Symbole są ważne. To, czy stoimy w samym centrum miasta na rondzie Dmowskiego, czy na rondzie Praw Kobiet, daje nam konkretną informację o stosunku tego miasta do demokracji, praw człowieka i własnej historii.
Patelnia Praw Kobiet! Patelnia, a nie żadne rondo. Rondo ma ojciec założyciel ruchu nacjonalistycznego, wybitny antysemita, elokwentny antydemokrata, a poza tym nie można zmieniać nazw utrwalonych w tkance miejskiej, a przecież to rondo nazywa się w ten sposób od niepamiętnych czasów, dokładnie od… 1995 roku. Co do kobiet, to może „rondel”, he, he, bardziej by pasowało, prawda?
Dyskusja, która ponownie rozgorzała w radzie miasta i nie tylko za sprawą wniosku o zmianę nazwy ronda Dmowskiego na rondo Praw Kobiet złożonego przez Elżbietę Korolczuk, Agnieszkę Grzybek, Łukasza Chotkowskiego i przeze mnie, na podstawie petycji podpisanej przez ok. 14 tys. osób i sygnowanej także przez Warszawski Strajk Kobiet, Forum Przyszłości Kultury i Fundację na rzecz Równości i Emancypacji Ster (a także osobnego wniosku Zielonych), miała kilka brawurowych zakrętów. Najmocniejszy był ten, kiedy radna Monika Jaruzelska (niezrzeszona) zaproponowała ową nieszczęsną patelnię Praw Kobiet jako według niej godne rozwiązanie problemu. Inny mocny moment był wtedy, kiedy na komisji nazewnictwa nie dopuszczono do głosu kilku osób, które przyszły, żeby wypowiedzieć się w tej kwestii (w tym oczywiście kobiet).
Pomysł na tę zmianę nazwy powstawał w 2018 roku, podczas przygotowywania Forum Przyszłości Kultury. Inspiracją była refleksja wszystkich zaangażowanych w nie środowisk na temat stulecia wywalczenia praw wyborczych przez kobiety i braku trwałego upamiętnienia tego istotnego dla ponad połowy społeczeństwa faktu w przestrzeni publicznej, a także coraz intensywniejsze, zgodnie z nacjonalistyczno-mesjanistycznym trendem lansowanym przez prawicowych populistów u władzy, celebracje zasług ojców założycieli II RP przy faktycznym gumkowaniu zasług matek założycielek.
czytaj także
Zespół Nazewnictwa Miejskiego, który przekazał komisji nazewnictwa swoją negatywną opinię na temat zmiany nazwy ronda, w uzasadnieniu zaprezentował perfekcyjny przykład tradycyjnego patriarchalizmu stosowanego.
Otóż według ekspertów z tego zespołu: „nazewnictwo miejskie nie jest narzędziem do kształtowania bieżącej myśli społecznej, politycznej i ideowej. Nie jest również sposobem na dokumentowanie aktualnych wydarzeń ani orężem w walce społecznej, politycznej i ideologicznej. Zdaniem zespołu nazewnictwo w różnorodnym, wielokulturowym i otwartym mieście, takim jakim jest Warszawa, powinno mieć charakter trwały, a decyzje o wprowadzeniu do przestrzeni publicznej miast muszą i powinny cechować się wyważeniem racji, namysłem pozbawionym emocji”.
Czy wszystko jasne? Prawa kobiet to rzecz ulotna, za kilka lat mogą być tylko wyblakłym wspomnieniem i osoby, które kierują się wyważonymi racjami oraz namysłem pozbawionym emocji – w przeciwieństwie do histeryczek próbujących „wymusić”, to znów sformułowanie radnej Moniki Jaruzelskiej, upamiętnienie praw kobiet – rozumieją, że „w różnorodnym, wielokulturowym i otwartym mieście, takim jakim jest Warszawa”, właściwym patronem głównego ronda w ścisłym centrum miasta powinien być Roman Dmowski, pierwszy endek, przeciwnik emancypacji kobiet, nieugięty tropiciel ogólnoświatowego spisku Żydów i masonów. Upamiętniony zresztą również pomnikiem przy placu na Rozdrożu, a także patronujący dzięki inicjatywie PiS-u Dworcowi Wschodniemu.
Zespół prostuje też krzywe ścieżki emocjonalnej refleksji tych słabych, zapewne kobiecych, umysłów, którym ubzdurało się, że nadawanie nazw obiektom w przestrzeni publicznej – ulicom, skwerom, rondom, budynkom – jest narzędziem do kształtowania bieżącej myśli społecznej, politycznej i ideowej, a także opowiadaniem się po konkretnej stronie walki społecznej czy ideologicznej, która promuje tę czy inną interpretację tego, co ważne i nieważne w historii. Otóż nie jest!
Nadawanie wszystkiemu nazwy Jana Pawła II (od ulic, przez instytucje, po stypendia fundowane przez władze publiczne z naszych podatków), ulice księży, generałów, żołnierzy wyklętych, ojców założycieli, przedsiębiorców, przy prawie całkowitym pomijaniu matek założycielek, polityczek, naukowczyń, pisarek, społeczniczek to rzecz naturalna, obiektywna, oparta na namyśle pozbawionym emocji. To właśnie dzięki temu namysłowi nadających nazwy w 2018 roku aż 3 proc. ulic w Warszawie nosiło nazwy upamiętniające kobiety, o czym wiemy z odpowiedzi na interpelację lewicowej radnej Pauliny Piechny-Więckiewicz z 2017 roku. Musiała ją złożyć zapewne pod wypływem niestosownych emocji, być może wymusili to listami natrętni mieszkańcy i mieszkanki stolicy.
Wyzłośliwiam się, bo sprawa ronda Praw Kobiet pokazuje jak w soczewce, że wykrzywiające obraz rzeczywistości mechanizmy patriarchatu wciąż mają się całkiem dobrze, niestety także w kręgach centrowych i centroprawicowych demokratów, i wciąż najzwyczajniej blokują równouprawnienie.
czytaj także
Oczywiście, warto zauważyć ogólną zmianę na lepsze. Spora część radnych klubu Koalicji Obywatelskiej w Radzie Warszawy (w ramach którego pracuję jako radna Wiosny) rozumie, dlaczego warto odpowiedzieć na potrzebę społeczną zaistnienia praw kobiet w nazewnictwie miejskim, część radnych określa siebie jako feministki, część uczestniczy w protestach Strajku Kobiet, a jednak temat wciąż uważany jest przez wiele z tych osób za „trudny”, „konfliktowy”, „wywołujący niepotrzebną wojnę”. Jak wszystkie tematy wymagające tego, żeby mężczyźni posunęli się i zrobili kobietom trochę więcej miejsca na ławeczce władzy, społecznej pamięci, uznania prawa do przysługującej przecież każdemu człowiekowi wolności dokonywania wyborów.
czytaj także
Dlatego temat ronda Praw Kobiet pozostaje w zawieszeniu. A dzieje się to dokładnie w tym samym czasie, kiedy Platforma Obywatelska ogłasza swój Pakiet Praw Kobiet. W samym pakiecie znajdują się słuszne postulaty – w programach formacji lewicowych obecne od dawna – tabletka „dzień po” bez recepty, refundacja in vitro, bezpłatna antykoncepcja i badania prenatalne. Niestety w kwestii aborcji PO wciąż nie uznaje, że to kobieta ma prawo decydować o swoim całym życiu, musi się poradzić dodatkowego lekarza i psychologa. Jak słyszymy, jest to rozwiązanie oparte na prawodawstwie niemieckim. Z pola widzenia pomysłodawców znika oczywiście fakt, że w Niemczech kobieta nie trafi przypadkiem do lekarza, dla którego jego wierzenia religijne są ważniejsze od praw pacjenta i który odmówi jej pomocy, oraz że w Niemczech pacjenci mają dostęp do psychologów, a w Polsce, bez sowitej opłaty, nie.
I to uznanie, że brak dostępu do lekarza czy wiedzy o jego kompetencjach to wcale nie jest odbieranie praw, raczej się łatwo nie zmieni. Skąd to wiem? Jakiś czas temu złożyłam do miasta interpelację popartą opiniami prawniczek, w której prosiłam o to, żeby stołeczne szpitale udostępniały pacjentkom informacje o tym, który lekarz podpisał tzw. klauzulę sumienia. Dzięki temu kobiety miałyby przed wizytą wiedzę, gdzie będą narażone na poniżenie i odmowę pomocy z powodu prywatnych wierzeń religijnych lekarza. W tej samej sprawie interweniował też Robert Biedroń, który poprosił również o opinię europejskiego inspektora ochrony danych. Niestety, oboje otrzymaliśmy od urzędu miasta informacje, że według prawników miasta nie da się tego zrobić. Powód? RODO. Tłumaczenie ekscentryczne o tyle, że podpisanie „klauzuli sumienia” to nie są dane osobowe, tylko informacja przekazana konkretnemu zakładowi pracy o tym, że odmawia się wykonywania części obowiązków.
Zresztą kto czytał publiczne wypowiedzi obrażonych koalicyjnych konserwatystów oraz obszerny wywiad z warszawską posłanką Fabisiak (w „Gazecie Stołecznej”), która uważa, że aborcja to zabójstwo, ten wie, że Pakiet Praw Kobiet to na razie tylko infografika, a nie realne plany.
Powtarzanie przez uważających się za centrowych polityków frazesów o „niepotrzebnej wojnie”, „wojnie ideologicznej” i „dzieleniu społeczeństwa” w kontekście kobiet walczących z autorytarną władzą o swoje zdrowie, bezpieczeństwo i wolność jest absurdalne także dlatego, że większość społeczeństwa i większość wyborców formacji spoza Zjednoczonej Prawicy wspiera strajkujące kobiety (ok. 70 proc. społeczeństwa) i żąda liberalizacji prawa antyaborcyjnego i dostępności tego zabiegu do 12. tygodnia ciąży (między 60 a 70 proc. w zależności od badania).
Czy to jest „wojna”? Tak, ponieważ rządzący stosują realną przemoc ideologiczną, policyjną i prawną, przeciw której społeczeństwo coraz gwałtowniej protestuje – walcząc w obronie własnej. Czy jest „niepotrzebna” i „dzieli społeczeństwo”? Nie, ponieważ badania opinii publicznej pokazują, że społeczeństwo nie podziela fundamentalistycznych i autorytarnych ciągot sprawujących władzę. Co ważniejsze, żyje ono – częściowo po kryjomu i wbrew woli nierespektującego praw człowieka państwa – zgodnie ze standardami cywilizacyjnymi wyznaczanymi przez prawodawstwo Unii Europejskiej, naszą konstytucję i Konwencję Praw Człowieka. A zatem nie chodzi tu o dzielenie społeczeństwa, lecz o obronę wartości, które są kluczowe dla bezpieczeństwa wszystkich grup społecznych. A kto ma walczyć o respektowanie prawnoczłowieczych standardów, jak nie wybrani przez ludzi do reprezentowania ich i toczenia tej walki politycy, także samorządowi?
Nie mam wątpliwości, że sprawa ronda Praw Kobiet jest jednym z papierków lakmusowych realności ewolucji poglądów w Koalicji Obywatelskiej. Również dlatego, że głośno w tej sprawie wypowiadają się skrajnie prawicowe faszyzujące środowiska, które co roku sieją zniszczenie w mieście, przy okazji informując mieszkańców, kto jest prawdziwym, a kto nieprawdziwym Polakiem, kogo należy z Polski wyrzucić, a kogo powiesić „zamiast liści”, i tak dalej. Te środowiska nie są przeciwwagą dla kobiet walczących o podstawowe prawa, jak próbują to ustawiać niektórzy – ich działania są natomiast ilustracją tego, co się dzieje, kiedy słowo „patriotyzm” ulega skrajnie prawicowej deformacji, a wolność słowa myli się z prawem do publicznego propagowania mowy nienawiści we wszystkich jej formach.
Symbole są ważne. To czy stoimy w samym centrum miasta na rondzie Dmowskiego, czy na rondzie Praw Kobiet, daje nam konkretną informację o stosunku tego miasta do demokracji, praw człowieka i własnej historii.
Warszawa jest coś winna pani Stefie [rozmowa z Magdaleną Kicińską]
czytaj także
Dlatego nie powstrzymujcie się, piszcie do nas, radnych, listy w tej sprawie i w sprawach innych symboli, które kształtują przestrzeń publiczną wokół nas.
A jeśli, oczywiście po wyważeniu racji i pozbawionym emocji namyśle, uważacie, że tylko kilka procent nazw ulic upamiętniających kobiety w stolicy naszego kraju to jednak smutny żart, podpiszcie też koniecznie petycję w sprawie nadania ulicom w Warszawie nazw kobiecych patronek, bo jak piszą inicjatorki petycji:
„W Warszawie nie ma ulicy Zofii Moraczewskiej.
W Warszawie nie ma ulicy Narcyzy Żmichowskiej.
W Warszawie nie ma ulicy Haliny Konopackiej.
W Warszawie nie ma ulicy Marii Szymanowskiej.
W Warszawie nie ma ulicy Antoniny Leśniewskiej.
W Warszawie nie ma ulicy Zofii Chomętowskiej.
W Warszawie nie ma ulicy Stefanii Wojtulanis-Karpińskiej.
W Warszawie nie ma ulicy Gabrieli Balickiej-Iwanowskiej.
W Warszawie nie ma ulicy Kazimiery Iłłakowiczówny.
W Warszawie nie ma ulicy Heleny Syrkus.
W Warszawie nie ma ulicy Stefanii Wilczyńskiej.
W Warszawie nie ma ulicy Heleny Radlińskiej.
W Warszawie nie ma ulicy Józefy Joteyko.
W Warszawie nie ma ulicy Reginy Danysz-Fleszarowej.
W Warszawie nie ma ulicy Alicji Dorabialskiej.
W Warszawie nie ma ulic tak wielu kobiet, które poświęciły swoje życie na rzecz tego miasta, kraju i społeczeństwa, że nie sposób wymienić je tu wszystkie… A miasto, które nie upamiętnia tworzących je kobiet, to miasto, które zakłamuje swoją historię”.