Budowa płotu z drutu żyletkowego na granicy z obwodem kaliningradzkim dużo więcej mówi o polskiej polityce bezpieczeństwa, kondycji dziennikarstwa i o masowej wyobraźni Polek i Polaków niż o realnych zamiarach Rosji wobec tej granicy. I nie są to niestety pozytywne diagnozy.
Jak wynika z dwóch badań na temat zapory na granicy z Rosją, większość respondentów popiera rządowy projekt. Wyniki sondaży IBRIS-u dla Radia Zet i United Surveys dla Wirtualnej Polski właściwie się pokrywają. Za budową zapory jest ok. 65 proc. badanych, mniej więcej 22 proc. jest przeciwko, reszta nie ma zdania.
Projekt znajduje także szerokie poparcie wśród polityków różnych opcji politycznych. Trudno im się dziwić, skoro sondaże mówią wyraźnie, że Polacy chcą się od Rosji odgrodzić. Polakom zaś trudno się dziwić, że się Rosji boją. W mojej głowie mnożą się jednak pytania dotyczące najnowszej inwestycji polskiego rządu.
Dla kogo otwarte niebo nad Kaliningradem?
O decyzji o budowie zapory Mariusz Błaszczak poinformował na specjalnej konferencji prasowej 2 listopada i od razu ogłosił, że wykonanie zasieków z drutu żyletkowego już się zaczęło. Powód sformułował następująco: „W związku z niepokojącymi informacjami dotyczącymi tego, że lotnisko w obwodzie kaliningradzkim zostało otwarte dla lotów z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, zdecydowałem o podjęciu działań, które wzmocnią bezpieczeństwo na granicy Polski z obwodem kaliningradzkim poprzez uszczelnienie tej granicy”.
Błaszczak wspomina o lotnisku w Kaliningradzie i otwarciu nieba. Wróćmy więc na chwilę do korzeni historii o uchodźcach i obwodzie kaliningradzkim. Rzeczywiście, rosyjska agencja lotnicza Rosawiacja wprowadziła od 1 października liberalizację dla lotniska Chrabrowo, które jest jedynym pasażerskim portem lotniczym w obwodzie kaliningradzkim. „Open sky”, które przyznano lotnisku, oznacza dostęp do trzeciej, czwartej, piątej i siódmej wolności lotniczej. To zaś oznacza, że na lotnisko w Kaliningradzie mogą teoretycznie latać linie lotnicze dowolnego państwa, a loty mogą wykonywać nie tylko z państwa swojej rejestracji. Czyli na przykład tureckie linie lotnicze mogą latać do Kaliningradu nie tylko z Turcji, ale, dajmy na to, z Kazachstanu. Mogą, ale jakoś nie latają.
„Otwarte niebo”, na które powołują się polscy eksperci, politycy i dziennikarze, nie oznacza wcale, że wcześniej kaliningradzkie lotnisko było zamknięte dla lotów z Bliskiego Wschodu, Afryki Północnej, Azji Południowo-Wschodniej czy jakiegokolwiek innego regionu świata. To, że takich lotów nie było, wynikało z rachunku ekonomicznego, bo obwód kaliningradzki jest wybitnie nieatrakcyjny dla międzynarodowych przewoźników ze względu na swoją małą populację i położenie.
Rosyjskie linie przed lutym 2022 roku też nie obsługiwały żadnych zagranicznych połączeń z tego lotniska. Ale gdyby pojawiły się linie zainteresowanie obsługą takich połączeń, to nic nie stałoby na przeszkodzie, żeby uzyskać odpowiednią zgodę, podpisać umowę z lotniskiem i latać. Władze obwodu zabiegały o zagraniczne rejsy na zmodernizowane z okazji mundialu 2018 roku lotnisko, ale przed pandemią nic się nie udało zdziałać, a potem, wiadomo, nie było już sensu.
Bez wdawania się w lotnicze niuanse warto wspomnieć o najprostszym uzasadnieniu otwarcia nowych wolności lotniczych w Kaliningradzie. W sytuacji zamknięcia przestrzeni powietrznej nad Europą dla rosyjskich linii, sankcji i nacjonalizacji leasingowanych samolotów przez Rosję „otwarte niebo” mogłoby teoretycznie sprawić, że transportowe problemy regionu rozwiążą zagraniczni przewoźnicy. Ale od końca września, kiedy liberalizacja dla Kaliningradu została ogłoszona, eksperci ds. transportu lotniczego są zdania, że to tylko teoria. Żadne międzynarodowe linie lotnicze nie będą chciały się wikłać w taką współpracę z obawy, że naruszą zachodnie sankcje, tym bardziej że opłacalność lotów do małego, izolowanego regionu byłaby nikła.
Leonard: Obrazy docierające z Ukrainy przywołują II wojnę światową. Ale to wojna bardzo XXI-wieczna
czytaj także
Skoro wiemy już, czym jest „open sky”, wolności lotnicze i co się zmieniło pod tym względem w Kaliningradzie, możemy wrócić do Polski. W Polsce bowiem pojawiła się ekspercka teoria, że „otwarcie nieba” w obwodzie kaliningradzkim oznacza przygotowania do nowego kryzysu migracyjnego (wezmę tu na razie w nawias, że żadnego kryzysu migracyjnego na granicy z Białorusią nie było – był i wciąż trwa kryzys humanitarny). Taką opinię wygłosił Marek Budzisz z geopolitycznej firmy Jacka Bartosiaka Strategy&Future, aktywny również jako publicysta portalu W polityce.
To punkt zwrotny, bo Budzisz w tym kontekście użył słowa „Syria”. To słowo nie pada w żadnych rosyjskich doniesieniach medialnych na temat lotniska w Kaliningradzie, otwartego nieba itd. Syria pojawia się w tym kontekście dopiero w Polsce i od tego momentu zaczyna się najpierw medialne, a potem polityczne wzmożenie wokół tematu.
W kolejnych tekstach prasowych można przeczytać, że „port lotniczy Kaliningrad-Chrabrowo podpisał porozumienia o »otwartym niebie« z tzw. zaprzyjaźnionymi krajami, czyli Turcją, Syrią i Białorusią”. To nic, że takie stwierdzenie podawane opinii publicznej nie ma nawet sensu z punktu widzenia tego, czym jest „otwarte niebo” jako lotnicza regulacja. To nic, że brakuje źródła, bo takiej informacji nie da się nigdzie znaleźć. Na ten moment nic nie wiadomo o jakichkolwiek umowach, które w wyniku liberalizacji ruchu lotniczego podpisało kaliningradzkie lotnisko. A już tym bardziej nic nie wiadomo na temat Syrii. To państwo cały czas pojawia się w tym kontekście tylko w Polsce. A połączenia z Turcją i Białorusią funkcjonują w Kaliningradzie od lat, otwarte od początku października niebo nie ma z nimi nic wspólnego.
I nawet jeśli w rozkładzie pojawi się zapowiadany jeszcze od wiosny lot z Kaliningradu do Stambułu, co byłoby dużym ułatwieniem dla mieszkańców obwodu w podróżach po świecie, przede wszystkim na zachód, to też nie będzie on mieć nic wspólnego z nową regulacją, bo dodatkowe wolności lotnicze nie są potrzebne do uruchomienia takiego połączenia. Mimo to wyczekiwanego w Kaliningradzie połączenia wciąż nie ma.
Dla jasności podsumuję: w obecnym, obowiązującym do marca rozkładzie lotów pasażerskiego lotniska Kaliningrad-Chrabrowo są dwa loty zagraniczne, które były już wcześniej: do Antalyi w Turcji i do Mińska w Białorusi. Konia z rzędem tej, która mi powie, który z tych krajów jest krajem arabskim. Bo Robert Mazurek w swojej porannej rozmowie w RMF FM z wiceministrem Pawłem Jabłońskim z MSZ zasugerował, że rząd dmucha na zimne, skoro do Kaliningradu jest na razie jeden lot z kraju arabskiego. Do tej rozmowy jeszcze wrócę, bo odkryłam w niej ciekawsze rzeczy niż to, że Białoruś to kraj arabski. No bo przecież nie Turcja, tyle chyba wie każdy!
Zaporowe kierunki polskiej polityki bezpieczeństwa
Miłośnicy rządowych inicjatyw z zakresu bezpieczeństwa, zwłaszcza budowy zasieków i płotów na granicach, powiedzą: co za różnica. W Ukrainie trwa brutalna wojna, Rosja to Rosja, lepiej mieć zaporę niż jej nie mieć, trzeba się odgradzać od ruskiego miru wszelkimi sposobami, poza migrantami z Bliskiego Wschodu (których w Kaliningradzie nie ma) zapora pomoże uniknąć prowokacji. A takie graniczne prowokacje już przecież były, choćby na granicy z Estonią.
Owszem, były. Najgłośniejsza z nich to porwanie oficera estońskiej służby bezpieczeństwa przez rosyjskie służby. Zdarzenie miało miejsce we wrześniu 2014 roku. Dwa lata później rząd zawiesił na zawsze mały ruch graniczny z obwodem kaliningradzkim, motywując to w podobny sposób jak przytoczony wyżej, czyli prowokacjami i rosyjskimi agentami. Tylko osoba, która nie wie, jak funkcjonował mały ruch graniczny, jak funkcjonuje system wizowy Schengen i granica państwa w ogóle, mogła uwierzyć, że ten krok ma praktyczny, a nie jedynie symboliczny wymiar.
O tym, że jest graniczące z pewnością ryzyko, że Rosja zaatakuje Ukrainę, polski rząd wiedział od partnerów z NATO od jesieni 2021, czyli od roku. Wojna trwa od końca lutego, czyli dziewiąty miesiąc. Ale o granicy z obwodem politycy przypomnieli sobie teraz, po tym, jak po polskich mediach zaczęła krążyć informacja o uruchomieniu do Kaliningradu lotów z Bliskiego Wschodu, Afryki Północnej, a zwłaszcza z tej nieszczęsnej Syrii. Informacja, co mam nadzieję, wybrzmiało dostatecznie jasno – nieprawdziwa.
To, że niesprawdzone, niepoparte źródłami informacje przekazywane są nie tylko przez media rządowej propagandy, których skłonności do naginania faktów nie ma nawet sensu omawiać, ale też przez inne redakcje, niezbyt dobrze świadczy o standardach dziennikarskich. Ale bardziej niepokoi motywacja i tryb podejmowania decyzji dotyczących bezpieczeństwa. Bo jeśli jedna prosta informacja, która przychodzi z Rosji, czyli informacja o nowych wolnościach lotniczych dla lotniska w Kaliningradzie, w ciągu miesiąca obrasta dziwnymi twierdzeniami i skutkuje budową 200-kilometrowej zapory na granicy, to znaczy, że polska polityka bezpieczeństwa jest niezwykle podatna na manipulacje. Wystarczy zarzucić informacyjnego wabia i czekać na reakcję. Nie wiem jak wy, ale gdybym ja siedziała w Rosji i szukała sposobu na rozegranie Polski, to miałabym już parę pomysłów.
Bagna i drzewa zamiast muru? Sienkiewicz: Nie tylko ludzie bronią ziemi, ale i ziemia ludzi
czytaj także
Polscy politycy w kontekście zapory na granicy z obwodem chętniej mówią o prewencji, tak jakby nie zauważali, że działają reaktywnie, a nie zapobiegawczo. Rosja przez cały czas miała wszelkie narzędzia do organizacji kryzysu granicznego, one nie pojawiły się wraz z „otwartym niebem”. Prewencja byłaby wtedy, gdyby zaporę budowano rok temu. Takie ruchy byłyby też zrozumiałe po wybuchu nowej fazy wojny w Ukrainie, kiedy powszechny był lęk przed tym, że wojna rozleje się także na polskie terytorium. Ale wtedy takich ostentacyjnych działań nie podejmowano, bo, jak zakładam, skupiano się na różnych scenariuszach eskalacji i realnej obronie, na wypadek gdyby Rosja zaatakowała z obwodu kaliningradzkiego. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Polityczna krzątanina wokół zasieków
Wśród gorących zwolenników budowy zapory na granicy solidną reprezentację mają posłowie i posłanki lewicy, a konkretnie frakcji SLD w ramach Nowej Lewicy. W gronie posłów innych partii, którzy zasiadają w komisji spraw wewnętrznych i administracji, odbyli wizytację przejść granicznych z Rosją. Przewodniczący komisji Wiesław Szczepański (SLD), cytowany przez „Dziennik Gazetę Prawną”, mówił podczas tej wizyty: „Jesteśmy tu, bo chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda sytuacja na granicy, gdy mamy zagrożenie po stronie rosyjskiej”. Z kolei Marcin Kulasek (SLD) zapewnił Polki i Polaków, że mogą czuć się bezpiecznie, ale dodał, że warmińsko-mazurskie „nie graniczy z cywilnym sąsiadem, ale ogromną bazą wojskową”.
Paweł Krutul (SLD), poseł z podlaskiego, który, o ile sobie przypominam wydarzenia minionego roku, nie wyszedł z żadną konstruktywną propozycją rozwiązania trwającego na granicy z Białorusią kryzysu humanitarnego ani też nie wstawiał się szczególnie za interesami mieszkańców, poszkodowanych przez militaryzację regionu, na granicy z Kaliningradem z troską pochylał się nad potrzebami funkcjonariuszy Straży Granicznej.
Ale to wspomniany już przewodniczący komisji Szczepański rozbił bank: „Ta zapora jest profilaktyczna, rząd dmucha na zimne, ona ma być profilaktycznym zapewnieniem bezpieczeństwa uzupełnionym przez perymetrię. Jeżeli jednak ta zapora miałaby zapobiec przedostaniu się kilku osób, które by szły w celach szpiegowskich, to warto ją stawiać” – stwierdził.
Posłowi Kulaskowi chciałabym powiedzieć, że skoro graniczymy z ogromną bazą wojskową, to zapora z concertiny na niewiele się zda. Z czołgami i rakietami drut żyletkowy nie ma żadnych szans. A żeby dowiedzieć się czegoś o cywilnych sąsiadach, warto, żeby poseł przeczytał na przykład moją książkę. Nie samym wojskiem żyje Kaliningrad, oprócz tego ma jeszcze kupę innych problemów.
Nic skuteczniej nie gasi rewolucyjnego zapału niż mijający czas
czytaj także
Posła Szczepańskiego chciałabym z kolei zapytać, dlaczego nie upominał się o zaporę wcześniej, skoro tak obawia się pełzających przez granicę szpiegów? Wojna trwa w końcu nie od dzisiaj ani nie od 2 listopada. I czy na pewno tak właśnie działają szpiedzy (i szpieżki!) – idą na zieloną granicę, ryzykując, że złapie ich polska straż graniczna? Pewnie, po co mieliby wybierać inne, łatwiejsze i pozbawione ryzyka drogi dotarcia do Polski. Mogliby na przykład przyjechać do Polski z państw Unii Europejskiej, do których wjechali na wizach wydanych przez te państwa. Albo w ogóle mogliby być przecież polskimi obywatelami, nawet posłami, bo czemu nie? Jakoś mam przeczucie, że rosyjskiego szpiega łatwiej spotkać na korytarzu na Wiejskiej niż przy rosyjskiej granicy w warmińsko-mazurskim.
Straż graniczna zdaje się moje intuicje potwierdzać, bo sytuacje nielegalnego przekraczania granicy obwodu z Polską to rzadkość. SG radziła sobie z nimi do tej pory bez problemu. A w październiku (kiedy już działało mrożące krew w żyłach „otwarte niebo” na lotnisku w Kaliningradzie) nie było żadnego takiego przypadku.
Ściśle tajne przez poufne
Zaporę na granicy z Kaliningradem na antenie Polskiego Radia chwali także Karolina Pawliczak (SLD): „Wiemy, że uruchomiono loty z Afryki Północnej i z Bliskiego Wschodu. To jest na tyle wystarczająco dużo danych, aby obawiać się tego, co może nastąpić”.
Jej wypowiedź zaintrygowała mnie na tyle, że postanowiłam się skontaktować z posłanką. Chciałam dowiedzieć się, skąd to wszystko wiemy. Posłanka odpowiedziała na mojego maila dość szybko: „Powołałam się na słowa Ministra Błaszczaka, który ma przecież dostęp do informacji niejawnych, jak rozumiem, potwierdzonych z kilku źródeł, podlegają mu również służby. Potwierdzili to również inni przedstawiciele resortu obrony, którzy również na konferencjach prasowych przekazali informację o uruchomieniu lotów z Afryki Północnej oraz Bliskiego Wschodu do Kaliningradu, a także związanej z tym decyzji o budowie zapory na granicy z tym obwodem”.
No tak, czyż posłance wypada nie wierzyć ministrowi obrony? Błaszczak ma dostęp do informacji niejawnych, ale podczas konferencji prasowej anonsującej budowę zapory w żaden sposób się do nich nie odwoływał. Dopiero na drugi dzień wiceminister Jabłoński sugeruje u Mazurka, że są jakieś przesłanki, których nie można ujawnić. Chociaż dosłownie sekundę wcześniej mówi, że „określenie »dmuchamy na zimne« jest tutaj adekwatne”. Czyli dmuchamy na zimne, czy są przesłanki? Czy jedno drugiemu nie przeczy?
Jabłoński mówi dalej o organizowaniu przez Białoruś czy Rosję transportów ludzi, wśród których „mogą być ludzie związani z organizacjami terrorystycznymi”. Redaktora Mazurka ten wątek wyraźnie interesuje, więc stara się dociekać. Jabłoński odpiera pytania: „wie pan, no my też nie o wszystkim możemy mówić, ale przy poprzedniej próbie ataku na naszą granicę od strony Białorusi były osoby, które miały związek z takimi organizacjami”. Mazurek przytomnie pyta, co się w takim razie z tymi ludźmi stało, skoro wiadomo, że to byli terroryści. A wtedy zastępca szefa MSZ mówi bez żenady rzecz następującą: „No te osoby, które próbowały dostać się na naszą granicę, te, które powstrzymaliśmy, na szczęście do Polski nie dotarły” (XD) . Dodaje, że te osoby, którym udało się granicę przekroczyć, zostały zatrzymane i skierowane do ośrodków tymczasowych w celu wszczęcia procedury deportacyjnej. Mazurek się słusznie dziwi. Jak to? Deportujemy terrorystów? Jabłoński przyznaje wtedy, że „nie mamy jednoznacznych dowodów”, a w ogóle to nie wszystko może nam wiceminister powiedzieć, bo chodzi o sprawy bezpieczeństwa, a one mają to do siebie, że lubią tajemnicę. Temat zamknięty.
Przytaczam ten dialog obszernie, bo pokazuje, że niejawnych informacji można z powodzeniem używać jako kitu, który zatyka dziury między rzeczywistością i przekazem mającym trafiać do opinii publicznej. Bo w kontekście granicy białoruskiej opinia publiczna dostała najpierw opowieść o śmiertelnym zagrożeniu, a potem o magicznym rozwiązaniu, czyli o płocie, przez który nawet mysz się nie prześlizgnie. Od tej pory wszystko jest w porządku, Polska jest bezpieczna.
czytaj także
W przypadku Kaliningradu ta opowieść ma szansę zostać udoskonalona. Bo jeśli żadni uchodźcy się nie pojawią, to okaże się, że płot zapobiegł kryzysowi. Szach i mat. Mariusz Błaszczak geniuszem strategii.
Tymczasem rzeczywistość bez kitu jest taka, że na Podlasiu działa szlak migracyjny, przez granicę codziennie przechodzą ludzie i części z nich udaje się uniknąć kontaktu z polskimi służbami i odjechać dalej na Zachód. Kto wie, może właśnie teraz, kiedy czytacie ten tekst, przejeżdżają w okolicy waszego domu gdzieś w centralnej Polsce? A więc ci „terroryści” Jabłońskiego, których nie wpuszczono raz, mogli dostać się do Polski przy drugiej próbie. Albo trzeciej. Albo wrócić po kilku pushbackach i w końcu wymknąć się zasadzce wojska i SG.
Ale czy terrorystom chciałoby się w to wszystko bawić? Czy nie prościej przylecieć samolotem, klasą biznesową i w garniturze? Albo przyjechać do Polski z zachodniej Europy? Oczywiście mogę się mylić. Może terroryści wolą skakanie po pięciometrowych płotach, przeprawy przez graniczne rzeki i przedzieranie się przez gęsty las. A rosyjscy szpiedzy preferują zieloną granicę obwodu kaliningradzkiego z Polską.
Bezpieczna kampania z drutem żyletkowym w tle
Trudno się dziwić politykom, że w przedwyborczym roku wolą płynąć z prądem opinii publicznej niż przeciwko niemu. Trudno się dziwić opinii publicznej, która od ponad roku karmiona jest obrazami „szturmu” na polską granicę, straszona terrorystami, gwałcicielami i niszczycielami kościołów.
Po tym, jak w lutym zaczęła się pełnoskalowa rosyjska inwazja na Ukrainę, kryzys na granicy białoruskiej zyskał nową interpretację. Post factum okazało się, że chodziło o to, żeby Polska nie mogła pomóc Ukraińcom. Bo gdyby wpuściła uchodźców z granicy białoruskiej, to oni – jak twierdzą niektórzy – w pewnym sensie „ukradliby” tę pomoc i te zasoby, które mogliśmy przekazać na rzecz Ukraińców, zatkaliby system (jaki system?!). To było albo-albo i Polska dokonała słusznego wyboru. Zgodnie z tą interpretacją Łukaszence (i Putinowi) chodziło właśnie o to, żebyśmy, zajęci Kurdami z Iraku, nie pomagali Ukraińcom.
Pomijając już fakt, że przekonanie, że nakarmienie i ogrzanie paru, parunastu, czy nawet parudziesięciu tysięcy osób wywróciłoby Polskę do góry nogami to potworna demagogia, to pozostaje jeszcze pytanie: a co, jeśli Łukaszence i Putinowi nie chodziło wcale o to? Dlaczego zakładamy, że białoruskie i rosyjskie służby nie były w stanie trafnie przewidzieć polskiej reakcji na kryzys na granicy? Przecież stosunek polskiego obozu rządzącego i większości społeczeństwa do uchodźców z państw muzułmańskich był powszechnie znany co najmniej od 2015 roku. A co, jeśli chodziło im właśnie o to, żeby zająć polskie służby wszelkiej maści „wojną hybrydową” z bezbronnymi ludźmi. W końcu kilkadziesiąt tysięcy polskich żołnierzy rotowano w podlaskich lasach do pilnowania granicy, wysłano na Podlasie drogi sprzęt, który grzązł w błocie, są nawet straty w ludziach.
czytaj także
Niestety w Polsce nie ma już przestrzeni dla takich pytań, bo wszystko, nawet to, co powszechnie wiadomo, zrobiło się ściśle tajne, a słowo wytrych, czyli „bezpieczeństwo”, zamyka wszelką dyskusję. Idą wybory, rząd nie panuje nad sytuacją ekonomiczną. Bezpieczeństwo to najbezpieczniejszy materiał na kampanię.
W ten sposób budowanie zasieków na granicach stało się lekiem na całe zło, które może przyjść do nas z Białorusi lub z Rosji. O niepokojącym rysie pomysłu na bezpieczeństwo państwa, który polega na odgradzaniu się od wszystkiego, co wywołuje lęki, trafnie napisał Bogusław Chrabota. Przy okazji Chrabota bardzo dobrze zna Kaliningrad i rozumie, dlaczego nie jest to najlepsze miejsce na organizację przerzutu potencjalnych uchodźców.
Obywatele nie zadają jednak krytycznych pytań, zresztą nie muszą. Od tego są dziennikarze – tylko że oni w większości wolą powtarzać niesprawdzone klikalne kocopoły. Zamiast cokolwiek wyjaśniać, nakręcają lęki. Błędne koło się zamyka.
Polacy za Ukrainą, ale przeciw Ukraińcom. Raport z badań socjologicznych
czytaj także
Ale w całej tej historii najbardziej zadziwiające jest to, że mimo trwającej od lutego otwartej rosyjskiej agresji na Ukrainę Polacy wciąż bardziej niż rosyjskich żołnierzy, rosyjskich czołgów czy rakiet, bardziej niż zajęcia przesmyku suwalskiego i bomby atomowej boją się wyimaginowanych uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej.