Poważni panowie od 30 lat pochylają się nad zmianą klimatu. Ona tymczasem przerodziła się w globalny kryzys, a dziś zaczyna przybierać rozmiary katastrofy. Jak długo jeszcze będziemy czekać, co powiedzą poważni panowie?
W 2020 roku na łamach „Wall Street Journal” ukazał się manifest klimatycznego symetryzmu. Autor, Ted Nordhaus, dyrektor naukowy „ekomodernistycznego” (jak sam się określa) Breakthrough Institute, namawiał czytelników do zignorowania „fałszywej debaty” toczonej między dwiema skrajnościami:
„Z dala od nagłówków prasowych i mediów społecznościowych, w których walczą ze sobą Greta Thunberg, Donald Trump i internetowe armie „alarmistów” oraz „negacjonistów” klimatycznych, toczy się prawdziwa debata na temat klimatu w czasopismach naukowych, na konferencjach, a czasami nawet w izbach Kongresu”.
czytaj także
Innymi słowy, zaufajmy poważnym panom (bo to zazwyczaj są panowie) w garniturach, którzy wykorzystają swoją wiedzę, doświadczenie i spokój do rozwiązania tego problemu. Brzmi rozsądnie, dopóki sobie nie uświadomimy, że takie debaty toczą się od co najmniej 40 lat i jak dotąd nie przyniosły oczekiwanych skutków.
Kłopotliwy senator
W ostatnich tygodniach mieliśmy okazję śledzić niemal na żywo, jak wygląda ta „prawdziwa debata” w salach Kongresu Stanów Zjednoczonych.
Joe Biden chce przeprowadzić przez Kongres plan inwestycji na 3,5 biliona dolarów, w którym znalazły się także inwestycje klimatyczne. Nadal zbyt małe jak na skalę wyzwania, ale i tak byłby to najambitniejszy program walki z kryzysem klimatycznym w dziejach USA.
Do jego przeprowadzenia potrzeba większości głosów w Izbie Reprezentantów i Senacie. Na Partię Republikańską nie ma co liczyć – ta od dawna jest stracona dla ludzkości: promuje antynaukowy przekaz i nie przejmuje się katastrofą środowiskową. Trzeba więc liczyć na poparcie niemal wszystkich reprezentantów i reprezentantek Partii Demokratycznej.
Niby żaden problem. Plan zgłosił prezydent z ich własnej partii, zawarte w nim propozycje cieszą się dużym poparciem społecznym (62 proc. poparcia wśród ogółu społeczeństwa, a wśród wyborców demokratów jeszcze więcej, bo aż 85 proc.) i są zgodne z tym, co mówią eksperci.
Niestety, dla senatora z Wirginii Zachodniej Joe Manchina to wciąż za mało, by taki plan poprzeć. Nie spodobał mu się między innymi wart 150 miliardów dolarów program wspierania „czystej energii” i zażądał jego wykreślenia. „To jest absolutnie najważniejszy punkt w całym programie. Potrzebujemy go, aby osiągnąć nasze cele klimatyczne. Tak po prostu jest. A teraz nie możemy. Co jest dość smutne” – mówi Leah Stokes, ekspertka ds. polityki klimatycznej.
„Dość smutne” – to eufemistyczne ujęcie problemu. Stany Zjednoczone tracą prawdopodobnie ostatnie okienko na poważne potraktowanie kryzysu klimatycznego. Istnieje duże ryzyko, że w przyszłym roku demokraci stracą większość w Kongresie, a wtedy polityka klimatyczna w ogóle spadnie z agendy. A to nie jest jedna z tych spraw, które można odłożyć na później.
czytaj także
Manchin jest typowym amerykańskim senatorem. Elegancko ubrany, wypowiada się spokojnie, bez emocji, zna na wylot waszyngtońskie konwenanse. Nie to, co „dziecinna” i „rozemocjonowana” Greta Thunberg. To jest poważny człowiek – jeden z tych „dorosłych”, którzy – jak pisze zadowolony Nordhaus – prowadzą dyskusje w Kongresie.
Właśnie tacy poważni panowie od 40 lat prowadzą świat nad klimatyczną przepaść.
Co poszło nie tak?
W książce Nathaniela Richa Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy znajduje się zdanie, które przywołuję przy każdej okazji, gdy dyskusja dotyczy historii walki z kryzysem klimatycznym. Uważam je bowiem za wielce niepokojące i pouczające zarazem: „Niemal wszystko, co wiemy o globalnym ociepleniu, wiedzieliśmy już w 1979 roku”.
To prawda. Oczywiście, poznaliśmy w ciągu ostatnich 40 lat wiele szczegółów, zebraliśmy dane i udoskonaliliśmy modele zmian klimatycznych, ale co do podstaw – znaliśmy je pod koniec lat 70. ubiegłego wieku. Klimatolodzy ostrzegali, że klimat się ociepla, że powodem jest działalność człowieka, a skutki będą dewastujące dla ludzkich cywilizacji.
I nie jest tak, że ta wiedza była zamknięta w kokonie garstki specjalistów. Przeciwnie, szybko dotarła aż do ówczesnego prezydenta USA, Jimmy’ego Cartera. Biały Dom wydawał się traktować sprawę poważnie: Narodowa Akademia Nauk została zobligowana do przygotowania raportu na ten temat, a Carter podpisał ustawę o bezpieczeństwie energetycznym, która wymuszała na agencjach rządowych zbadanie problemu.
czytaj także
Wszystko szło torem, który tak zachwala Nordhaus. Na konferencjach, sympozjach oraz w gabinetach politycznych poważni ludzie głowili się nad rozwiązaniem problemu.
Co poszło zatem nie tak? Dlaczego 40 lat później, przed szczytem klimatycznym ONZ w Glasgow, słyszymy dramatyczne apele, że to ostatni dzwonek dla świata, by uniknąć wielopoziomowej katastrofy? Czemu, jak donosi Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu, zaprzepaściliśmy już szansę na utrzymanie wzrostu temperatury poniżej 1,5 stopnia Celsjusza?
Problem pojawił się wtedy, gdy trzeba było przeskoczyć od komisji, raportów i konferencji naukowych do działań politycznych. Znamienne jest to, co stało się podczas spotkania na Florydzie w 1980 roku, gdzie naukowcy i politycy mieli wypracować wspólne stanowisko. Nagle ugięły się pod nimi nogi. Naszły ich wątpliwości. Czy nie wymagamy zbyt wiele? Czy to osłabi amerykańską gospodarkę? Jak to przepchnąć przez Kongres? Czy nie warto poczekać? Nie potrafili nawet wypracować jednego akapitu – podsumowuje Rich.
Interesy, interesy
Wiedza od dawna nie jest naszym problemem, bo wiemy wystarczająco dużo, by pojąć skalę zagrożeń. Eksperci i ekspertki od klimatu wykonali swoją pracę. Problemem jest – jak często lubi podkreślać lewica – „brak woli politycznej”. Tylko że to sformułowanie też może być zwodnicze przez swoją ogólnikowość.
Co to właściwie znaczy, że brakuje nam woli politycznej?
Na pewnym poziomie chodzi o to, że przestawienie globalnej gospodarki jest po prostu trudne i niesie za sobą mnóstwo dylematów, między innymi dotyczących kosztów społecznych. To, rzecz jasna, prawda. Niektórzy starają się nawet tłumaczyć w ten sposób Manchina. Wirginia Zachodnia to stan uzależniony od przemysłu paliwowego, a Manchin, jak każdy polityk, musi się liczyć z tym, że wyborcy nie będą zadowoleni z decyzji, które zagrożą ich miejscom pracy.
Ochrona klimatu jako źródło cierpień (polemika z Rafałem Wosiem)
czytaj także
Zrzucanie wszystkiego na wyborców to jednak kolejne uproszczenie. Słynny ekonomista Paul Krugman argumentuje przekonująco, że ten sposób tłumaczenia Manchina jest cokolwiek naciągany:
„To prawda, że kiedyś gospodarka Wirginii Zachodniej opierała się na węglu. W 1982 roku, kiedy Joe Manchin rozpoczął swoją karierę polityczną, płace i świadczenia wypłacane górnikom stanowiły 16 procent całkowitego dochodu z pracy w całym stanie. Skurczyły się one jednak gwałtownie za rządów Reagana i Busha seniora, spadając do około 7 procent w połowie lat 90. Od tego czasu spadły jeszcze bardziej; Wirginia Zachodnia przestała być węglowym stanem już pokolenie temu”.
Czy jest więc inne wytłumaczenie zachowania Manchina? Cóż… Jak na każdego poważnego człowieka przystało, Manchin ma silne powiązania ze światem biznesu. Posiada udziały w firmie węglowej, na których zarabia 500 tysięcy dolarów rocznie. Ponadto jego kampanie wyborcze są sponsorowane przez firmy paliwowe, na przykład od grup lobbingowych powiązanych ze spółką paliwową Exxon otrzymał 65 tysięcy dolarów. Keith McCoy, jeden z dyrektorów spółki, przechwalał się, że rozmawia z biurem Manchina każdego tygodnia.
Taśmy ExxonMobil: Bandyci klimatyczni śmieją się nam w twarz
czytaj także
Przyjmijmy na chwilę, że związki kłopotliwego senatora z sektorem paliwowym nie mają decydującego wpływu na jego próby zablokowania inwestycji klimatycznych. Nawet w takim wypadku czymś wysoce niepokojącym powinno być to, że o losach USA, w konsekwencji zaś całego świata, decyduje ktoś, kto ma prywatny interes w tym, aby wspierać przemysł prowadzący nas ku katastrofie.
Za mało radykalnie?
To jest rzecz, której nie biorą pod uwagę ludzie tacy jak Nordhaus. Traktują oni globalne ocieplenie jako problem techniczny – coś, co mogą rozwiązać „dorośli” za zamkniętymi drzwiami. W rzeczywistości jest to problem polityczny, w którym ścierają się różne interesy. A ludzie, którzy czerpią największe korzyści z obecnego układu, mają potężne narzędzia do dbania o swój interes. Na przykład lobbing i sponsorowanie kampanii wyborczych polityków.
Jak mogą na to odpowiedzieć ci, których nie stać na sponsorowanie „swoich” senatorów? – czyli większość z nas? Możemy robić na przykład to, co proponuje Thunberg. Wychodzić masowo na ulice, strajkować, krzyczeć, żądać, wywierać presję. To od zawsze był sposób społeczeństwa na równoważenie wpływów możnych i potężnych tego świata.
Zielona gospodarka jest możliwa technicznie i ekonomicznie. A politycznie?
czytaj także
„Zgadzam się z wami, chcę to zrobić, teraz musicie mnie do tego zmusić” – miał powiedzieć do przedstawicieli związków zawodowych Franklin D. Roosevelt, gdy miał w perspektywie przeforsowanie w Kongresie Nowego Ładu. Niewiele się zmieniło od jego czasów.
Pytanie nie brzmi zatem, czy Thunberg i jej podobni są zbyt radykalni, ale czy nie są przypadkiem ciągle nazbyt grzeczni. Ostatnio zadał je w książce How to Blow Up a Pipeline Andreas Malm. Jego punkt wyjścia jest prosty. Jeśli traktujemy serio ostrzeżenia naukowców, że kryzys klimatyczny to egzystencjalne zagrożenie dla wielu społeczności, to czy w obliczu indolencji polityków nie powinniśmy sięgnąć po ostrzejsze środki? Zdaniem Malma historia – ta realna, a nie upiększona pod estetyczne oczekiwania – dowodzi, że głęboka zmiana społeczna wymaga czegoś więcej niż tylko pochodów z transparentami.
Mówiąc o „czymś więcej”, ma na myśli między innymi atakowanie obiektów należących do firm paliwowych. Jego książka jest rodzajem intelektualnej prowokacji, niekoniecznie dosłownym przepisem na wysadzanie rurociągów, sam Malm podkreśla, że przemoc fizyczna wobec drugiej osoby jest dla niego nieprzekraczalną granicą. Niemniej pytanie o to, czy dotychczasowe protesty nie są zbyt nieśmiałe, zadaje on jak najbardziej serio.
czytaj także
Jeśli szczyt w Glasgow nie przyniesie oczekiwanych rezultatów, to tego rodzaju pytania zyskają na aktualności. Niezależnie od tego, czy zgadzamy się z takimi osobami jak Malm, czy ich prowokacje intelektualne raczej nas przerażają, coraz więcej osób będzie je sobie zadawało, choć może niekoniecznie będzie dochodziło do równie radykalnych konkluzji co szwedzki ekolog.
Gdy poważni panowie w garniturach zawodzą, ludzie, którzy nie chcą godzić się na katastrofę, szukają innych dróg rozwiązania problemu. Stawką takich spotkań jak szczyt w Glasgow jest także to, czy uda się uniknąć eskalacji napięć na tle klimatycznym. Piłeczka jest po stronie polityków.