Ciężko stwierdzić, kto tu jest po prostu naiwny i pozwala własnym uprzedzeniom zrobić z siebie marionetkę skrajnej prawicy, a kto tak cyniczny, że działa świadomie na rzecz fundamentalizmu. Myślę, że motywacja ludzi z Ordo Iuris jest inna niż motywacja jednej z najsłynniejszych polskich działaczek antytrans, ale ostatecznie obie strony grają do tej samej bramki.
Głośno krzycząca trans aktywistka hejtuje rozsądnego profesora Matczaka
czytaj także
Sama potrzebowałam trochę czasu, żeby dowiedzieć się, że aktywistka promująca ciałopozytywność głosi transfobiczne poglądy. Nawet zrobiłam z nią świetny wywiad o presji na wygląd. Ale te nieoczywiste sojusze są chyba jednak dość długo ukrywane pod maską rzekomej progresywności?
Już coraz mniej. Osoba, o której mówisz, obecnie reklamuje książkę opartą na zmanipulowanych i niemerytorycznych badaniach o transpłciowości: Nieodwracalna krzywda. O transgenderowym szaleństwie, które uwodzi nasze dzieci. Polskie tłumaczenie tej książki dofinansowało Ministerstwo Kultury, a medialnie partnerują jej m.in. Fronda, Polonia Christiana, ludzie od homofobusów. Słowem: nagle okazuje się, że możesz być w teorii feministką, a w praktyce współpracować z ludźmi, którzy uważają aborcję za morderstwo i homoseksualność za chorobę, tylko dlatego, że oboje nienawidzicie osób trans. Jeżeli więc uznajemy, że feministka-transfobka ma tyle samo do powiedzenia co ja, to nie prowadzimy debaty, tylko stwarzamy jej ułudę.
Rozmowę z Łukaszem Sakowskim o jego detranzycji też tak postrzegasz?
Nie twierdzę, że należy go pozbawić głosu, ale czuję duże rozczarowanie postawą „Gazety Wyborczej”. Wywiad przeprowadziła podobno świadoma dziennikarka, która niby zrobiła research, ale nie skontrowała dezinformacji i fałszywych uproszczeń wypowiedzianych przez Sakowskiego. Mam wrażenie, że troska o rzetelność potrafi paradoksalnie sprawić, że tę rzetelność się traci. Tutaj do czegoś takiego doszło. Dbałość o to, żeby nie zaprosić osoby, która ma interes, czyli osoby transpłciowej, doprowadziła do tego, że w rozmowie nie wziął udziału ktoś, kto ma wystarczające kompetencje i wiedzę, by wyłapać manipulacje.
Po publikacji wywiadu „Wyborcza” chciała zrobić do niego follow up. Nie pisałam o tym wcześniej, bo nie chciałam robić chryi, ale teraz powiem, że jedną z osób, z którymi redakcja miała rozmawiać, byłam ja. Niestety wycofano się z tego pomysłu.
Wiesz, z jakiego powodu?
Stwierdzili, że „chcą niezależnych ekspertów, a nie aktywistów”. To jest kwintesencja problemu z rzekomym obiektywizmem. Najpierw dajemy głos komuś, kto manipuluje faktami, a potem nie pozwalamy obalić dezinformacji osobie, której temat dotyczy, bo jest „nieobiektywna”.
W swojej książce napisałam, że osoby trans są traktowane jak recydywiści, którzy chcą wnioskować we własnej sprawie. Tylko że bycie osobą transpłciową to nie jest przestępstwo. Zresztą, nie jest nawet tak, że domagamy się od społeczeństwa poświęcenia dla nas czegoś i zmiany swoich poglądów. Dosłownie potrzebujemy dostępu do usług medycznych, które pozwolą naszym ciałom lepiej funkcjonować. Tylko tyle i aż tyle. Ale żeby do tego doszło, musimy udowodnić, że nie jesteśmy koniem, że sobie niczego nie ubzduraliśmy, że nie chcemy niczyjej krzywdy. Pod tym względem rozmowy z dziennikarzami często nie różnią się od tych, które prowadzimy z lekarzami.
Do transmedykalizmu zaraz dojdziemy, ale zatrzymam się jeszcze przy społeczeństwie i mediach, które twoim zdaniem tolerują osoby transpłciowe pod warunkiem, że te poruszają serca, nie sumienia. Twoja książka ma tknąć to drugie?
Zależało mi na tym, żeby nie dominowały w niej wyznania osobiste, ale zachęta do wykonania pracy intelektualnej. Emocje pojawiały się w niej raczej jako obrazowanie pewnych zjawisk, a nie w ramach ciekawostki czy chęci wzbudzania współczucia. Wydaje mi się, że pod tym względem osoby trans przechodzą podobną drogę, jaką niedawno jeszcze przechodziły osoby homoseksualne czy biseksualne.
Co to znaczy?
Kiedyś nie było miejsca na to, żeby robić narrację na poziomie meta, w której lesbijki trzeciego pokolenia, oswajające w przeszłości prozę stricte lesbijską, kręcą mega inteligentny i atrakcyjny dla każdego widza, ale pozwalający osobom queerowym wyłapać z niego więcej serial telewizyjny. Była przestrzeń wyłącznie na filmy typu Filadelfia, gdzie osoby homoseksualne umierają na AIDS i są strasznie smutne. Teraz to się zmieniło. Najwyraźniej trzeba najpierw pojawić się jako ofiara, by potem móc wywalczyć sobie podmiotowość w sferze intelektualnej, artystycznej i tak dalej. Oczywiście nie jest też tak, że nagle jakaś filozofia albo społeczność zaistniały dopiero wtedy, gdy ktoś dał im na to zgodę. One po prostu wcześniej długo i konsekwentnie domagały się obecności w mainstreamie.
Czy osobom transpłciowym to się zaczyna udawać?
Myślę, że zaczynamy wychodzić z tego punktu, w którym możemy być jedynie malowanymi ptakami z łamiącymi serce historiami. Pamiętam, że zaczynałam tranzycję, gdy w mainstreamie pojawiła się Rafalala, wtedy chyba nazywająca siebie jeszcze „transwestytą”. Krystyna Janda zrobiła o niej zresztą spektakl pod tytułem I Bóg stworzył transwestytę. Czytałam wywiad – oczywiście – z Jandą, a nie z Rafalalą, która zachwycała się tym, jak jej bohaterka pięknie odczarowuje świat. Wszystko odbywało się w tonie artystycznego zachwytu wolnością queeru, mimo że owa wolność dla społeczności wiąże się z totalną marginalizacją. To przypomina nieco złotą, upupiającą klatkę, do której ludzie nie zawsze świadomie nas wkładają, ale też nie są gotowi nas z niej wypuścić, żeby pozwolić nam na opowiadanie rzeczywistości nie tylko we własnym imieniu.
A ktoś to robi?
Myślę, że to w Polsce na razie świetnie udało się Antonowi Ambroziakowi, dla którego mam zajebiście duży szacunek i podziw. Jest dziennikarzem, który – oczywiście – wciąż łapie się tematów dotyczących transpłciowości czy społeczności LGBT+, prowadził też moje spotkanie autorskie w Świetlicy Krytyki Politycznej na Jasnej 10. Ale ciężko nazwać jego pracę aktywizmem wyłącznie na rzecz osób trans, bo Anton pisze przede wszystkim o prawach człowieka z bardzo różnych, czasem nieoczywistych perspektyw. Transpłciowa jest tylko jedną z nich.
Dla mnie to jest właśnie nowy wspaniały świat. Taki, w którym możesz widzieć osoby dzielące z tobą tożsamość, ale niesprowadzone do niej. Myślę, że Antonowi pomogły konsekwencja, talent i upór, ale też chyba to, że nie jest super wściekły i radykalny, więc nie musi być tak często sprowadzany na ziemię jak ja.
Podkreślasz w książce, że „wiedza o tym, że inni ludzie zmagają się z problemami dla nas abstrakcyjnymi, to integralna część aktywnego udziału w społeczeństwie – podobnie jak świadomość, że w podtrzymywaniu istnienia tych problemów możemy częściowo mieć udział”.
To często bardzo nieprzyjemna i niewygodna refleksja, która skłania do skonfrontowania się z faktem, że być może komuś zrobiliśmy coś złego, że się myliliśmy, że czegoś emocjonalnie nie unosimy, że trzeba iść na terapię. Zrozumienie błędów zajmuje czas, ale myślę, że wielu ludzi tego w ogóle nie robi. A ja wymagam od nich, żeby zupełnie obcą osobę potraktowali jako rzetelne źródło informacji o krzywdzie, którą mogli komuś niechcący wyrządzić, mówiąc kiedyś coś głupiego i sprawiając, że osoby w ich otoczeniu przestały mieć do nich zaufanie i czuć się bezpiecznie.
Żądasz rzeczy niemal niemożliwych.
Zdaję sobie sprawę, jak trudno przyjmuje się tezę, według której wcale nie jesteśmy tymi super akceptującymi ludźmi, za jakich się uważamy. Bronimy się przez zaprzeczenie. Podobnie działa tzw. biały dyskomfort, kiedy czarne osoby opowiadają o czymś, czego nie zaznamy, bo nigdy nie będziemy siebie widzieć jako obcego elementu w mediach, historii, badaniach kultury itd. Często reagujemy złością i oburzeniem, gdy ktoś mówi o nas tak, jakbyśmy byli jakimiś oprawcami, a przecież osobiście nikogo nie skrzywdziliśmy. Jednocześnie podskórnie czujemy, że jest w tym jakaś prawda, bo urodziliśmy się z cechą, która daje nam pewien przywilej i korzyść w tym sensie, że nie doświadczamy opresji z powodu koloru skóry. Trochę więc jest tak, że wypominam cispłciowemu społeczeństwu coś, czego nie widzi na co dzień: że nie spotyka go kara, jaką wymierza się mi za transpłciowość.
Piszesz raczej, że cispłciowe społeczeństwo dokonuje z osobami transpłciowymi nieuczciwej transakcji, udziela kredytu na fatalnych warunkach. Jakiej dokładnie spłaty oczekuje?
Przede wszystkim utwierdzania go w przekonaniu, że dobrze zrobiliśmy, przechodząc tranzycję. Dlatego tak ogromne emocje wzbudza fakt, że ktoś się wycofuje z tego procesu i decyduje się na detranzycję – zwrot, moment, w którym przestajemy się odwdzięczać i udowadniać, że to, na co społeczeństwo wspaniałomyślnie nam pozwoliło, zadziała w każdym przypadku i sprawi, że będziemy szczęśliwi i niewidoczni, niesprawiający żadnych kłopotów. Jeśli ktoś powie na głos, że jednak tranzycja mu nie pomogła albo że nie rozwiązała wszystkich problemów – bo nie ma takich mocy, by je rozwiązać – nagle ten jeden przypadek przekreśla wszystko, staje się wyjątkiem potwierdzającym regułę, że „tranzycja to zło”, „nieskuteczny i niepotrzebny zabieg”, mimo że wielu osobom uratowała życie.
czytaj także
Ten mechanizm działa chyba nie tylko w przypadku osób transpłciowych?
Owszem, nie tylko. Gdy ktoś straszy gejami krzywdzącymi dzieci, też powołuje się na tę jedną parę, która to robiła, i nagle znikają wszyscy heteroseksualni gwałciciele swojego potomstwa. Dzieje się tak z jednej prostej przyczyny. To, co dotyczy większości, nie działa na tych samych zasadach co w przypadku mniejszości. Przedstawiciele tej ostatniej muszą się bardziej pilnować, krygować, chodzić na palcach. Wystarczy jeden błąd, by nas zaatakowano i znaleziono potwierdzenie, że z naszą społecznością jest coś nie tak. Każdy członek marginalizowanej grupy jest jej całościowym reprezentantem. Nie wiem, czy kojarzysz sprawę z Jazz Jennings, autorką książki wydanej przez Krytykę Polityczną [Mam na imię Jazz – przyp. P.J.]?
Wiem, że zasłynęła jako bardzo młoda trans dziewczyna, która bardzo otwarcie była sobą, miała akceptujących rodziców i we wczesnym dzieciństwie zaczęła żyć jako dziewczynka. Stworzono o niej nawet reality show.
Jej książka stała się trochę symbolem wczesnej tranzycji, ale niedawno w jednym z wywiadów stwierdziła, że nadal nie czuje się sobą. To podziałało jak woda na transfobiczny młyn, bo mnóstwo osób zinterpretowało jej wypowiedź jako dowód, że nie jest szczęśliwa jako transpłciowa osoba. Od razu pojawiła się teoria spiskowa: oto Jazz została „otransowana” przez rodziców dla kariery, pieniędzy i popularności. W wielu kręgach taka narracja stała się faktem. A przecież po prostu młoda, 21-letnia dziewczyna przyznaje, że nie jest w pełni pewna swojego dobrego samopoczucia. Tylko wiesz, transfobom do zdyskredytowania doświadczenia transpłciowości wystarczyłoby, żeby osoba po waginoplastyce, ale z problemami ze skórą, powiedziała, że nie lubi swojego ciała i ma kompleksy.
czytaj także
Nie ma prawa ich mieć? To jest ten warunek rzekomej akceptacji transpłciowości?
Tak. Zobacz, jak silne jest oczekiwanie, że jako osoba trans masz przejść tranzycję i zakończyć swój żywot społeczny, zniknąć jako symbol „uwięzienia w złym ciele”, bo powinnaś uznać, że jesteś już we „właściwym”, twoja transpłciowość rozpuszcza się w cisheterospołeczeństwie niczym cukierek na deszczu i przestaje istnieć, zostaje „wyleczona”, wpisuje się w tzw. normę, ma dobry passing, najlepiej, by jak najmniej się skarżyła i jakkolwiek wyróżniała.
Dla niektórych osób wypowiedź Jazz to znak, że tranzycja była błędem, dziewczynie zjebano życie i najlepiej zakażmy zabiegów w ogóle.
Sprawa chyba komplikuje się jeszcze bardziej, gdy ktoś w ogóle nie myśli o zabiegu. Co wtedy?
Osoby trans są trans w zły sposób, skoro uznają np. że nie przeszkadza im ciało. Kłopot w zrozumieniu transpłciowości przez cisspołeczeństwo polega na tym, że przychodzi osoba, która nie zamierza się zamykać w narzucanych jej szufladkach, normach, standardach i kanonach, których i tak nigdy nie wypełni. Ma czelność odmówić dążenia do sprostania ideałom, które głoszą, że kobieta nie może mieć penisa, bo to brzydzi ludzi. Musi jednak mieć pochwę, macicę, jajniki. Tylko co wtedy z cis kobietami, które musiały wyciąć któryś z tych narządów? A co z osobami interpłciowymi? Kto o tym decyduje? Dlaczego?
Osoby trans podważają najbardziej podstawowe prawdy o świecie, które tak naprawdę nie mają pokrycia w rzeczywistości i w których cis osoby mogą sobie spokojnie żyć dalej.
I nie ma też jednego wzorca transpłciowości? To dlatego wielu osobom zależy na niewidzialności, dobrym passingu, a inni podkreślają swoją niejednoznaczną ekspresję? A może wszyscy nie zawsze świadomie jesteśmy ofiarami binarnego podziału?
Myślę, że poruszamy się w spektrum doświadczeń osób trans, ale na to spektrum ma wpływ oczekiwanie społeczne. Istnieją takie osoby jak ja, które mają bardzo sprecyzowane potrzeby w kontekście dysforii. Jestem przekonana, że gdybym znalazła się na bezludnej wyspie, nie pozostawałoby mi obojętne, czy wyglądam tak, a nie inaczej, czy mam penisa, czy nie, czy wyrasta mi broda. Czułabym się z tym nadal niekomfortowo.
Na pytanie o to, czy sposób odczuwania transpłciowości wynika z uwarunkowań kulturowych i presji otoczenia, można by odpowiedzieć tak jak na twierdzenie kobiet, które malują się dla siebie. Trochę tak jest, a trochę narzuca im to świat, w którym żyją. Ale też nie jest tak, że coś się dzieje wyłącznie ze względu na kulturę i w chwili, gdy nikt nas nie obserwuje, przestajemy robić cokolwiek. Myślę więc, że warto po prostu słuchać tego, co ludzie mają do powiedzenia o swoich doświadczeniach, które są po prostu różne.
Transpłciowość w mniejszym mieście: bez lukru i bez dramatyzowania
czytaj także
Sama napisałaś kiedyś, że mogłabyś w ogóle nie mieć genitaliów.
Tak, uznałam, że gdyby nie było mnie stać na waginoplastykę, to wystarczyłoby mi zaszyte łono z małą dziurką na cewkę moczową. I byłoby mi z tym okej, byleby nie mieć penisa, bo tak silną miałam dysforię. Nie zapominajmy o tych, którzy nie mogą pozwolić sobie na takie zmiany w wyglądzie, na jakie chciałyby.
Wyobrażam sobie więc, że najlepszym wyjściem byłoby dla wszystkich zdjęcie z siebie i innych ciśnienia na to, że masz wyglądać czy czuć się tak, a nie inaczej. Im mniej oczekiwań, tym łatwiej znieść dysforię i podjąć decyzje zgodne z samą sobą, bo jeżeli ktoś chce przejść pewne operacje, ale nie może z przyczyn materialnych, to czasem korzysta z warunkowej samoakceptacji na zasadzie: chciałabym mieć waginoplastykę, ale prawdopodobnie nie będzie mnie na nią stać, więc w międzyczasie próbuję nie żyć jak zakonnica i na przykład spotykać się z kimś romantycznie czy seksualnie, mimo że mam dysforię dołu. To nie jest zero-jedynkowe.
O sobie mówisz jednak, że jesteś ekstremalnym przypadkiem.
Tak, bo przed operacją nie wychodziłam z domu. Miałam tak silną dysforię, że nie chciałam żyć. Ale myślę, że jest wiele osób, dla których zbawienne, bo zdejmujące psychiczną presję, okazuje się większe przyzwolenie na to, żeby płeć nie była czymś oczywistym i binarnym.
Ale też ta presja jest trochę ugruntowana na przykład zachwytami nad transpłciowymi aktorkami czy piosenkarzami, z których obecności w mainstreamie wprawdzie się cieszymy, ale nie zawsze zwracamy uwagę na to, że bardzo wpisują się w wyśrubowane i nieosiągalne dla wielu osób kanony płci i wyglądu.
Dlatego nie powinno się uzależniać akceptacji osób trans od tego, jak bardzo wydają się nie-trans. Bardzo łatwo jest być życzliwym dla ludzi, których inność wydaje się bardzo niewielka w zestawieniu z resztą społeczeństwa, ale może się okazać, że oni są marginesem swojej społeczności. Dużo prościej jest wspierać piękną trans kobietę, która wygrywa zawody modelingowe niż trans kobietę, która pracuje jako seksworkerka, występuje w porno jako kobieta z penisem, bo musi albo po prostu chce i wyróżnia się wyglądem.
Generalnie myślę, że nie musimy na siłę wymyślać przykładów osób trans, które nie pasują do cisheteronormy, ale też warto byłoby pamiętać, że nie jest tak, że im piękniejsza jest trans kobieta i im dłuższą brodę ma trans mężczyzna, tym bardziej są „prawidłowi” i zasługujący na akceptację. A często się tak po prostu zdarza.
czytaj także
Gdzie stawiałabyś nacisk w dyskusji na ten temat standardów medycznych? Pytam, bo z jednej strony jest jasne, że chcemy, by tranzycja była dostępna, i potrzebujemy wytycznych, a nie uznaniowości lekarzy, a z drugiej każdy przypadek należy rozpatrywać indywidualnie, uznając podmiotowość osób pacjenckich. Jak nie popaść w tym wszystkim w transmedykalizm?
Transpłciowość jest doświadczeniem człowieka, a nie chorobą, i jako taka nie może być diagnozowana. Nie da się zmierzyć czy stwierdzić transpłciowości, można tylko na podstawie pewnych wytycznych stwierdzić, czy osoba pasuje do wizji transpłciowości, jaką ma dany specjalista. Te wytyczne wyznaczają sami lekarze. Transpłciowość stwierdza się na podobnych zasadach, jak diagnozuje się zaburzenia osobowości, czyli na podstawie tego, jak ktoś się czuje, co opowiada lekarzowi czy terapeucie i jakie wzorce reprezentuje. Jeżeli ktoś będzie mówił nieprawdę, to może dostać diagnozę, która jest kompletnie z dupy. Oczywiście, że można pójść do lekarza i otrzymać receptę na hormony, jeśli powie się mu, że nienawidzi się swojego ciała i chce je zmienić, przejść tranzycję. Nie da się temu przeciwdziałać, bo nie ma metody, żeby sprawdzić, czy pacjent faktycznie mówi prawdę, czy próbuje wyłudzić leki albo testuje lekarza. Na jakimś etapie musimy zaakceptować, że w psychologii nie mierzy się rzeczy przy pomocy badań krwi.
Czyli lekarze tak naprawdę nie wiedzą, jak rozpoznać transpłciowość?
Niestety tak, przez co dochodzi do sytuacji, w których cispłciowi lekarze wymyślają jakieś totalnie absurdalne warunki, które musi spełniać osoba trans, żeby zasłużyć na łatkę osoby trans. To ludzie, którzy nie wiedzą, czym transpłciowość jest, ale uzurpują sobie prawo do narzucania pewnych założeń w oderwaniu od doświadczeń swoich pacjentów czy klientów. Gdy my mówimy, że można doświadczyć totalnej dysforii, ale akceptować genitalia, niektórzy lekarze uważają, że nie, bo dysforia jest wtedy, gdy nienawidzisz swojego penisa. W takim razie musisz się zastanowić, co masz powiedzieć w gabinecie, i kombinować.
To znaczy?
Na przykład w sumie nie wiesz, czy będziesz mogła sobie pozwolić na waginoplastykę, więc nauczyłaś się akceptować swojego penisa i on ci nie przeszkadza, ale może lepiej tego nie mówić, bo lekarz stwierdzi w takim razie, że jeżeli nie próbowałaś odciąć sobie genitaliów jako dziecko, to sorry, ale nie jesteś trans i nie dostaniesz blokerów.
Dla osób trans lekarze są jak sędziowie, od których woli i wiedzy zależy to, czy dostaniemy wsparcie i czy będziemy mogły być sobą, czy nie. Dlatego odmawiam traktowania poważnie takich założeń, wedle których moje bycie kobietą czy prawo do przyjmowania tabletek zależy od tego, w jakie drzewo mogłabym się zmienić, gdybym miała magiczną różdżkę, albo w jakiej pozycji się masturbuję.
Obie znamy też opowieści o podawaniu leków, z których ktoś skorzysta pochopnie.
Oczywiście zawsze znajdą się przykłady, że przyjdzie ktoś i powie: jestem trans, poproszę tabletki, koniec. Wtedy lekarz trochę nie wie, co ma zrobić, bo skąd wie, czy na przykład nie ma do czynienia z prowokacją dziennikarską. Wobec tego musimy się umówić na pewne standardy i główny stanowi założenie, że osoba, która jest w stanie podjąć decyzję o tranzycji, musi otrzymać pełną wiedzę, jak przebiega taki proces i jakie ma konsekwencje. Jeżeli jest w pełni zdrowa na umyśle, przytomna, świadoma i może stanowić o sobie, powinna mieć prawo do przejścia tranzycji.
czytaj także
W przypadku nastolatków również?
Zawsze w tym wszystkim chodzi rzekomo o dobro dzieci. A to mi się wydaje podejrzane w kraju, w którym nikt nie uznaje ich podmiotowości. Ale niech będzie, odpowiem.
Wierzę w to, że nastoletnia osoba trans, która usłyszałaby od lekarza: „wiesz co, idź do psychologa, zanim pozwolę ci przystąpić do tranzycji”, nie stawałaby okoniem, stwierdzając, że skoro ma przejść konsultację, to rezygnuje. To jest naprawdę ogromna decyzja, której nikt nie może podjąć lekko, nie mając już jakiegoś problemu z dostosowaniem się do binarnych standardów, nie będąc nienormatywną osobą w sytuacji, w której czegoś szuka w swojej tożsamości. Mamy do czynienia z sygnałem, że dana osoba kwestionuje zastany porządek, jest w nim jej niewygodnie i dlatego szuka swojego miejsca w świecie. Jeżeli tranzycji chce 15- czy 16-latek, to znaczy, że nie wpadł „naturalnie” w swoje miejsce i gdzieś próbuje je znaleźć.
Nawet jeżeli ta osoba po latach przejdzie detranzycję?
Nawet wtedy. Przy czym daliśmy się wpędzić w kozi róg analizowania teoretycznej sytuacji i rzeczywistości, która dotyczy jednego procenta. Jeżeli osoba wycofa się z tranzycji i pójdzie w stronę innej tożsamości albo będzie określać się jako niebinarna, a po jakimś czasie binarna, która chce się bardzo upodobnić do osoby cispłciowej, to ma pełne prawo do tego.
Bardzo często okazuje się, że osoby przechodzą długą płciową drogę, zmieniają łatki. Najpierw określają się jako homoseksualne, potem niebinarne, a potem jako heteroseksualne transpłciowe. To szukanie płci i swojej orientacji bywa złożone. Nie możemy wymagać od ludzi, że podejmą jedną decyzję w życiu i będą się jej trzymać, bo inaczej należy ją uznać za złą. Wszyscy stajemy się ciągle innymi ludźmi pod wieloma względami: osobowości, mechanizmów obronnych, postrzegania rodziny, wiary w największe ideały. Potrafimy przejść takie procesy, że nawet osoba cispłciowa po 20 latach okazuje się nie do poznania w porównaniu ze swoją młodszą wersją.
Nie chcę dawać się ciągle wpędzać w konieczność odpowiadania na pytania, w których zawsze czai się w nawiasie: „a co, jeśli będą detranzycje?”. To jest niszowy temat. Tak samo jak nastolatki w kontekście detranzycji, które straszy się tym, że stracą płodność. Oczywiście 16-latki, bo 18-latki już mogą podjąć samodzielną decyzję i wtedy to jest okej? Kiepski argument.
Właśnie dlatego pytam, czy powinniśmy przestać unieważniać uczucia nastolatków?
Myślę, że troska o nie w całej tej dyskusji jest wydmuszką. Młodzi ludzie są w stanie podjąć decyzję, która jest uzasadniona i nie wydarza się pod wpływem impulsu czy przyzwolenia wiekowego, jak to, że chce się zapalić papierosa, wsiąść za kółko auta albo zagłosować na polityka. Chodzi o coś bardziej fundamentalnego: próbę odkrycia, co się ze mną dzieje, i walkę o własne dobro, zdrowie i tożsamość. To gigantyczny krok, jeden z najbardziej podniosłych, jakie można wykonać w życiu. Jeżeli ktoś wciąż jednak uważa, że nastolatka lub nastolatek ogłaszają swoją transpłciowość, bo mają taki kaprys, to trudno mi poważnie podchodzić do takiej rozmowy.
czytaj także
Czego nauczył cię gniew?
To dla mnie trudna emocja, bo utożsamiam ją z męskością, ale nie dlatego, że doszłam do takiego wniosku. Tak zostałam nauczona przez kulturę i wychowanie, że mężczyźni się gniewają, krzyczą, biją się o swoje, a kobiety wymuszają coś ciszą i manipulują. Musiałam przebyć długą drogę, by zrozumieć, że jako kobieta mam prawo do gniewu i wszystkiego, do czego mają prawo cispłciowe kobiety.
Jednocześnie nauczyłam się, że żadna emocja ani zachowanie nie negują mojej kobiecości. Mogę zapuścić włosy na nogach, chodzić i bekać, to nie zrobi ze mnie nieudanego przebierańca, bo nie robi to mężczyzny z cis kobiet. Myślę, że gniew i niebycie oazą spokoju, nieszukanie ugody na każdym kroku to coś, co przyszło wraz z samoakceptacją transpłciowości. Co mi dał? Świadomość, że nie muszę wypełniać stereotypów płciowych.
Myślałam, że furia przekreśli moje nadzieje na bycie tym, kim chcę. Tak się nie stało. Teraz – na szczęście – nie mam już tego problemu i myślę, że jestem dosyć wkurwiona i nie zamierzam za to przepraszać.
**
Maja Heban – transpłciowa aktywistka i publicystka. Laureatka Korony Równości 2021. Zajmuje się oswajaniem Polaków i Polek z transpłciowością. Autorka książki Godność, proszę. O transpłciowości, gniewie i nadziei (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2023).