Przychodzą do lekarza z bólem zęba i złamaną nogą, ale słyszą, że najpierw muszą schudnąć, żeby dostać pomoc. Słyszą obrzydliwe obelgi i żarty na swój temat od ludzi po akademiach medycznych i z profesorskimi tytułami. A na koniec dowiadują się, że w Auschwitz nie było grubych ludzi, więc mają się głodzić, bo inaczej doktor zaszyje im usta. O tym przeczytacie w najnowszym raporcie polskich grubancypantek z kolektywu Vingardium Grubiosa – Natalii Skoczylas i Urszuli Chowaniec.
Paulina Januszewska: „Schudnij, a wszystko ci przejdzie” – to zdanie, które osoby grube prawdopodobnie najczęściej słyszą w gabinetach lekarskich. Co jest z nim nie tak?
Natalia Skoczylas: Wszystko – zarówno z perspektywy doświadczeń osób grubych, jak i badań naukowych, w których coraz częściej widać, że to o wiele bardziej skomplikowane zagadnienie. Nasz raport zatytułowany „Nie myślała pani o schudnięciu?” Doświadczenia grubych osób w kontakcie z ochroną zdrowia udowadnia, że w wielu przypadkach redukcja masy ciała nie przyniosła pożądanych efektów, nie zatrzymała innych problemów ze zdrowiem, lecz odwróciła od nich uwagę, a nawet doprowadziła do ich pogłębienia.
Proces odchudzania jako bardzo duży, wymagający dostosowania się do bardzo konkretnego trybu życia wysiłek dla organizmu, może wywoływać wiele negatywnych skutków zdrowotnych, zarówno w obszarze kondycji fizycznej, jak i psychiki. Już słynny eksperyment przeprowadzony w latach 1944–1945 w Minnesocie pokazał, co głód potrafi zrobić z człowiekiem. Współczesna nauka dostarcza jednak o wiele więcej dowodów na to, że polecenie „schudnij” nie działa tak, jak sugeruje się pacjentom w gabinetach.
czytaj także
„Lekarz, profesor, spoglądając na mnie, powiedział, że trzeba by mi chyba zaszyć usta” – mówi jedna z waszych respondentek (w większości pisały do was kobiety), którym co krok zaleca się głodówkę jako remedium na trądzik, niepłodność, złamania kości czy ból zęba. To brzmi trochę tak, jakby medycy myśleli, że szczupli ludzie w ogóle nie chorują.
Urszula Chowaniec: Fałszywych mitów jest jednak znacznie więcej, tymczasem z badań wiadomo także, że tzw. weight cycling, czyli fluktuacje w zmianie ciała, odchudzanie i późniejsze przybieranie na wadze, mają bardzo niekorzystny wpływ na przykład na układ krążenia człowieka – dużo gorszy niż bycie grubą osobą. Pokutuje też popularne przekonanie, że chudnięcie jest osiągalne dla wszystkich. To nieprawda. I badania też już zdążyły to pokazać. Choć większość osób jest w stanie zredukować swoją wagę na jakiś czas, zwykle po upływie do pięciu lat od schudnięcia wraca się do stanu wyjściowego lub wyższej wagi, bo organizm przygotowuje się w ten sposób na kolejną klęskę głodu.
Chodzi o mechanizm popularnie nazywany efektem jo-jo?
U.C.: Tak. Nasz organizm i komórki „nie rozumieją”, że odchudzamy się „dla zdrowia”. „Widzą” duży deficyt kaloryczny, brak jedzenia. „Zakładają”, że skoro w kryzysowej sytuacji znaleźliśmy się raz, może się ona powtórzyć, więc do kolejnej trzeba się lepiej przygotować i zmagazynować większe zapasy.
N.S.: Grube osoby to często te, które były na trylionie różnych diet, intensywnie się odchudzały, a potem równie intensywnie lub bardziej przybierały na masie.
To samo Marii Mamczur, autorce reportażu o wadze i uprzedzeniach pt. Gruba, powiedziała profesorka, która zajmuje się leczeniem otyłości: „Wszystkie osoby, które do niej trafiają, są ofiarami diet”. W raporcie używacie jednak określenia gruby, a nie otyły, unikając medykalizacji języka. Skąd ten wybór, skoro piszecie o doświadczeniach związanych z leczeniem, a otyłość jest zaliczana do chorób?
N.S.: Skupiamy się na odmianie grubości przez przypadki i osoby, bo to ona jest przesłanką dyskryminacji, a nie choroba, w tym wypadku – jakkolwiek byśmy ją rozumiały – ot*łość. Stosujemy zapis z gwiazdką, bo uprzedzenia – w gabinetach lekarskich i wszędzie indziej – są odpowiedzią na nasz wygląd, a więc to, co sobą wizualnie reprezentujemy, nie zaś na faktyczny stan zdrowia. Lekarzom przyjmującym grube osoby często to, co widzą, wystarcza do stawiania diagnoz, choć nie mają nawet historii badań ani pojęcia o dolegliwościach swoich pacjentów. Ale często bywa i tak, że również obszerna dokumentacja medyczna nie powstrzymuje ich przed sięganiem po stereotypy i upokarzaniem grubych osób. To zdecydowanie najmniej skuteczna droga do wyleczenia czegokolwiek.
U.C.: Używamy gwiazdki również dlatego, że na ogół w rozmowie o grubości jest mało człowieka, a dużo medykalizacji, która, wprawdzie do pewnego stopnia jest w ochronie zdrowia potrzebna, ale w kontakcie z pacjentami i pacjentkami nadużywana, uniemożliwiająca komunikację, a przede wszystkim często jest zapleciona z concern trollingiem.
Czyli czym?
U.C.: Sytuacją, w której ktoś z powodu rzekomej troski o nasze zdrowie jest gotów na podjęcie wszelkich środków, nawet przemocowych, byle nam tylko uświadomić, że jesteśmy grube i umrzemy na tysiąc chorób. Takich, na które nie chorują szczupłe osoby. Medykalizacja z concern trollingiem sprawiają, że skala odczłowieczenia, braku kultury i tego, czego „można” się wobec osób grubych dopuścić w internecie czy w gabinecie lekarskim, jest po prostu przerażająco wielka i ukryta pod płaszczem dobrych, bo opowiadanych żargonem medycznym intencji.
Grubość – kategoria wizualna, która dla nas stanowi kategorię tożsamościową, sposób, w jaki jesteśmy odbieranx i sami odbieramy świat – okazuje się dla otoczenia ważniejsza niż cokolwiek innego. Ot*łość niejako zamazuje ten fakt. Za pomocą gwiazdki odwołujemy się więc od takiej rzeczywistości i manifestujemy swoją niezgodę na nią. W raporcie natomiast pokazujemy doświadczenia konkretnych osób, przypominając, że każde grube ciało, niezależnie od tego, czy dotyczą go takie, czy inne jednostki chorobowe, to człowiek, prawdziwe emocje i dramaty zdrowotne związane niemożnością znalezienia odpowiedniej opieki medycznej i zapewnienia sobie wysokiego lub po prostu przyzwoitego standardu usług. Sama ot*łość jako jednostka chorobowa też nie jest do końca jasnym określeniem.
Dlaczego?
U.C.: W środowisku medycznym, naukowym wciąż trwa dyskusja, jak powinna być sformułowana definicja ot*łości, bo na razie posługujemy się wytycznymi Światowej Organizacji Zdrowia, pochodzącymi z lat 90. i opartymi wyłącznie na BMI – wskaźnik statystyczny, opisujący proporcje, stosunek wzrostu do wagi, a nie stan zdrowia danej osoby. Przykładowo Amerykańskie Towarzystwo Endokrynologiczne już w 2016 roku zaproponowało rozszerzenie tej definicji w taki sposób, by oprócz samej wagi uwzględnić także inne cechy i występowanie chorób współistniejących, nazywanych powikłaniami, które często towarzyszą ot*łości, ale nie są wyłącznie jej cechami charakterystycznymi, bo np. nadciśnienie tętnicze czy cukrzyca mogą występować również u szczupłych osób.
Czyli wciąż wiemy za mało?
U.C.: Dostępne badania, choć bardzo przydatne, są wciąż niedoskonałe i nie wyczerpują tematu choćby z uwagi na to, że w grupach badawczych brakuje osób niebędących mężczyznami czy obecne w nich zinternalizowane własne uprzedzenia badaczy. Potrzebujemy więcej wiedzy naukowej, by lepiej zbadać zarówno samą chorobę, jak i wątek grubości, z którą jednocześnie musimy uporać się na poziomie funkcjonalnym, to znaczy walczyć z uprzedzeniami obecnymi w codzienności.
N.S.: Za mało też wiemy o kulisach powstania samego BMI i powodów, dla których dane liczby oznaczają akurat taką kategorię. Okazuje się, że dużo do powiedzenia miały tutaj firmy ubezpieczeniowe i kwestia tego, które liczby łatwiej jest zapamiętać, co wydaje się aż kuriozalne. Czy w jakimkolwiek innym parametrze zdrowotnym stosuje się takie kryterium?
czytaj także
Wasze respondentki wskazują, że lekarze w kontakcie pacjentami nie posługują się kompetencjami, tylko stereotypami i przemocą. Ta jednak nie zawsze formułowana jest wprost, lecz w sposób niekiedy bardzo wysublimowany i niewidzialny na pierwszy rzut oka. Jak ją zidentyfikować?
N.S.: Cieszę się, że zwróciłaś na to uwagę, bo naszym pierwszym pomysłem na kategoryzację przejawów fatshamingu było właśnie zauważenie jej oczywistych przejawów i oddzielenie ich od tych, które są ukryte. W toku analizy materiału stwierdziłyśmy jednak, że podzielimy niepożądane zachowania inaczej. Wyróżniłyśmy więc: upokarzające komentarze, napiętnowanie, „diagnozę” na podstawie wyglądu, „dobre rady” (jedz mniej, ruszaj się, schudnij), niewerbalną niechęć, powielanie stereotypów, naruszanie granic fizycznych, seksizm, odmowę badania lub leczenia.
Kiedy pytasz o wysublimowane, bardzo ukryte zachowania dyskryminujące ze względu na grubość, myślę o historiach z gabinetów ginekologicznych. Osobom chcącym zajść w ciążę bardzo często mówiono – czasami wprost, a zwykle właśnie w zawoalowany sposób i nie do końca powołując się na faktyczne parametry medyczne, badania naukowe itd. – że w tę ciążę nie zajdą lub jej nie utrzymają z uwagi na masę ich ciała. Odwoływano się także do ich seksualności i tego, jak to możliwe, że ktoś chce z nimi uprawiać seks.
Piszecie we wstępie do raportu, że jego „lektura bywa trudna i wymagająca, mimo iż nie jest on długi, a doświadczenia opowiedziane w pierwszej osobie bolą i złoszczą”. Czy także zaskakują?
U.C.: Materiał, który dostałyśmy, czyli 1194 wypełnione ankiety, pokazuje przede wszystkim ogrom krzywdy. Nawet jeśli odrzucimy drobny margines na odpowiedzi żartobliwe lub pojedyncze przypadki, w których ktoś zaznaczył, że nie doświadczył przemocowych sytuacji, przytłaczająca większość pokazuje, że mamy do czynienia z mocno utrwalonymi uprzedzeniami. To one determinują i tak obwarowany różnymi ograniczeniami dostęp do opieki zdrowotnej.
Z jednej strony doskonale wszystko to wiemy, bo zajmujemy się fatshamingiem od lat, a możliwość skorzystania z jakościowej ochrony medycznej bezpośrednio wpływa na jakość naszego życia i osób, z którymi rozmawiałyśmy i wciąż rozmawiamy, nie tylko na potrzeby raportu. Ale z drugiej strony świadomość, czego mogę się spodziewać w nadesłanych historiach, nie sprawiła, że czytało się je lekko. Moją uwagę w szczególności zwróciły dwie kwestie. Pierwszy to samodzielna rezygnacja z leczenia, żeby nie sprawiać innym kłopotu.
Mogłabyś podać jakiś przykład?
U.C.: Wstrząsnęły mną opowieści o osobach, które w sytuacjach kryzysowych nie zdecydowały się na wezwanie pogotowia, bo konieczność zniesienia ich z wysokiego piętra na noszach bez windy dołoży pracy załodze karetki. Ten stopień zinternalizowania poczucia braku przynależności do społeczeństwa rozdarł mi serce, choć o tym, że dla grubych osób nie ma miejsca w pozadomowej przestrzeni, możemy się łatwo przekonać, gdy wchodzimy do internetu czy tramwaju. Czymś niewyobrażalnym dla mnie jest fakt, że wszyscy partycypujemy w utrzymywaniu państwa i systemów, na których się on opiera, a jednocześnie pozwalamy na to, by grupa osób w sytuacji zagrożenia zdrowia i życia przestała korzystać usług publicznych w obawie, że komuś przysporzy problemów.
czytaj także
Co jeszcze was poruszyło?
U.C.: Szokuje mnie liczba pojawiających się wzmianek o lekarzach mówiących w swoich gabinetach o tym, „że w obozach koncentracyjnych nie było grubych osób”, i zalecających swoim pacjentom głodówki, zwane „dietą z Oświęcimia” czy „koncentracyjną”. Z trudem przychodzi mi zrozumienie, jak w 2023 roku ludzie z wyższym wykształceniem, od których oczekiwałabym jakiegoś poziomu obycia i elementarnej empatii, mogą stosować tak obrzydliwy argument w rozmowie o odchudzaniu. Wiedziałam wprawdzie, że on się pojawia, ale miałam wrażenie, że to po prostu anegdotyczny margines. Tymczasem wśród odpowiedzi, które dostałyśmy, ale także komentarzy, które otrzymujemy od momentu publikacji raportu, motyw Auschwitz powraca jak bumerang. W samej ankiecie pojawił się kilka czy kilkanaście razy. Wprawdzie nie jestem historyczką, ale miałam nadzieję, że Polacy mają choćby podstawową wiedzę na temat jednego z najtragiczniejszych wydarzeń w dziejach, nie tak odległego w czasie. Nie mieści mi się w głowie, jak bardzo się myliłam.
N.S.: Myślę, że może to być związane z polskością, w którą mocno wsiąknęły obrazy Zagłady, ale nie zostały należycie przepracowane. Gdy pytam znajomych i edukatorów zajmujących się grubancypacją za granicą o to, czy spotkali się z podobnymi postawami w innych krajach, są zdziwieni. Na razie moja maleńka próba pokazała, że jest to specyfika naszego kraju, ale oczywiście nie możemy tego uznać za wiążącą tezę. Pewnym jest natomiast, że fatfobiczne zachowania lekarzy i lekarek w swoim różnorodnym spektrum mogą spowodować nieodwracalne zmiany u pacjentów.
Masz na myśli trwałe uszczerbki na zdrowiu z powodu odmowy leczenia?
N.S.: Ale też z powodu innych uchybień. Była to choćby niewychwycona w porę, bardzo poważna choroba, np. zaburzenia limfatyczne, o których pisała jedna z respondentek. Gdyby lekarz zareagował od razu, można by było uleczyć nogi, ale tak się nie stało i – jak czytamy w ankiecie – „obrzęki się utrwaliły”, nic nie dało się już zrobić. Znamy historie o nowotworach, które nie zostały w porę wychwycone, więc późniejsze leczenie wymagało inwazyjnych środków. Inny przypadek dotyczy osoby, która dwa lata (!) chodziła ze złamaną kością, bo lekarz się upierał, że wynikający z tego ból powoduje poruszanie się z określoną masą ciała. Zwykłe ordynarne uprzedzenie doprowadza do ogromnego obniżenia jakości życia, a może nawet jego utraty. Wprawdzie do takich historii nie udało nam się dotrzeć, ale trzeba sobie zadać pytanie: ile osób umiera, bo lekarz, zamiast leczyć, powiedział: „proszę najpierw schudnąć”?
U.C.: Wspomniałaś o Grubej Marii Mamczur. W tej książce znalazła się historia dziewczyny, która trafiła z powodu koronawirusa do szpitala i zmarła, bo nie została podłączona do płuco-serca. Decyzja była umotywowana jej wagą „W notce dotyczącej śmierci młodej kobiety napisano o jej chorobach współistniejących – cukrzycy, otyłości olbrzymiej, depresji. Napisano też, że ze względu na otyłość nie zastosowano u niej ECMO, terapii ostatniej szansy” – pisze Mamczur [ECMO to pozaustrojowe utlenowanie krwi – przyp. red.]. Wiadomość o tym wywołała u mnie panikę. To był początek pandemii, sytuacja miała miejsce w Polsce, sparaliżowała mnie świadomość, że mogłabym doświadczyć tego samego – trafić na uprzedzony personel i umrzeć.
Właśnie dlatego tak bardzo zależało nam na zebraniu prawdziwych historii, bo dopóki nie mówimy o konkretnych przypadkach, tylko zjawiskach, mamy do czynienia z abstrakcyjnym konstruktem, który nie przemawia do niczyjej wyobraźni, bo co to właściwie znaczy fatfobia? Głupi żart z grubej osoby? Warto jednak pamiętać, że nie zawsze uprzedzenia dotyczące wagi są uświadomione. To konsekwencja wynoszenia ze szkoły szkodliwych stereotypów, których potem nie rozpracowujemy na podstawie najświeższej dostępnej wiedzy.
czytaj także
Wydawać by się mogło, że co jak co, ale zawód lekarza wymaga jej aktualizowania. Ale czy przypadkiem w Polsce już na etapie szkolenia medyków na akademiach ta wiedza nie okazuje się przestarzała lub niewystarczająca w zderzeniu z takimi zagadnieniami jak dyskryminacja pacjenta?
N.S.: Wiemy, że tak jest. Piszą do nas osoby, które studiują albo niedawno skończyły medycynę i mówią, że nigdy podczas długiego i niezwykle trudnego (umówmy się, to wymagający kierunek) procesu nauki nie uczyły się o pracy z grubymi pacjentami. Wiele rzeczy, których się nie dowiedziały na studiach i które okazują się dla nich gamechangerami, po raz pierwszy słyszą w naszym podcaście Vingardium Grubiosa. To dla nich całkowita zmiana narracji o zawodzie, coś, czego muszą się dodatkowo douczyć, żeby rozumieć swoje osoby pacjenckie. Zdarza nam się także dostawać wiadomości od lekarzy i lekarek z wieloletnim stażem pracy.
Przykładowo bariatrka, zajmująca się zmniejszeniami, wycięciami w obrębie układu pokarmowego i żołądka, napisała, że trudno jest jej przyjąć naszą perspektywę, bo bardzo wierzy w operacje, które robi, i uważa, że one są słuszne. Pod wpływem naszego podcastu zaczęła jednak rewidować swoje dotychczasowe nastawienie wobec pacjentek. Ale to nie jest cała prawda o świecie medycyny, bo rozmawiałam niedawno z Ewą Zakrzewską (Ewokracja), modelką plus size, której obserwatorce lekarka wręczyła ulotkę o fatshamingu. Jestem bardzo ciekawa, skąd się wzięła ta inicjatywa, bo brzmi naprawdę dobrze. Może ta osoba nas właśnie czyta, więc zapraszamy do kontaktu.
U.C.: Niestety dociera do nas więcej złych informacji, np. anegdoty, które wykładowcy – w zabawnym tonie, a nie jako przestrogę – opowiadają studentom na zajęciach. Jedna z nich dotyczy niezdiagnozowanej u grubej pacjentki, poważnej choroby przenoszonej drogą płciową. Lekarzom nie mieściło się w głowie, że ma ona jakiekolwiek życie seksualne. Edukacja antydyskryminacyjna nie istnieje. W dodatku często odnoszę wrażenie, że w tym środowisku panuje wręcz ogromna niechęć do aktualizacji wiedzy. Widzę to zwłaszcza w internetowym dyskursie lekarskim, choć oczywiście mam z tyłu głowy świadomość, że to jest tylko jakaś jego część. Niestety brak zrozumienia tego, o czym mówimy i jakie właściwie postulaty mają grubancypanci i grubancypantki, sprawia, że część specjalistów okopuje się na swoich pozycjach i nie weryfikuje swoich kompetencji, nie porównuje ich z bieżącymi osiągnięciami nauki.
czytaj także
W dziurawym systemie ochrony zdrowia nie jest o to chyba łatwo?
U.C.: To prawda. Praktykom medycyny brakuje czasu na pracę naukową, samorozwojową, dlatego mam dla nich dużo zrozumienia. Trzeba też pamiętać, że nie każdy kończy studia z językiem angielskim na poziomie, który pozwala swobodnie czytać badania naukowe. Uważam, że lekarzom należy dać narzędzia ułatwiające konsumowanie nowej wiedzy: tłumaczenie jej na język polski, sprawne rozpowszechnianie, umożliwiające bycie na bieżąco z tym, co się dzieje.
Tu potrzebne są rozwiązania na poziomie systemowym. Z drugiej strony jednak nie rozumiem przyjmowania pozycji oblężonej twierdzy w obliczu tego, co jest już dostępne. Wspomniałam, że nie wszystkie badania są doskonałe, ale cały czas ich przybywa, zwłaszcza w obszarach grubości, grubancypacji, fatshamingu, stygmatyzacji z powodu masy ciała i ich faktycznego wpływu na nasze zdrowie i życie. To ignorowanie dostępnej wiedzy jest zaskakujące, zwłaszcza w zestawieniu ze statystykami, które jasno pokazują, że grubych osób jest coraz więcej.
Czyli pacjentów też?
U.C.: Owszem. Gdyby ktoś chciał podejść do tego na zdrowy chłopski rozum, którego tak zaciekle bronią krytykujący nas internauci, można by założyć, że najwyraźniej zalecenie „więcej się ruszać, mniej żreć” nie działa. Grubych pacjentów przybywa i nawet ich wysiłki na rzecz unikania gabinetów nie sprawią, że nigdy do nich nie trafią. Lekarz też prędzej czy później będzie musiał skonfrontować się z grubością niezależnie od tego, czy sobie życzy takiego kontaktu. Dlaczego więc nie zależy mu na tym, żeby mieć odpowiedni sprzęt czy procedury medyczne dopasowane do grubych pacjentów? Gdy ktoś ląduje na stole operacyjnym – to umówmy się – jest już za późno, by zalecić mu odchudzanie. W moim odczuciu to świat medyczny powinien być forpocztą zmian, w której szuka się skutecznych, bezpiecznych i ułatwiających codzienną pracę rozwiązań.
Słowem: to w pewnym sensie jest nasz wspólny interes.
U.C.: Wspólny jest nasz system ochrony zdrowia, więc tak. Nie wierzę w to, że statystyki osób pojawiających się w gabinetach lekarskich drastycznie odbiegają od udziału grubych osób w społeczeństwie. Ci ludzie nie tylko istnieją, ale przychodzą do przychodni, tam lekarze nie mają odpowiedniego rękawa do ciśnieniomierza, fotela w poczekalni, fotela ginekologicznego, a także wielu innych urządzeń medycznych pozwalających pomóc osobie w sytuacji kryzysu zdrowotnego bądź poprowadzić profilaktykę, która ją przed tym kryzysem uchroni.
N.S.: To jest nasz wspólny interes także dlatego, że przecież wśród personelu medycznego też są osoby grube. One również są upokarzane, obstawiam, że zwłaszcza kobiety. Takie osoby też piszą do nas poprzez media społecznościowe czy wypowiadały się w ankiecie do raportu. Utkwiła mi w pamięci historia osoby pracującej w szpitalu, której inna lekarka zajmująca się medycyną pracy groziła, że uniemożliwi jej dalsze zatrudnienie, jeśli ta nie schudnie. Poza tym, wracając do urządzeń medycznych, wyobrażam sobie, że to musi być także frustrujące – pracować na niedopasowanym sprzęcie.
Healthism z klasą, czyli żeby być zdrowym, wystarczy chcieć (i dobrze zarabiać)
czytaj także
Ale kwestia braków sprzętowych to przecież nie wina lekarzy.
U.C.: Dlatego nie urządzamy za sprawą naszego raportu nagonki na medyków i nie wrzucamy kolejnego kamienia do ogródka systemu ochrony zdrowia. Dajemy raczej narzędzie do polepszenia jakości usług świadczonych w gabinetach i zwracamy uwagę na problem, który można i należy rozwiązać systemowo, ale bez wsparcia i współpracy środowiska lekarskiego to się nie uda.
N.S.: Warto jednak dodać, że przy Rzeczniku Pacjenta powstał już Zespół ds. przeciwdziałania dyskryminacji osób chorych na otyłość. To oznacza, że jednak ktoś widzi problem i temu komuś udało się zebrać grupę i zainteresować nim na szczeblach centralnych. Niestety nie czuć tego w generalnej komunikacji ze strony Ministerstwa Zdrowia czy jakichkolwiek innych ministerstw. Rośnie świadomość, brakuje działań.
Minister Przemysław Czarnek chciał raczej odchudzać dziewczynki niż inwestować w działania antydyskryminacyjne. Wspominacie też w raporcie, że zespół antydyskryminacyjny przy Rzeczniku w większości składa się z teologów, co stawia sytuację polskiej opieki medycznej w dość osobliwym i dalekim od progresywnego świetle. Lekarze mówią z teologami jednym głosem?
N.S.: Z naszego raportu wynika, że lekarze w Polsce powielają bardzo szkodliwe mity, w które najprawdopodobniej sami wierzą. Głównym jest przekonanie, że gruby człowiek to zawsze chory człowiek, a szczupły – zdrowy. Słyszymy, że chudnięcie zbiera w gabinetach pochwały, nawet wtedy, gdy nastąpiło w wyniku przebytej choroby. W Polsce (choć nie jesteśmy w tym zupełnie odosobnieni) pokutuje przede wszystkim przekonanie, że zdrowie to wartość moralna, cnota charakteru, o którą musimy dbać. Dość sztywno trzymamy się podziału na zdrowe, czyli dobre, i niezdrowe, czyli złe. Oczywiście w chorowaniu nie ma niczego przyjemnego. Ale zdrowie to nie jest – po pierwsze – wartościująca cecha charakteru, tylko parametry, które określają danego człowieka. Po drugie – zdrowie stanowi spektrum, w którym mieści się wiele aspektów naszego życia.
czytaj także
Jakie mamy alternatywy dla wagocentrycznego podejścia w dbaniu o siebie i leczeniu?
U.C.: Nurt Health At Every Size (HAES), w którym zadaniem praktyków medycyny jest wspieranie pacjenta – niezależnie od jego parametrów fizycznych – we wprowadzaniu nawyków sprzyjających zdrowiu, np. wdrożenia przyjemnego ruchu, który zostanie na stałe w rozkładzie tygodnia takiej osoby, poprawy relacji z jedzeniem, leczenia ewentualnych zaburzeń odżywiania. Znakomita większość grubych osób ma za sobą jakieś doświadczenie – mniejsze lub większe – z odchudzaniem. Jednym z efektów ubocznych diet jest rozregulowanie mechanizmu poczucia sytości i głodu i to stanowi ważny element pracy nad odżywianiem. Widzę w tym podejściu dużą rolę dietetyków. Mam nadzieję, że zechcą odrzucić jadłospisy wyciągane z szuflady i w zamian skupić się na tym, żeby naprawdę pomóc ludziom odzyskiwać zdrowie i przywracać wyjściowy stan homeostazy w systemie ludzkiego ciała.
Dla HAES bardzo charakterystyczne jest to, że waga nie ma żadnego znaczenia, a jeśli jakaś redukcja pojawi się po drodze, to jest dodatkiem i odbywa się stopniowo i przy okazji, a nie w wyniku gwałtownych działań, jak przetrenowanie plus głodówka. Chodzi o wypracowanie dobrych nawyków utrzymujących się w czasie, które najzwyczajniej w świecie mogą sprzyjać każdemu. Tego w dyskusji o zdrowiu mi brakuje. Mamy wszystko albo nic, czyli strategię: schudnij 20 kg, inaczej nie będziesz zdrowa. A co, jeśli schudniesz nawet 25 i wciąż będziesz chorować? Zróbmy miejsce na to, że takie sytuacje też się zdarzają.
Czy w swoich badaniach brałyście pod uwagę wątki genderowy i klasowy?
N.S.: W ankiecie pytałyśmy o płeć i miejsce zamieszkania. Oczywiście spodziewałyśmy się, że będą pisać do nas głównie kobiety z dużych ośrodków miejskich, bo same jesteśmy takimi osobami i też przede wszystkim takie osoby nas obserwują w mediach społecznościowych – głównym kanale nagłaśniania naszych badań. Niemniej jednak liczebnie na trzecim miejscu plasują się kobiety ze wsi. Cieszę się, że i do nich udało się dotrzeć. Mamy świadomość tego, że dostęp do zdrowia jest uwarunkowany zamożnością. Wprawdzie mamy powszechną ochronę zdrowia, ale w sytuacji odmowy leczenia czy złego potraktowania na zmianę ośrodka czy lekarza może sobie pozwolić tylko ktoś, kto ma środki finansowe, czas, by szukać dalej, i mieszka w ośrodku, w którym ma wybór, do jakiej placówki pójść.
Sama zawsze researchuję na ZnanymLekarzu osoby pracujące w danej przychodni czy szpitalu, gdy chcę się wyleczyć. Ale w małej miejscowości takiej opcji nie ma, a do sąsiedniej nie ma czym dojechać, jeśli nie posiada się własnego auta. Dbanie o zdrowie z reguły jest zagadnieniem klasowym. Nasza ankieta nie była na to sfokusowana, ale myślę, że nawiązując do raportu, można by wysunąć inny wniosek. Tak naprawdę to, czy leczysz się w NFZ, czy prywatnie, nie ma wpływu na doświadczenie uprzedzenia. To się może zdarzyć lub nie zdarzyć wszędzie.
U.C.: Historie, które otrzymałyśmy, były straszne niezależnie od tego, czy piszące je osoby pochodziły z miast, czy ze wsi. Dyskryminacja ze względu na grubość jest powszechna, pojawia się w każdym środowisku. W tym tkwi clou problemu – tak naprawdę nigdzie nie jesteśmy chronieni przed fatshamingiem, nawet w gabinecie lekarskim. Jednocześnie nie możemy uznać za oczywistą intersekcji grubości z biedą. Stereotyp grubej, ubogiej osoby jest szkodliwy i nie do końca prawdziwy.
Dlaczego?
U.C.: Najbardziej popularną kalką myślową jest ta: „z biedy ludzie jedzą tanie, bezwartościowe jedzenie”. Konstruując ten stereotyp, osoby posługują się amerykańskocentryczną perspektywą, czyli odnoszą się często do realiów, które do Polski mają się nijak. U nas fast food nie jest najtańszą dostępną opcją żywienia, ceny w kraju nie różnią się drastycznie w różnych jego częściach, z food deserts nie są tak duże i dotkliwie odczuwalne jak w Ameryce Północnej. Musimy tu odgrzebać to interesujące badanie, w którym osoby wskazały, że między grubością a biedą zależność zachodzi w niedostrzeganym dla wielu osób kierunku, tj.: że grubość, poprzez ograniczony dostęp do takich zasobów jak np. przyzwoicie płatna praca, doprowadza do zubożenia.
Idę do lekarza, doświadczam przemocy na tle dyskryminacyjnym z uwagi na to, jak wyglądam i ile ważę. Co mogę z tym robić?
N.S.: Zawarłyśmy w raporcie miniporadnik, który porusza kwestie prawnicze w tym zakresie i może dać nieco sprawczości i odwagi do działania. Ale jednocześnie podkreślam: ważne jest, żeby zrobić to w zgodzie ze sobą, bo czasami mamy w sobie wolę walki, a innym razem nie zgadza nam się to w bilansie, w który mamy wpisane zdrowie psychiczne, czas itd. I to jest – jak instagramowo się utarło – okej. Jeśli jednak znajdujemy w sobie siłę, to najbardziej oczywistym sposobem dostępnym w placówkach ochrony zdrowia (głównie w szpitalach oraz w ośrodkach prywatnych) jest wypełnianie ankiet ewaluacyjnych. To jest jednostronna wprawdzie opinia, nie dostaniemy na nią odpowiedzi, ale być może przyczyni się do poprawy.
Istnieją także możliwości odwoławcze do takich instytucji, jak Naczelna Izba Lekarska, kontakt z biurem Rzecznika Praw Pacjenta, złożenie skargi do dyrektorów placówek, no i ścieżka sądowa. Tu pozostaje nam pozew cywilny o naruszenie dóbr osobistych. Gdyby ustawa antydyskryminacyjna, która dotyczy publicznie oferowanych usług z zakresu ochrony zdrowia, brała pod uwagę przesłankę dyskryminacyjną, jaką jest rozmiar ciała, grubość, waga, cokolwiek, to wtedy można by było powoływać się na nią. Niestety tego zapisu brak, ale można to robić np. ze względu na płeć, a wiemy, że kobiety w szczególny sposób są narażone na negatywne uwagi dotyczące ich wyglądu. Polecamy też kontakt z Towarzystwem Prawa Antydyskryminacyjnego.
U.C.: Na poziomie mniej formalnym zdecydowanie ważne jest zwracanie uwagi na to, co się stało, i umiejętność nazywania nadużyć, rozmawiania o nich, szukanie informacji o fatfobii i fatshamingu. Myślę, że nasz raport w pewnym sensie pokrywa te potrzeby, bo zbiera pojedyncze doświadczenia, które bardzo długo pozostawały w sferze wstydu: „to moja wina, że się zapuściłam, jestem gruba, nie potrafię nic z tym zrobić, więc zasługuję na złe traktowanie”. Warto wyciągnąć to na światło dzienne i po prostu zobaczyć z innej perspektywy. Jednocześnie musimy podkreślić, że osoby, które odpowiedziały na naszą ankietę, były świadome tego, że doświadczyły konkretnych przejawów przemocy. Mam nadzieję, że pod wpływem lektury ich historii ktoś, kto nie zdawał sobie sprawy z problemu lub sądził, że go wyolbrzymia czy nawet wymyśla, stwierdzi, że przemoc nie powinna mu się przydarzyć.
Mieszkania, ochrona zdrowia i inne przeżytki z PRL-u. Elementarz dla obrońców konstytucji
czytaj także
Piszecie, że potrzebujemy w tym zakresie edukacji i pracy u podstaw, ale wasz raport wskazuje jasno, że konieczne są zmiany systemowe i legislacyjne. Co konkretnie miałoby się wydarzyć po jego publikacji?
U.C.: Powodem, dla którego w ogóle zaczęłyśmy badać sytuację w gabinetach, było zebranie historii, które pozwoliłyby wzmocnić nas w rozmowie z Ministerstwem Zdrowia o wprowadzeniu standardów postępowania z grubymi pacjentami. W 2020 roku polskie Towarzystwo Badań nad Otyłością wypuściło wprawdzie nowe rekomendacje w tym zakresie, przywołując takie standardy, jak diagnozowanie zaburzeń odżywiania, kierowanie do odpowiednich specjalistów, wspieranie procesu leczenia na poziomie psychoterapii, wprowadzanie farmakologii, jeśli jest taka potrzeba, ale przede wszystkim aktualizacja wiedzy, jaką się posługują lekarze, czy aktualizacja definicji otyłości jako jednostki chorobowej.
Domagamy się ich wdrożenia w życie oraz ułatwienia praktykom medycznym dostępu do najnowszych badań. Wśród rekomendacji, którymi wieńczymy raport, znalazło się także wprowadzenie HAES jako domyślnego podejścia do pacjentów. Chodzi o zmianę paradygmatu pracy wagocentrycznej na wagoinkluzywną, niekoncentrującą się na masie, lecz wspierającą faktyczne działania, zachowania i nawyki osób pacjenckich. Elementem, bez którego to wszystko się nie wydarzy, jest zmiana sposobu, w jaki w ogóle lekarze komunikują się z grubymi osobami, zaprzestanie obwiniania i zawstydzania ze względu na grubość na rzecz inkluzywnego i empatycznego języka. Dużo mówi się teraz w medycynie o patient empowerment, czyli wzmacnianiu pacjentów w relacji partnerskiej z lekarzem. Jeśli sytuacja jest przemocowa, nie ma żadnej przestrzeni do dyskusji ani wdrażania działań korzystnych dla zdrowia.
N.S.: Wydaje mi się, że to jest też kwestia kulturowa. Żyjemy w kręgu, w którym pacjenta traktuje się jak przedmiot podległy woli lekarza. Bardzo pielęgnujemy prestiżowość pewnych zawodów i ich automatyczny autorytet, który bywa wykorzystywany w sytuacjach przemocowych i eksponujących władzę. Rekomendujemy więc szkoleniowe wdrożenie osób lekarskich do kontaktu z pacjentem. Ponadto zależy nam także na włączeniu osób samorzeczniczych do procesów legislacyjnych, rozmów, dyskusji, kształtowania standardów czy lokalnych polityk w formie konsultacji społecznych i innych. To nie musimy być konkretnie my. Na pewno jest jeszcze wiele osób, które chętnie by o tym porozmawiały.
Poza tym mamy nadzieję, że nasze badanie ankietowe i jakościowe, które miały tak naprawdę nieduży zasięg, zainspirują inne ośrodki badawcze, uniwersytety, think tanki, firmy do przeprowadzenia własnych na dużą skalę, z uwzględnieniem różnych kryteriów. Chciałybyśmy, żeby w Polsce – tak jak za granicą – fat studies, czyli studia o grubości, stały się samodzielną dyscypliną, pozwalającą opracowywać rozwiązania korzystne dla osób grubych, pacjenckich oraz pracownic i pracowników ochrony zdrowia.
A co już zmieniło się na lepsze w obszarze ciałopozytywności? Czy nie macie wrażenia, że debatę na ten temat przejęły osoby mieszczące się w kanonie, uprzywilejowane, które monetyzują idee takich edukatorek i aktywistek jak wy?
U.C.: To, że takie rozmowy zaczęły dziać się publicznie. Jeszcze parę lat wstecz w Polsce prawie nikt się nie interesował ciałopozytywnością, a co dopiero grubancypacją. Teraz są obecne w mainstreamie, w którym widać ewolucję narracji o ciele. Dorastałyśmy w epoce kolorowych magazynów, 12 sposobów na płaski brzuch itd., które wprawdzie nie zniknęły lub przeniosły się do internetu, ale obok istnieją także głosy osób takich jak my.
Rzeczywiście dostrzegamy fakt, że ciałopozytywność stała się trendem obsługiwanym przez osoby, które mają największy kapitał społeczny i często dzięki niemu są normatywne. Nie mam jednak problemu z tym, że ktoś mówi publicznie o swoim ciele, bo wszyscy mamy prawo do kompleksów. Mierzi mnie raczej zacieranie linii w narracji i przywłaszczanie sobie cudzych doświadczeń, pisanie o nich w pierwszej osobie. Z perspektywy mojego przywileju nie wyobrażam sobie, żebym mogła pisać i zajmować się funkcjonowaniem w społeczeństwie jako osoba z niepełnosprawnościami. Dlatego dziwi mnie, że to uchodzi w przypadku grubości.
czytaj także
Jaka w tym rola mediów? Pytam, bo za każdym razem, gdy jakiś quasi-feministyczny magazyn nazywa odwagą fakt, że umieści na okładce kogoś, kto nie jest modelką w rozmiarze 0, ale mieści się w kanonie, następuje odtrąbienie wielkiego ciałopozytywnego i odważnego sukcesu. A chyba nie o to chodzi?
U.C.: Obok wciąż powstaje masa tekstów pokazujących grubość jako sensację, stygmatyzujących osoby grube, pokazujących ich zdjęcia bez głów, czyli w taki sposób, by uwaga czytelników skupiła się tylko na ich ciałach. Życzyłabym sobie więcej uważności, mniej kontrowersji i robienia show z tego, że ktoś przytył albo że trzeba było kogoś z domu wynieść przez okno, bo nie było innego sposobu, żeby przetransportować go do szpitala.
N.S.: Nie ukrywam, że mnie bardzo elektryzuje kwestia zarabiania na ideach mających na celu bardziej aktywne włączenie do społeczeństwa grup marginalizowanych. Kilkukrotnie zdarzyło mi się pomagać wysokozasięgowym aktywistkom czy influencerkom, które materiał przygotowany przeze mnie pokazywały jako swój i wprawdzie docierały do większej liczby osób, ale często kosztem sprzedaży jakiegoś produktu. To dość przykre. Myślę, że kapitalizm w social mediach ma się bardzo dobrze i sięga po bardzo wykwintne sposoby na zarabianie.
Nie mam nic przeciwko temu, by edukatorki zarabiały na swoich działaniach, bo za pracę należą się pieniądze. Ale jeśli ktoś mówi o ciałoakceptacyjnych kwestiach, powołuje się na doświadczenia takich osób jak ja, mimo że sam ich nie ma, a między to wszystko wciska reklamę suplementów i kremu, to protestuję. Rolę mediów w idealnej rzeczywistości widziałabym jako kształtowanie rozsądnego, a nie reklamowego dyskursu, a przede wszystkim podejmowanie osób, które faktycznie edukują, a nie tworzą markę osobistą z jakiegoś ruchu aktywistycznego i same wyskakują z lodówki.
**
Natalia Skoczylas – prawniczka, działaczka antyprzemocowa i antydyskryminacyjna. Specjalistka przeciwdziałania przemocy w rodzinie (Niebieska Linia, IPZ). Członkini Fundacji Przeciw Kulturze Gwałtu oraz Towarzystwa Edukacji Antydyskryminacyjnej. Występuje publicznie, szkoli, konsultuje, działa jako incluDARE.
Urszula Chowaniec – z zawodu marketerka, blogerka, edukatorka, feministka i grubancypantka. Od 2016 roku zajmuje się tematyką grubości w kontekście kulturowym i społecznym oraz ciałopozytywności i zachodzących w ruchu przemian. Prowadzi blog galantalala.pl.