Zakaz hodowli zwierząt futerkowych napotkał silną opozycję wewnątrz prawicowej koalicji. Upadłby, gdyby projektu Kaczyńskiego nie poparli liberałowie. A poparli go tylko pod naciskiem silnej sejmowej lewicy.
Kto by pomyślał jeszcze kilka tygodni temu, że doczekamy zakazu klatkowej hodowli zwierząt na futra? Odpowiecie Państwo: był taki właściciel kota z Żoliborza, który miał to w głowie. Tyle że jest różnica między posiadaniem czegoś w głowie a przegłosowaniem tego w Sejmie. Udało się to tylko dlatego, że mieliśmy na to głosowanie odpowiednią koniunkturę, a nie powstałaby ona, gdyby w Sejmie nie było Lewicy.
Jak to – ktoś zaprotestuje – przecież za ustawami prozwierzęcymi głosowało prawie trzy czwarte posłów i posłanek! To prawda, jednak złożenie do siebie tych głosów nie wzięło się z powietrza. Jak pokazała debata, Kaczyński miał przeciwko sobie zarówno wewnętrzną, jak i zewnętrzną prawicową opozycję. Przeciw byli posłowie PiS związani ze wsią i obawiający się swojego zaplecza wyborczego, a także koalicjanci wykorzystujący „norki”, żeby pokazać swoją niezależność. Konfederacja z kolei poczuła, że może zawalczyć o rolę jedynej prawicowej siły broniącej tradycyjnej i katolickiej Polski opartej na maltretowaniu zwierząt i wysyłaniu ubitych rytualnie krów i kurczaków na Bliski Wschód.
czytaj także
Gdyby nie opozycja, ustawy przepadłyby w porannym wniosku o odrzucenie projektu w całości. Tu rola Lewicy była kluczowa, bo bez niej układ sił byłby zupełnie inny. Koalicja Obywatelska nie oglądałaby się na to, ilu zwolenników zakazu może stracić na rzecz Lewicy, tylko kalkulowałaby, ilu straci konserwatywnych wyborców, jeśli zostawi miejsce prawicy i PSL jako głównym krytykom Kaczyńskiego. Do tego dochodziłaby pokusa, żeby doprowadzić do przegranego dla lidera PiS-u głosowania i pokazać, jak bardzo jest słaby. Obecność Lewicy, która – przypomnijmy – jako jedyna siła jednomyślnie poparła projekty, sprawiła, że KO zagłosowała przyzwoicie.
Część z Państwa być może wzrusza teraz ramionami i mówi sobie: no tak, każdy chce być ojcem sukcesu i nic dziwnego, że Lewica wystawia teraz pierś do orderów. Sceptykom przypomnę jednak, że PO i PSL długo miały w Sejmie większość, a z jakiegoś powodu nie ma związków partnerskich, a jest na przykład Dzień Żołnierzy Wyklętych, przegłosowany w apogeum rządów Tuska w 2011 roku. Piszę to zwłaszcza do tych, którzy uważają, że pewne cywilizacyjne minimum powinno obowiązywać (aborcja do dwunastego tygodnia, świeckie państwo, małżeństwa jednopłciowe), a potem dziwią się, że wybrani ich głosami liberałowie okazują się konserwatystami. Otóż będą oni liberałami tylko pod naciskiem silnej lewicy. Innej drogi, żeby potem nie przełykać gorzkiego rozczarowania, po prostu nie ma.
Centryzm to nie zdrowy rozsądek, lecz obrona konserwatywnego status quo
czytaj także
Nasuwa się jednak pytanie: co teraz? Czy norki nie zjedzą Kaczyńskiego jak myszy Popiela? Bardzo w to wątpię. Kaczyński mocno rozbujał prawicową łódkę i jeśli chciałby nią wypłynąć na wyborcze wody, to dużo ryzykuje. Także Ziobrze i Gowinowi mało opłacają się wybory, po których znajdą się poza parlamentem. Zjednoczona Prawica to rodzina. Zdarzają się karczemne awantury, ale gdy jedzenie zacznie dymić na stole, wszyscy przysiądą się do prezesa.
Oczywiście, taka kolej rzeczy jest prawdopodobna, ale nie gwarantowana. Gdyby sprawy przybrały nieoczekiwany obrót, rola Kaczyńskiego jako prezesa-naczelnika prawdopodobnie dobiegnie końca. Spora część prawicowego elektoratu jest dziś na niego wściekła, że uległ w sprawie zwierząt „lewicy” i „Europie”. Z kolei dla umiarkowanych zwolenników obecnej władzy upadek rządu z powodu norek wyda się tak absurdalny, że PiS nie będzie mógł się przedstawiać jako poważna partia.
czytaj także
Niezależnie od rozwoju sytuacji czekają nas znowu ciekawe czasy i nieoczywiste kierunki zmian. O tym, czy będą one zmierzać w stronę cywilizacji, czy raczej w stronę barbarzyństwa, zadecyduje pozycja Lewicy. Jeśli będzie słaba, dokładnie wiemy, dokąd się stoczymy.