Ksiądz Andrzej skutecznie wkupił się w łaski dwunastolatków z biednych rodzin, z prowincji. Miał odtwarzacz wideo, oglądaliśmy z nim filmy, także erotyczne. Testował nas, obserwował nasze reakcje. Zaczerwienione ze wstydu twarze, ukradkowe spojrzenia na nagie ciała kobiece. Częstował nas belgijskimi czekoladkami z Pewexu i coca-colą w stylowych butelkach. Po jednej z mszy powiedział, że ma dla nas coś specjalnego.
W 2013 roku z grupą artystów zrobiliśmy spektakl w Teatrze Ósmego Dnia w Poznaniu pt. Serdeczny, który m.in. opowiadał moją historię. Wtedy niewielu traktowało poważnie takie głosy. Najpierw, w 2012 r., wszystko zapisałem, musiałem to z siebie wyrzucić. Najpierw dałem do czytania bliskim mi osobom. Nie były to niestety osoby z mojej rodziny, bo rodzina nie była wtedy zainteresowana tym, co się naprawdę zdarzyło. Jedynie moja siostra przeczytała ten tekst.
Ksiądz był drugi po Stwórcy
Wychowywałem się w podlaskiej parafii Turośń Kościelna, gdzie pod koniec lat 80. i na początku lat 90. ksiądz był drugim co do ważności, zaraz po Stwórcy. Wszyscy jeszcze mieli w pamięci rolę Kościoła katolickiego w czasach „Solidarności”. Nawet miejscowa milicja, a potem, po roku ’90 – policja nie budziła takiego respektu jak miejscowy ksiądz proboszcz, który trząsł całą parafią. Ksiądz proboszcz miał na imię Eugeniusz Bida, proboszcz legenda. To były złote czasy tej podlaskiej parafii. Byłem ministrantem. Przez dwanaście lat. Tego nie można zlekceważyć. Lubiłem zapach świec. Kadzidła. Zapach ornatów, wykrochmalonej komży. Pusta zakrystia o szóstej rano. Stary konfesjonał. Zniszczone książeczki do nabożeństwa, zapach mszału. Komunikanty, jeszcze nie święte. Siostry zakonne uwijające się jak w ukropie. Nie było nic piękniejszego. Ksiądz proboszcz wysłuchiwał uważnie mojej spowiedzi:
– Miałem, proszę księdza, myśli nieczyste. I bardzo żałuję.
– Czy tylko myśli?
– Robiłem też nieczystości.
– Jak często?
– Różnie.
– Ile?
– Bardzo żałuję…
– Dotykałeś się? Czy tylko myślałeś o nieczystościach? – ksiądz nie odpuszczał.
– Obraziłem Boga, dotykając się… – odpowiadałem za każdym razem skruszony. Proboszcz oddychał ciężko i zalecał odmówienie litanii do Najświętszego Serca Jezusowego, zdrowaśki i liczne Ojcze nasz.
W 1988 roku, kiedy to się stało po raz pierwszy, nikt na tej podlaskiej wsi nie znał słowa „pedofil”. Po latach wstydu, poczucia winy, lęku ważne było najpierw samo wypowiedzenie tego doświadczenia na głos drugiemu człowiekowi. Wypowiedzenie tego, co było niewypowiadalne przez lata. Kiedy zacząłem o tym mówić, czułem, że wychodzi ze mnie jakiś rodzaj upiora, wyrzyguję go jakby z siebie, wyrzucam tego monstrualnego potwora, który już się we mnie wygodnie rozsiadł. Powróciły wszystkie duszne obrazy, dręczące sceny z przeszłości. Zjawił się też irracjonalny lęk, czy to, co mówię innym, zostanie właściwie zrozumiane. Bywa, że niektórzy nie są w stanie przez lata zrozumieć, co się naprawdę wydarzyło. Potem, kiedy już zrozumieją, proces wypowiedzenia, „uwolnienia” głosu trwa często przez kolejne lata. Ale nawet po wielokrotnym wypowiedzeniu „to” zostaje w człowieku bardzo głęboko do końca.
czytaj także
Później jednak pojawiła się też ulga, że nie jestem już z tym sam. Po ujawnieniu w tym spektaklu mojej relacji ludzie na ogół byli osłupiali, nie wiedzieli, jak zareagować. W spektaklu padło także zdanie: „Czy papież Jan Paweł II naprawdę nie wiedział o przypadkach pedofilii w Kościele katolickim?”. Pojawiały się także głosy podważające wiarygodność mojej relacji. W czasie spektaklu parę osób wyszło z krzykiem: „To są kłamstwa!”. Na spektakl gościnny w warszawskim Teatrze Studio zaprosiłem moich rodziców. Przyjechała tylko matka. Ojciec uznał, że jego to nie interesuje. Matka w trakcie spektaklu, kiedy aktor Dobromir Dymecki wypowiadał moje zdania, cała się trzęsła, ale wytrzymała do końca. Po spektaklu aktorzy i ci, którzy zostali, dali jej sporo wsparcia. Siedzieli wszyscy przy jednym stole. Matka przed odjazdem powiedziała mi: „Pamiętaj, żeby od teraz zawsze mówić prawdę, synku”.
Lubiłem zapach świec. Kadzidła. Zapach ornatów, wykrochmalonej komży. Pusta zakrystia o szóstej rano. Stary konfesjonał. Zniszczone książeczki do nabożeństwa, zapach mszału.
Ksiądz Andrzej
Moja historia zaczęła się, kiedy miałem 12 lat. Do parafii został przydzielony młody ksiądz Andrzej. Byłem już wtedy ministrantem i wkrótce, razem z moim przyjacielem z klasy Adamem, staliśmy się ulubionymi ministrantami księdza wikarego. Po lekcjach religii i mszach wieczornych często zapraszał nas do swojego pokoju na plebanii. Zastanawiałem się później, dlaczego proboszcz nie reagował, wiedział przecież, że dwóch chłopców zjawia się często w pokoju księdza Andrzeja. Potem zrozumiałem dlaczego. Ksiądz proboszcz miał brata, który również interesował się nieletnimi chłopcami, dlatego przypuszczam, że w pewien sposób rozumiał księdza Andrzeja. Ale o tym później.
Ksiądz Andrzej stosował taktykę „na starszego kolegę”. Skutecznie wkupił się w łaski dwunastolatków z prowincji, którzy pochodzili z biednych rodzin. Miał odtwarzacz wideo, jeden z niewielu we wsi. Oglądaliśmy z nim filmy, także erotyczne. Były to izraelskie komedie erotyczne Lody na patyku oraz słynny klasyk kina erotycznego Emmanuelle. Ksiądz miał wszystkie części. Testował nas, obserwował nasze reakcje. Zaczerwienione ze wstydu twarze, ukradkowe spojrzenia na nagie ciała kobiece, które widzieliśmy po raz pierwszy w życiu. Częstował nas belgijskimi czekoladkami z Pewexu i coca-colą w stylowych butelkach. Wiedział, jak nas zwabić. Po jednej z mszy powiedział, że ma dla nas coś specjalnego. Weszliśmy podekscytowani do jego pokoju. Miał prawdziwe banany, których nigdy do tej pory nie widzieliśmy na oczy. Jedliśmy je powoli, celebrując każdy kęs, jakby to był jakiś rytuał. Zadał nam pytanie, czy banan swoim kształtem czegoś nam nie przypomina. Nie odpowiedzieliśmy, zawstydziliśmy się. Ksiądz zdjął okulary, nosił takie przyciemnione szkła.
Puścił jakąś piosenkę, która była wtedy na topie. Chyba to był Modern Talking. Wiedział, że nam się podoba. Poczęstował nas gumami Donald. Rozwijaliśmy historyjki z Kaczorem Donaldem i czytaliśmy komiksowe dialogi. Najpierw zaczął łaskotać mnie i stwierdził, że na pewno mam podobnego banana gdzieś ukrytego i on go znajdzie. Broniłem się, ksiądz jednak był silniejszy od drobnego 12-latka. Najpierw śmialiśmy się do rozpuku, sądziliśmy, że to przednia zabawa. Jednak kiedy ksiądz włożył swoją rękę w moje spodnie, przestałem się śmiać. Udało mi się po chwili oswobodzić, połknąłem gumę i bałem się, że już po mnie. Wtedy ksiądz rzucił się na Adama. Miał mniej szczęścia. Ksiądz obmacywał go dłużej. Zamarłem. Adam też znieruchomiał. Ksiądz obrócił wszystko w żart. Powiedział, że miał przed seminarium dziewczynę. Że ona też nie rozumiała jego żartów. Żeby niejako odkupić swoje winy, puścił nam komedię erotyczną Lody na patyku i powiedział: – Zobaczcie, jak ludzie za granicą się bawią, dotykają, tak na świecie się ludzie bawią. Ładni ludzie. Tylko nie mówcie swoim rodzicom, oni nas nie zrozumieją. To smutni ludzie. Nie umieją się dobrze bawić.
Wracaliśmy z Adamem do swoich domów w milczeniu. Rodzicom nic nie powiedziałem. Zabawy księdza Andrzeja powtarzały się regularnie. Pamiętam jego szorstki zarost na moich policzkach, które pokrywał biały puszek. Zapach jego taniej wody kolońskiej. Ciężar jego żylastego ciała. Skórzane kapcie, które zawsze zakładał po wejściu do mieszkania. Jednak zawsze w ostatnim momencie udawało mi się wyswobodzić z jego objęć. Adamowi się to nie udawało, ksiądz całował go na moich oczach. Ale nie dochodziło do stosunków, ksiądz zawsze w pewnym momencie z tajemniczą miną wychodził do łazienki i jak się domyślam, tam się onanizował. Wracaliśmy z plebanii do domów zawstydzeni i pełni poczucia winy. Któregoś dnia skłamaliśmy księdzu, że rodzice nam nie pozwalają już przychodzić na plebanię. Ksiądz się obruszył i parę miesięcy później przeniesiono go do innej parafii. Przenoszono go kilka razy. I tam już nie był wikarym, tylko proboszczem. I miał więcej wiernych pod sobą. I więcej ministrantów. I wszystkiego więcej. A ja i Adam mieliśmy jakby mniej. Wszystkiego jakby mniej.
Jerzy i inni goście proboszcza Bidy
Jak się okazało, było to tylko preludium do tego, co miało się jeszcze wydarzyć. Ksiądz proboszcz, już nieżyjący Eugeniusz Bida, zapraszał do siebie często swojego brata Jerzego z Warszawy, a także znanego wówczas twórcę festiwali muzycznych i postać telewizyjną Bogusława Kaczyńskiego, pedagoga szkół teatralnych, wykładowcę KUL-u, znanego twórcę słuchowisk radiowych Zdzisława D., dwukrotnie jego gościem był też kardynał Henryk Gulbinowicz, z którym proboszcz znał się z dawnych lat. Brat księdza – Jerzy był później kierownikiem widowni w Teatrze Roma oraz w Operze Narodowej za dyrekcji Bogusława Kaczyńskiego.
czytaj także
Poznałem go, kiedy miałem 13 lat. Robił wrażenie światowca. Może nie miał tyle wdzięku co wicehrabia de Valmont z Niebezpiecznych związków Laclosa, ale potrafił równie skutecznie i niespiesznie uwodzić. Swobodnie rzucał cytatami z przeczytanych lektur, gustownie się ubierał, posługiwał się językiem, którego wcześniej nie słyszałem. Jerzy zawsze zajmował miejsce z ministrantami przy ołtarzu. Wszyscy to widzieli, jednak nikt nie oponował, bo to brat księdza. Na pewno porządny człowiek, no i z Warszawy, toteż miał prawo być przy samym ołtarzu. Zawsze był miły dla tych ładniejszych chłopców. Dawał skromne prezenty. Po jakimś czasie wypatrzył mnie. Któregoś dnia wyraził swoją aprobatę po mszy, kiedy słyszał, jak czytałem List św. Pawła do Koryntian. Powiedział, że mam bardzo dobry głos, ale może mnie nauczyć, jak świadomie się nim posługiwać. Uczył wielu znanych śpiewaków operowych. Zrobiło to na mnie spore wrażenie. Moi rodzice także byli dumni, że ich syn w tym wieku czyta lekcje w kościele, ale nie powiedzieli nigdy, że mam wyjątkowy głos. Jego taktyka była nietuzinkowa. Wiedział, że kiedy pozna mnie z samym Bogusławem Kaczyńskim, wtedy już oczaruje na zawsze chłopca z prowincji. Przedstawił mnie Kaczyńskiemu. Miał ciepłą dłoń, spojrzał z uznaniem w kierunku Jerzego. On odpowiedział tylko: „Mój Serdeczny”. Kaczyński spojrzał na mnie badawczo, jak się ocenia towar na targu, i pokiwał głową z uznaniem. Jerzy stał się moim mentorem.
Jego taktyka była nietuzinkowa. Wiedział, że kiedy pozna mnie z samym Bogusławem Kaczyńskim, wtedy już oczaruje na zawsze chłopca z prowincji.
Wypytywał szczegółowo o rodziców, o pochodzenie, gdzie pracują, czym się interesują, o szkołę, o moje marzenia, moje lektury. I za każdym razem surowo oceniał sytuację, jednocześnie podsuwał mi książki do czytania. Lalkę Prusa, której fragmenty znał na pamięć, Ziemię obiecaną Reymonta – „to przeczytasz za rok, dwa, jeszcze jesteś za młody”, Lochy Watykanu Gide’a czy Nad Niemnem Orzeszkowej. Na plebanii puszczał mi fragmenty oper Verdiego, Pucciniego, Bizeta czy Mozarta. Jednocześnie gładził moją dłoń. Gładził z wielką gorliwością, czułem, że jego ręka drży. Teraz wiem, że z podniecenia. „Mój Serdeczny…”, mamrotał urzeczony, kiedy jego ulubiona Maria Callas śpiewała najpiękniejsze arie. Kończyło się tylko na głaskaniu głowy i dłoni. Czasem na pocałowaniu dłoni czy jej obwąchiwaniu. Nie rozumiałem tego, czerwieniłem się ze wstydu, ale byłem już wówczas tak zmanipulowany przez mojego mentora, że nie byłem w stanie cofnąć ręki, myśląc, że to zapewne oznaki wyjątkowej serdeczności. Mój ojciec zawsze obawiał się bliskości. Kiedy chciał mnie przytulić, wypadało to dość koślawo, a próbę kwitował jakimś skrępowanym śmiechem.
czytaj także
Jerzy nie bał się dotyku, był mną urzeczony, opowiadał anegdoty z życia artystów, wiedział, jak zrobić wrażenie, a mój ojciec nie rozmawiał ze mną o niczym istotnym, nie pytał, co sądzę o muzyce, literaturze, albo dawał mi do czytania Sienkiewicza, Kraszewskiego, Conan Doyle’a. Sienkiewicz nie miał szans z Gide’em, Prusem, Edgarem Allanem Poe czy Oscarem Wilde’em. Jako jedyny ministrant zostałem zaproszony przez księdza proboszcza na uroczysty obiad z kardynałem Gulbinowiczem. Byłem tak onieśmielony, że nie mogłem nic przełknąć. Proboszcz Eugeniusz zadbał o to, żeby kardynał wspominał ten obiad jako jeden z najwykwintniejszych. Kaczyński, Gulbinowicz, Bida, Zdzisław, Jerzy; wszyscy przy stole i ja. Kardynał opowiadał anegdoty z życia wyższych sfer Kościoła, śmieszkował z drętwoty towarzyskiej prymasa Polski Józefa Glempa, a Kaczyński odwdzięczał się anegdotami z życia wyższych sfer warszawskiej i światowej elity artystycznej.
Jako jedyny ministrant zostałem zaproszony przez księdza proboszcza na uroczysty obiad z kardynałem Gulbinowiczem. Byłem tak onieśmielony, że nie mogłem nic przełknąć.
Jak to Maria Callas pocałowała go w ręce jak papieża, jak to José Carreras śpiewał jakąś arię, w noc pełni księżyca, w prywatnym zamku, w Hiszpanii, specjalnie dla niego i gości zaproszonych przez bogatą hrabinę. Ja, mały człowieczek z prowincji, którego ledwo było widać zza stołu, uśmiechałem się, mimo że większość nazwisk, które padały, słyszałem po raz pierwszy. Po powrocie do domu ojciec wypytywał mnie, co kto powiedział. „Co kardynał powiedział? Co jadł? Jaki jest?” Zupełnie nie zdziwił go fakt, że jego niepełnoletni syn siedział przy jednym stole z kardynałem i innymi mężczyznami. Kardynała również to nie dziwiło, że jakiś chłopiec siedzi obok.
Wkrótce Jerzy wspólnie z proboszczem zorganizował wyjazd do Warszawy do Teatru Wielkiego na Nabucco Verdiego. Wynajęto autokar. W środku grupa parafian i ja. Mnie nie było stać na bilet do opery i przejazd. Jerzy powiedział, że mnie zaprasza. Powiedziałem o tym rodzicom, którzy nie widzieli w tym nic zdrożnego. Skoro jedzie z nami ksiądz proboszcz, to wszystko w porządku. Puścili mnie samego. Wiedzieli, że będę nocował u Jerzego w mieszkaniu, ale dowiedzieli się ode mnie, że u Jerzego będzie też nocować ksiądz proboszcz, więc nie ma problemu. Ojciec pożyczył mi swój garnitur, w którym chodził w każdą niedzielę do kościoła. I buty. Wyglądałem dość kuriozalnie, marynarka taty była za duża, spodnie za długie, koszula za obszerna. Ojciec dał mi też swój zegarek i powiedział, że w tej Warszawie muszę wyglądać jak człowiek, bo mnie nie wpuszczą do opery.
czytaj także
Siedziałem jak urzeczony w loży razem z Jerzym. Wchłaniałem każdy dźwięk orkiestry, ruch na scenie, śpiew wykonawców. Po operze pojechaliśmy z Jerzym i księdzem proboszczem do mieszkania. Jerzy wyjął wino na specjalną okazję, włoskie z Toskanii, i poczęstował nim proboszcza. Po chwili poczęstował także mnie. Ksiądz proboszcz mrugnął do mnie porozumiewawczo.
– Już masz 14 lat, nie powiem rodzicom – powiedział z uśmiechem. Po godzinie proboszcz zamówił taksówkę. Zapytałem, gdzie jedziemy. Odparł, że ja zostaję, a on jedzie do hotelu. Zamarłem. Zrozumiałem, że umówili się na to wcześniej. Zapytałem Jerzego, gdzie będę spał. Jerzy odparł, że chyba nie na podłodze. Że muszę dbać o swoje ciało. A tak w ogóle, to radzi mi nacierać skórę przy paznokciach skórką od cytryny, gdyż nie mam za ładnych paznokci. Ta noc była jedną z najdłuższych w moim życiu. Jerzy położył się obok. Wziął moją rękę i gładził ją przez godzinę albo dwie. Mało pamiętam. Próbował mnie rozluźnić, ale ja byłem tak napięty i skulony, że po jakimś czasie zrezygnował. Czuwałem do rana, próbując nie zasnąć. Obudziłem się w panice, odruchowo sprawdziłem, czy mam na sobie bieliznę. Jerzy przygotowywał śniadanie. Powiedział, że mogę skorzystać z jego perfum, dobrze pamiętam ten charakterystyczny zapach Yves’a Saint Laurenta. Przy śniadaniu wyjął parę zdjęć z szuflady. Na jednym z nich był trzydziestoletni mężczyzna na tle gmachu niemieckiej opery.
Po godzinie proboszcz zamówił taksówkę. Zapytałem, gdzie jedziemy. Odparł, że ja zostaję, a on jedzie do hotelu. Zamarłem. Zrozumiałem, że umówili się na to wcześniej.
– To mój uczeń. Był w domu dziecka. Adaś. Serdeczny. Uczyłem go śpiewać. A dziś ma angaż w operze w Hamburgu. Żona, dzieci. Wspaniały baryton. Ty też masz warunki głosowe, ale jesteś jeszcze przed mutacją. Nie wiadomo, co z tego będzie… – powiedział, gładząc mnie po dłoni. Na następnym zdjęciu była wówczas jeszcze nieznana wokalistka Anna Maria Jopek.
– O, wspaniały głos… Znam jej tatusia od lat. Z zespołu Mazowsze.
W południe przyjechał ksiądz proboszcz. Spojrzał na mnie badawczo, uśmiechnął się pod nosem i pogłaskał mnie po głowie, jakbym zrobił mu jakąś przysługę. Jerzy nie okazywał niezadowolenia. Widocznie sycił się samą moją obecnością, moją uwagą, tym, że mógł mnie bezkarnie dotknąć i imponować mi jako prawa ręka Bogusława Kaczyńskiego. I być może planował uwieść mnie wtedy, kiedy będę na to gotowy.
Pokój w hotelu Cristal
Parę miesięcy później Jerzy znów przyjechał do Turośni na wakacje. Powiedział, że Zdzisław może mnie przesłuchać. Mam już 15 lat, a czas pędzi z szybkością błyskawicy, ani się obejrzę, a już trzeba będzie pójść na moje wymarzone studia aktorskie. Po mszy Jerzy przedstawił mnie na plebanii Zdzisławowi, który wówczas prowadził zajęcia w warszawskiej szkole teatralnej. Zdzisław nie należał do tych zbyt delikatnych. Kiedy zamknął drzwi za sobą, usiadł naprzeciwko i zapytał, czy znam jakiś monolog na pamięć. Odpowiedziałem, że znam fragment z Pana Tadeusza Mickiewicza. Zacząłem mówić.
– Dobrze – powiedział Zdzisław. – Ale teraz powiedz to tak, jakbyś mi wyznawał miłość. No, jakbyś był zakochany w dziewczynie. Masz dziewczynę?
– Nie – odpowiedziałem.
– Ale w jakiejś się kochasz?
Milczałem. Wstydziłem się. Zacząłem niezdarnie mówić nauczony fragment. Zdzisław, kiedy mówiłem tekst z Mickiewicza, wstał nagle i podszedł do mnie na odległość paru centymetrów. Zaczął mnie bez żadnych ceremonii całować. Miał szorstkie, stare usta. Wpychał mi mocno swój zaśliniony język do środka, odruchowo odkaszlnąłem i skrzywiłem się. Zaczął mnie dotykać. Odepchnąłem go od siebie. Za ścianą był ksiądz proboszcz, piętro niżej wikary, ale jego to nie onieśmielało. Powiedział, że jak chcę się dostać do szkoły, muszę być odważny. Ale to zrozumiałe, jestem jeszcze niedoświadczony. Następnym razem mam się nauczyć jakiegoś wiersza miłosnego Leśmiana. Mogę sam wybrać, ale ma być o namiętnej miłości. Po wszystkim Jerzy spytał, jak było. Odpowiedziałem, że chyba kiepsko. Spuściłem głowę ze wstydu, jakbym go zawiódł. Powiedział, że początki są zawsze trudne, ale jeszcze wszystko przede mną.
Zaczął mnie dotykać. Odepchnąłem go od siebie. Za ścianą był ksiądz proboszcz, piętro niżej wikary, ale jego to nie onieśmielało.
Myślałem, że nawiązuje do mojej interpretacji tekstu, a on wtedy mówił o pierwszych stosunkach seksualnych. Po jakimś czasie Zdzisław dał znać przez Jerzego, że może dać mi darmową prywatną lekcję. To był początek lat 90., hotel Cristal w Białymstoku. Zdzisław tam miał wynajęty pokój. Kiedy podszedłem do recepcji i zapytałem, w którym pokoju jest pan Zdzisław, mężczyzna od razu wiedział, o kogo chodzi. Ten miły pan jest pod takim a takim numerem. Zdzisław tym razem zastosował inną taktykę. Najpierw dał mi parę zwyczajnych zadań aktorskich. Po jakimś czasie jednak powiedział, że mam zrobić etiudę, jakbym był pod prysznicem. Zapytałem naiwnie, czy muszę się rozbierać. Powiedział, że jak na egzaminie dostanę takie zadanie, to jak się nie rozbiorę do majtek, będzie to oznaczać, że się nie nadaję. Potraktowałem to serio, bo wykładał na tej uczelni, na pewno znał się na rzeczy. Zacząłem mówić Leśmiana i się rozbierać. Zdzisław zaczął szeptem dawać mi instrukcje. Podejdź. Uklęknij. Zdjął koszulkę. Całuj mnie w sutki. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że nie mogę się ruszyć. Powtórzył. Całuj. Najpierw poliż. Zdjął spodnie. Majtki. Obnażył się. Zerwałem się. Założyłem w pośpiechu ubranie i wybiegłem z hotelu. Pobiegłem jak szalony do najbliższego kościoła i błagałem Boga o przebaczenie. Płakałem, cały się trząsłem. Myślałem, że to moja wina.
czytaj także
Zdzisław już się więcej nie odezwał. Wiem, że innych też „przygotowywał” do egzaminów w tym pokoju, w hotelu Cristal. Pół roku później Jerzy przysłał pocztówkę do mojego domu. Był tak pewny siebie. Treść pocztówki:
„Serdeczny!
Wyjeżdżam z Bogusiem. Do Metropolitan Opera w New York City. Dziękuję Ci, że byłeś u Zdzisława. Powiedział, że masz talent. A taki talent trzeba rozwijać. Na pewno się dostaniesz do twojej wymarzonej szkoły. Ja Ci tego z serca życzę, Serdeczny.
PS. Już się nie zobaczymy. Duży już urosłeś. A za rok będziesz jeszcze większy. I już jesteś dla mnie trochę za duży. Kiedyś to zrozumiesz. Rośnij, Serdeczny, rośnij. Z panem Jezusem.
Twój Jerzy”.
Rodzice przeczytali to jako pierwsi. I nic z tym wtedy nie zrobili. Ojciec tego dnia po prostu włączył telewizor i obejrzał najnowsze Wiadomości. Matka długo milczała.
Dziś już prawie wszyscy nie żyją. Tylko 90-letni kardynał jest na emeryturze, podobnie jak jego rówieśnik Zdzisław. Rok temu powstał film dokumentalny o Zdzisławie jako wybitnej postaci z Białostocczyzny. Kiedy po latach wróciłem do Turośni Kościelnej wyrobić w urzędzie gminy skradziony dowód osobisty, wychodząc z urzędu, spotkałem na schodach proboszcza Eugeniusza. Był już bardzo stary, skurczony, tylko ruchliwe oczy zdradzały jego dawną żywotność. Spojrzał na mnie zdumiony. Zapytał: „A ty dlaczego do mnie już nie przychodzisz?”. Spojrzałem mu w oczy i odparłem: „Naprawdę nie wie ksiądz dlaczego?”. Nic nie odpowiedział. I odszedł, próbując zachować równowagę na ostatnich schodkach. Parę miesięcy później zmarł.
**
Krzysztof Szekalski jest dramaturgiem, dramatopisarzem i aktorem. Ukończył wydział aktorski PWST w Krakowie. Był etatowym aktorem w Teatrze Dramatycznym m.st. Warszawy. Serdeczny Krzysztofa Szekalskiego i Aleksandry Jakubczak miał swoją premierę 29 listopada 2013 r. w Teatrze Ósmego Dnia w Poznaniu, w ramach OFF Premier/Prezentacji.