Doświadczenie osób transpłciowych rzuca wyzwanie utartym ścieżkom myślowym – także tym utartym przez feminizm – na temat tego, jak definiujemy tożsamość, płeć, ciało, orientację seksualną. Stąd konflikt między „sceptycznymi wobec płci kulturowej” radykalnymi feministkami a osobami trans, który ostatnio rozgorzał również w partii Razem.
Na początku marca polski leftbook rozgrzała dyskusja wokół Urszuli Kuczyńskiej, wówczas asystentki społecznej posła Lewicy Macieja Koniecznego. Kuczyńska od lat była członkinią jego rodzimej partii Razem, kandydowała też z jej ramienia w wyborach. Aktywna w mediach społecznościowych i w organizacji zyskała zatem na lewicy pewną rozpoznawalność. Skąd więc kontrowersje?
Stop Bzdurom za pośrednictwem swoich instagramowych relacji skierowało do kierownictwa partii Razem pytanie o zasadność afiliacji Kuczyńskiej z uwagi na jej wcześniejsze transfobiczne wypowiedzi. Działaczka Razem wypromowała się na działaniach w obrębie polityki energetycznej i feminizmu, ale angażowała się też w dyskusje wokół regulacji pracy seksualnej oraz transpłciowości, w szczególności medycznej tranzycji. Często przy tym zajmowała jednoznaczne i ostre stanowiska, które opatrywała też mocną, wyrazistą retoryką. Tym samym zraziła do siebie wiele osób transpłciowych, które krytykowały w jej wypowiedziach arogancję, niewiedzę, a nieraz po prostu transfobię. Kuczyńska i bliskie jej działaczki odpowiadały na tę krytykę, zarzucając aktywistkom trans sekciarstwo i niezrozumienie podstawowych dla feminizmu ustaleń.
czytaj także
Niejednokrotnie występowała w tych stanowiskach obok Izy Palińskiej, dawnej działaczki Razem, która także opisuje się jako radykalna feministka. Ta druga jednak znacznie wcześniej skonfliktowała się z młodym queerowym środowiskiem, popularyzując doniesienia i publicystykę, m.in. krytyczne wobec polityki tranzycji w Wielkiej Brytanii, oraz publicznie wspierając wypowiedzi brytyjskiej pisarki J.K. Rowling.
czytaj także
Do 2021 roku postawy Palińskiej i Kuczyńskiej były znane głównie osobom zainteresowanym queerowością i transpłciowością, do tego śledzącym te wątki w mediach społecznościowych, w tym na zamkniętych lewicowych grupach na FB. Wyjście tego tematu z niszy nastąpiło w styczniu, wraz ze Strajkiem Kobiet i dyskusją wokół sformułowania „osoby z macicami”, które rzekomo miało wyprzeć dyskurs skupiony na kobietach i przeciwko czemu protestowały Kuczyńska, Palińska i inne działaczki. Sprawa wypłynęła na szersze wody także z powodu oskarżenia Klementyny Suchanow o transfobiczne wypowiedzi. W marcu, wraz z postem Stop Bzdurom, nastąpiła kulminacja tego sporu.
Nie będę udawać, że zajmuję w nim neutralne stanowisko. Znacznie mi bliżej do krytyki przedstawionej w liście otwartym Lobby LGBT napisanym w reakcji na transfobiczne publikacje na łamach „Wysokich Obcasów”, weekendowego dodatku do „Gazety Wyborczej”, mimo że podobnie jak Kuczyńska i Palińska jestem „cisiarą” (tj. osobą cispłciową). Uważam, że co najmniej istotna część ich wypowiedzi w sferze publicznej cechuje się transfobią. Nie chcę jednak wchodzić w to głębiej.
Po pierwsze, bezpośrednio zainteresowane zrobiły to już lepiej ode mnie, np. queerowa i feministyczna aktywistka i youtuberka Nina Kuta.
czytaj także
Po drugie, nie jestem bezpośrednio tym pokrzywdzona, więc moja perspektywa pozostaje głównie teoretyczna. To, co mnie jednak popchnęło do zabrania głosu jako socjolożkę zajmującą się genderem, to strategia retoryczna, jaką przyjmują polskie radykalne feministki (jak by się one same określiły), czy też terfki (jak by określiły je ich krytyczki), opisując swoje poglądy. Twierdzą one bowiem, że stają w obronie powszechnie rozumianego feminizmu, reprezentując tym samym złoty środek lewicowego światopoglądu – gdzieś między radykalnymi queerami a prawicowcami powtarzającymi księżowskie zaklęcia o „ideologii gender”.
Czy terfizm to feminizm?
Odkąd feminizm wyodrębnił się jako nurt polityczny, szybko zaczęła mu towarzyszyć refleksja filozoficzna i akademicka. To właśnie w tych rejonach swoje źródło ma zestaw poglądów określany jako TERF – skrótowiec od trans-exclusionary radical feminism, użyty po raz pierwszy w debacie publicznej prawdopodobnie w 2008 roku. Wyodrębniał on feministki, które są przywiązane do tradycji teoretycznej drugiej fali, a jednocześnie wykluczają z obszaru swoich zainteresowań prawa osób transpłciowych. Życzliwi temu nurtowi określają się raczej jako gender critical (co luźno da się przetłumaczyć jako „sceptyczne wobec konceptu płci kulturowej”), wskazując na materialistyczne, cielesne źródło patriarchalnej władzy mężczyzn. Dominacja mężczyzn nad kobietami ma wynikać w ich ujęciu z relatywnej słabości fizycznej, zdolności do miesiączkowania i zachodzenia w ciążę oraz pełnienia opieki nad niesamodzielnym niemowlęciem – płeć biologiczna ma zatem dla nich kluczowe znaczenie.
Tymczasem płeć, wbrew potocznym intuicjom wielu osób, jest niezwykle skomplikowanym pojęciem i nawet uszczegółowienie go o kolejne przymiotniki – biologiczna, kulturowa, prawna – i tak otwiera pole do zniuansowanych, złożonych sporów. Historię akademickiego feminizmu dałoby się opowiedzieć właśnie jako próbę uchwycenia tej kategorii. Wraz z uwzględnieniem intersekcjonalności – perspektywy nakazującej wrażliwość na wykluczenia niezwiązane z płcią, takie jak rasizm, klasizm, ableizm i inne – próba ta staje się coraz bardziej karkołomna. Każda badaczka i czytelniczka znająca choć powierzchownie gender studies o tym wie – feminizm jest wielonurtowy i eksperymentuje z różnymi rozumieniami ważnych dla siebie kategorii. Nie inaczej jest z płcią biologiczną i kulturową. Osoby opisywane jako terfki zdają się apelować o powrót do korzeni i skupienie się na pierwotnym celu ruchu, jakim jest równość i bezpieczeństwo wszystkich kobiet.
Postawa ta z trudem daje się jednak pogodzić z kulturową teorią transpłciowości, która z definicji oznacza przekraczanie granic płci. Osoby transpłciowe muszą, chcąc zachować integralność, dokonywać rozmaitych przekroczeń: społecznego postrzegania własnej cielesności, kulturowych norm ekspresji płci, prawnych ograniczeń płciowego binaryzmu. Nawet jeśli ich tożsamość płciowa jest jednoznaczna i wpisuje się w binarny podział na kobiety i mężczyzn, dokonywany przez nich potencjalnie proces tranzycji komplikuje chociażby pojęcie płci biologicznej (co wybrać za wyznacznik? Chromosomy czy hormony? I dlaczego mają to być kryteria medyczne?).
Doświadczenie wszystkich osób transpłciowych rzuca wyzwanie utartym ścieżkom myślowym – także tym utartym przez feminizm – o tym, jak definiujemy tożsamość, płeć, ciało, orientację seksualną; o tym, jak te zjawiska zmieniają się w czasie; o świadomości samej siebie; o postrzeganiu płci i wynikających z niego hierarchii społecznych. Wobec tego doświadczenia płeć biologiczna jest zawężeniem, uproszczeniem, by nie powiedzieć – wycinkiem.
Jeśli stawiamy koncepcję płci biologicznej na piedestale, nasza dyskusja oscyluje więc de facto wokół kwestii, jak wyciąć problemy osób transpłciowych – a w najlepszym razie, wyjąć je poza refleksję teoretyczną i działania polityczne.
Rodzi to sprzeciw queerowej społeczności, zazębiającej się przecież ze społecznością feministyczną. Osoby transpłciowe podlegają w Polsce i na świecie drastycznej nieraz przemocy, a odrzucenie, jakie je spotyka, prowadzi niejednokrotnie do bezdomności, samobójstw, biedy – po prostu do złamanych życiorysów.
Czy feministki są zobowiązane odpowiadać na ten problem? Czy ich zadaniem jest walka o lepszy świat dla osób transpłciowych, czy też mogą przymknąć na to oczy? To, a nie rozważania „lingwistyczne”, jak czasem próbuje to ramować w internetowych dyskusjach Kuczyńska, stanowi rzeczywistą stawkę toczącego się w Polsce sporu. Było to zresztą świetnie widoczne podczas Strajku Kobiet, gdy społeczność queerowa upomniała się o widoczność niekobiet zdolnych do zajścia w ciążę – tj. transmężczyzn oraz osób niebinarnych, które posiadają macicę. Próba wprowadzenia „osób z macicami” (a później innych, trafniejszych określeń, jak „osoby mogące zajść w ciążę”) jako podmiotów historycznie dużego lewicowego protestu była w istocie komunikatem do feministek: „należy nam się wasza troska”. Prawa reprodukcyjne stały się czapą łączącą interesy ciskobiet, transmężczyzn i osób niebinarnych, łącznikiem między feminizmem a queerowym aktywizmem.
Korzenie „sceptycyzmu wobec płci kulturowej”
Skoro istnieje możliwość transfeminizmu, skąd w ogóle potrzeba wytyczania granic konfliktu między jednym i drugim?
Choć, jak wspomniałam, pojęcie transwykluczającego radykalnego feminizmu to wynalazek XXI-wieczny, jego intelektualnych korzeni można się doszukiwać znacznie wcześniej. Urszula Kuczyńska i Izabela Palińska przywołują zresztą te wzory. Oprócz przykładów działaczek, artystek, dziennikarek, akademiczek aktywnych współcześnie, takich jak właśnie J.K. Rowling, dawna publicystka „Guardiana” Suzanne Moore czy kanadyjska dziennikarka Meghan Murphy, wymieniają Germaine Greer, australijską pisarkę i autorkę Kobiecego eunucha, oraz Amerykankę Janice Raymond, autorkę The Transexual Empire: The Making of She-Male – obie publikacje ukazały się w latach 70., a więc w szczycie rewolucji kulturalnej.
Nie jest to łatwe, ale uproszczę ich poglądy możliwie życzliwie. Płeć w ich ujęciu ma stanowić ekspresję biologii. Obie autorki diagnozują nienawiść kobiet do własnych ciał, która ma być jednym z podstawowych instrumentów męskiej dominacji. Transseksualizm (rozumiany dosłownie, jako zabiegi medyczne), w szczególności mężczyzn trans, ma wynikać właśnie z tej samonienawiści, próby sprostania męskim wzorcom (tu fizycznym), a w konsekwencji prowadzi do okaleczenia własnego (kobiecego) ciała. Greer stwierdziła m.in., że transkobiety nie są kobietami, Raymond broniła kobiecych bezpiecznych przestrzeni przed transkobietami ze względu na „męską energię” tych ostatnich. Obie aktywnie angażowały się w wykluczanie znajomych transpłciowych kobiet ze środowisk, z którymi były związane.
Ten drugi wątek uobecnia się także współcześnie, w postaci tzw. debaty łazienkowej. W jej ramach toczy się spór o wyznaczenie granic bezpiecznych przestrzeni, w których kobiety mogą chronić się przed męską agresją lub bezpiecznie spędzać izolację (np. kobiecych więzieniach, obozach uchodźczych, przebieralniach, publicznych toaletach).
Sceptyczki płci kulturowej argumentują, że troszczą się o bezpieczeństwo kobiet m.in. przed napaściami fizycznymi i seksualnymi, a rozmywanie granic rozpoznawalności płci grozi wpuszczaniem mężczyzn tam, gdzie nie są mile widziani. Kryje się za tym sugestia, że cismężczyźni mogliby podszywać się pod kobiety na bazie deklaracji tożsamościowej, by łatwiej zrobić im krzywdę w miejscach, gdzie te drugie się tego nie spodziewają. Względnie – że szczególnymi agresorami mogłyby być kobiety trans.
„Transsceptyczne” feministki prezentują tu zresztą pewne spektrum – jedne nie uznają samoidentyfikacji osób transpłciowych za wystarczającej do uznania ich za kobiety bądź mężczyzn, twierdząc, że nieodłączną istotą doświadczenia transpłciowości jest tzw. dysforia (tj. cierpienie z powodu poczucia niezgodności z własnym ciałem), inne nie uznają obecności osób transpłciowych w ogóle.
czytaj także
W Wielkiej Brytanii wzmożona aktywność działaczek tego nurtu miała zapewne przełożenie na decyzję ówczesnej torysowskiej premierki Theresy May, która utrudniła i tak już niełatwą procedurę tranzycji.
Uważna czytelniczka zauważyła zapewne, że wszystkie wymienione w tekście radykalne feministki „sceptyczne wobec płci kulturowej” wywodzą się z kręgów anglosaskich. Nie jest to przypadek – debata ta jest szczególnie nasilona w Wielkiej Brytanii, a także w Stanach Zjednoczonych. Wynika to zresztą z dynamiki rozwoju feminizmu jako nurtu akademickiego i politycznego w krajach Zachodu, gdzie np. możemy wyznaczyć jego etapy w postaci kolejnych fal, różniących się od siebie głównymi celami i podwalinami teoretycznymi.
Kraje Zachodu w większej mierze doprowadziły do uobecnienia kobiet w sferze publicznej, zwłaszcza w strukturach władzy; częstsze niż gdzie indziej jest tam angażowanie się ojców w opiekę nad dziećmi; męskie i kobiece kulturowe normy zachowań uległy tam rozmyciu.
W Polsce (podobnie jak w innych krajach Europy Środkowej i Wschodniej), ze względu na rozbiory, wojny i PRL-owską kulturową izolację, proces emancypacji kobiet przebiegał inaczej. U nas osiągnięcia kolejnych fal feminizmu pojawiły się jednocześnie; kobiety historycznie były aktywne zawodowo i politycznie wcześniej niż na Zachodzie, a równocześnie silniej uwiązane obowiązkami domowymi.
Ile jeszcze dzieci i nastolatków musi zginąć, by rząd przejrzał na oczy?
czytaj także
Z tego względu spór o kobiece przestrzenie, w Polsce praktycznie nieobecne w formalnych strukturach, może się wydać sztuczny, jeśli nie wręcz po prostu zaimportowany z angielskich wojen terfek.
W zeszłym roku zastanawiałam się, jaki był cel wzmożenia w Polsce Izabeli Palińskiej i jej środowiska wokół J.K. Rowling i kontrowersji, jakie wzbudziła na anglojęzycznym lewicowym Twitterze.
Relewantność ich problemów względem polskiego podwórka jest nikła – zarówno rodzima transfobia, jak i rodzima mizoginia mają swoją specyfikę odmienną od brytyjskiej. Jak na potencjalny odruch serca zaangażowanie w obronę transfobicznych wypowiedzi znanej na całym świecie miliarderki dyskusja ta trwa nieco zbyt długo.
Dziś terfizm zyskał polski kontekst w Strajku Kobiet dzięki sporowi o „osoby z macicami”, które Urszula Kuczyńska i Izabela Palińska uznają za narzucony, redukujący i wykluczający słownik, ignorując przy tym miesiące prób dyskusji ze strony osób krytycznych wobec tego nurtu, a jednocześnie gotowych do rozwijania alternatywnych określeń. Co więcej, część osób trans także preferowała alternatywne określenia, uznając „osoby z macicami” za dysforyczne. Te niuanse jednak nigdy nie są poruszane w publicznej krytyce queerowego feminizmu ze strony Kuczyńskiej czy Palińskiej.
Transpłciowość i feminizm – trudne siostrzeństwo
Urszuli Kuczyńskiej i jej przyjaciółkom można postawić zarzuty nie tylko transfobii. Istotnym obszarem ich manipulacji jest sposób definiowania feminizmu. Wykazując dobrą wolę, można oczywiście zrozumieć, że kwestie bezpieczeństwa kobiet (i cis, i trans) okazują się niełatwe do zrewidowania i wymagają uważnej dyskusji oraz rozwiązań odpornych na skomplikowanie społecznej rzeczywistości. Podobnie za niespecjalnie zrozumiałe – i przez to inkluzywne – dla osób nieoblatanych w akademickich i publicystycznych sporach na polskim podwórku można uważać sformułowanie „osoby z macicami”. Zaognione kłótnie prowadzone przez awatary w mediach społecznościowych z pewnością nie sprzyjają wypracowywaniu wspólnych strategii ani tym bardziej życzliwemu niuansowaniu.
To jednak nie usprawiedliwia manipulacji, jakie Urszula Kuczyńska i Izabela Palińska stosują, podnosząc swoje feministyczne sztandary. Niejednokrotnie przywołują płeć biologiczną jako definicję oczywistą i podstawową dla feminizmu, choć w odniesieniu do wypowiedzi znaczącej większości teoretyczek i działaczek jest to po prostu nieprawda. Co więcej, przywołać można liczne autorki, których zarówno doświadczenia, jak i refleksje związane z transpłciowością wzbogaciły perspektywę feministyczną – np. filozofkę i niebinarną lesbijkę Judith Butler czy wybitną socjolożkę i kobietę trans Raewyn Connell, zajmującą się feminizmem, transpłciowością i neokolonializmem.
Większość feministek, zarówno akademiczek, jak i aktywistek, odcina się od transfobii czy nawet „sceptycyzmu względem płci kulturowej”. Popularność intersekcjonalizmu nie bierze się wyłącznie z przekonań etycznych, nakazujących lewicowcom solidarność z ludźmi o różnorodnych doświadczeniach. Jest on ważny dla lewicy na całym świecie także dlatego, że jest poznawczo i politycznie stymulujący, otwiera nowe perspektywy i pozwala zawiązywać nowe sojusze.
W tym kontekście odnoszenie się z wyższością do queerowych oponentek, tak jak robią to nieraz Kuczyńska i Palińska, jakby te pierwsze były dzieciakami niezaznajomionymi z pojęciami feminizmu czy mizoginii, zakrawa na śmieszność. A nawet gorzej, jest wykorzystaniem dyskursywnej władzy, jaką mają osoby publiczne, dorosłe, nad osobami młodszymi i pozbawionymi podobnych zasięgów co one.
Nie wątpię, że obie mogły spotkać się z agresywnymi komentarzami i groźbami, co nigdy nie jest akceptowalne – jednak utożsamianie takich zachowań z całym aktywizmem queerowym lub na rzecz osób trans, kiedy nie ma się na to dowodów, jest nieuczciwą manipulacją.
Margot: Niech granice wytyczają osoby krzywdzone, nie rząd czy opinia publiczna
czytaj także
Podobnie nieprawdziwy (a przynajmniej nie w Polsce) jest obraz feministek uciszanych szantażem moralnym przez osoby transpłciowe. Najbardziej znane organizacje feministyczne, takie jak Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, Aborcyjny Dream Team, Fundacja Feminoteka, a także feministyczne aktywistki, takie jak Maja Staśko, niejednokrotnie w swojej działalności akcentowały wagę problemów, z jakimi mierzą się osoby transpłciowe, i publicznie okazywały im wsparcie. Jednocześnie za transfobię – jak widać po aplauzie centroliberalnych i konserwatywnych mediów oraz nieustającej widoczności feministek „sceptycznych wobec płci kulturowej” – wilczy bilet trudno dostać.
Terfizm wciąż pozostaje marginalny, liczebnie i na razie politycznie. Nie oznacza to jednak, że nie stanie się bardziej wpływowy, co postawi wiele feministek przed dylematem, czy są zobowiązane do aktywnej solidarności z osobami trans. Mój feminizm mówi „tak”.
Za cenne uwagi do tekstu dziękuję Sawie Bezrodnemu z Grupy Nieustającej Pomocy.
**
Monika Helak – badaczka, publicystka, dawniej aktywistka. Pracuje w Polityce Insight. Na Wydziale Socjologii UW pisze doktorat o doświadczeniu samotnego macierzyństwa.