Premierka Nowej Zelandii Jacinda Ardern odniosła drugie zwycięstwo w wyborach parlamentarnych w swoim kraju. W weekendowych wyborach centrolewicowa Partia Pracy Ardern zdobyła 49,1%, uzyskując 64 mandaty i samodzielną większość parlamentarną. Urodzona w 1980 roku Ardern jest dziś jedną z najpopularniejszych polityczek na świecie. Dobrze wypada w mediach i świetnie nadaje się na ikonę pokoleniowej i genderowej zmiany. Czy uda jej tchnąć nowego ducha w globalną centrolewicę?
Profil polityczny Jacindy Ardern opublikowaliśmy 27 stycznia 2018r.
Przeciętnemu mieszkańcowi Stanów czy Europy Nowa Zelandia kojarzy się przede wszystkim z plenerami z Władcy pierścieni. Wiadomości z tego odległego wyspiarskiego kraju rzadko trafiają do medialnego obiegu nawet w dzielących z nim język krajach anglosaskich. Zmieniło się to latem zeszłego roku, gdy liderką opozycyjnej nowozelandzkiej Partii Pracy została – zaledwie siedem tygodni przed wyborami – Jacinda Ardern. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Polityczka przyciągnęła do partii darczyńców i nowych członków, a laburzyści zajęli drugie miejsce w wyborach, co pozwoliło im utworzyć rząd z Ardern na czele.
Co przyciąga sympatyków i media do polityczki? W momencie pisania tego tekstu urodzona w 1980 roku Ardern była najmłodszą szefową rządu na świecie. Jest też bardzo retorycznie i polemicznie sprawna, dobrze wypada w mediach, świetnie nadaje się na ikonę pokoleniowej i genderowej zmiany. W trakcie kampanii nie miała problemów, by naciskana przez dziennikarzy powiedzieć, że samo pytanie kobiet starających się o pracę o plany macierzyńskie jest seksistowskie, a odpowiedź na nie w żaden sposób nie powinno decydować, czy kobieta dostanie stanowisko, czy nie. W tym stanowisko premierki. Jak niedawno ogłosiła Ardern, w czerwcu ma urodzić dziecko i po kilku tygodniach przerwy wrócić do pracy szefowej rządu – co ma szansę stać się kolejnym symbolem zmian. W XXI wieku powinniśmy się w końcu przyzwyczaić do tego, że kobiety łączą najwyższe funkcje w państwie z macierzyństwem.
czytaj także
Karierę Ardern warto także obserwować z innych powodów. Powodzenie lub klęska jej projektu może pokazać nam, w jaki sposób odnowiona, centrowa lewica poradzi sobie dziś z wyzwaniem populizmu, inkorporując część populistycznych postulatów. Ardern mogła bowiem utworzyć rząd tylko dzięki sojuszowi z populistyczną, antyimigrancką partią New Zealand First. Jej lider, Winston Peters, otrzymał tekę wicepremiera, a nowy rząd zobowiązał się do szeregu posunięć mających ograniczyć imigrację. Pół roku po utworzeniu rządu wciąż trudno powiedzieć, czy laburzystom uda się rozbroić populistyczną agendę, czy wręcz przeciwnie – jak od początku obawiała się część komentatorów – ich rząd stanie się zakładnikiem programu antyimigranckiej prawicy.
Laboratorium na końcu świata
Można też zapytać, na ile rozstrzygnięcia z Nowej Zelandii są istotne w szerszym kontekście. Zwłaszcza, że w sukcesie wyborczym Ardern było wiele przypadku. Jej partia zyskała na wyborczej implozji nowozelandzkich Zielonych, która zaczęła się po tym, gdy współprzewodnicząca partii, Metiria Turei, przyznała się do tego, że jako studentka oszukiwała system opieki socjalnej, by utrzymać nieprzysługujący jej już zasiłek. Wyznanie polityczki miało być punktem wyjścia do ambitnego planu reformy systemu opieki społecznej, pod kątem interesów jego beneficjentów i z początku przyniosło Zielonym wzrost poparcia w sondażach. Niestety, wkrótce prasa odkryła, że Turei ma też na koncie oszustwo wyborcze – zarejestrowała się w okręgu, w którym nie miała prawa głosować, by móc wesprzeć startującą tam przyjaciółkę. Gdy sprawa wyszła na jaw, poparcie Zielonych zaczęło spadać, a Turei została zmuszona do odejścia w niesławie. W końcu Zieloni zamiast prognozowanych w sondażach 13% uzyskali 6,27% głosów.
Przypadek Ardern może być też ważny, ponieważ – jak pisał w „Jacobinie” Branko Martetic – Nowa Zelandia zawsze była czymś w rodzaju demokratycznego laboratorium, gdzie idee, które później określały politykę w wielu krajach rozwiniętych, pojawiały się po raz pierwszy lub występowały w szczególnie radykalnej, doprowadzonej do logicznego końca formie.
Wiśniewska: Na Nowoczesną i PO nie możemy liczyć. Czas zjednoczyć lewicę
czytaj także
Nowa Zelandia w 1893 roku jako pierwsze państwo przyznała kobietom prawo głosu. W latach 1890–1920 rządzący tam liberałowie zbudowali jedno z pierwszych państw opiekuńczych. System ten załamał się w czasie Wielkiego Kryzysu lat 30. Ten wyniósł jednak do władzy laburzystów, a ci zbudowali na antypodach solidną socjaldemokrację – choć mocno konserwatywną społecznie i pozostawiającą Maorysów poza granicami społecznej solidarności.
W latach 80. Nowa Zelandia najsilniej ze wszystkich państw rozwiniętych poszła w kierunku deregulacji, prywatyzacji i innych rozwiązań kojarzonych z nazwiskami Reagana i Thatcher. Rozwiązania te wdrażały w życie zarówno rządy konserwatywnej Partii Narodowej, jak i laburzystów. Do czasu aż władzę w partii i kraju zdobyła Helen Clark – szefowa rządu w latach 1999–2008 – w swoim przywiązaniu do „trzeciej drogi” uchodząca za „bardziej blairowską” od samego Blaira i jego New Labour.
Czy rząd Ardern okaże się laboratorium centrolewicy odpowiadającej na problemy XXI wieku?
Kryzysy i kompromisy
Z pewnością laburzyści nie będą mieli łatwego zadania. Rząd Ardern dziedziczy kraj po ponad ośmiu latach konserwatywnych rządów, które w odpowiedzi na kryzys finansowy lat 2007–2008 aplikowały znane nam aż za dobrze z Europy rozwiązania: cięcia, oszczędności, deregulacje. Efekt: kryzys społeczny w wielu wymiarach.
Czy rząd Ardern okaże się laboratorium centrolewicy odpowiadającej na problemy XXI wieku?
Kraj nie ma pieniędzy na inwestycje infrastrukturalne, co daje się szczególnie odczuć w coraz trudniejszych do życia i poruszania się dużych miastach. Spadkowi jakości życia w Auckland czy Wellington towarzyszy przy tym puchnięcie bańki na rynku nieruchomości. Rosnące ceny mieszkań, domów i czynszów utrudniają nabycie własnego lokum klasie średniej, a najuboższych wpychają w bezdomność. W ciągu ostatniej dekady w kraju wzrosła także liczba szkodliwych emisji i nastąpiło wyraźne pogorszenie jakości środowiska naturalnego – tradycyjnie mającego stanowić wielki turystyczny atut Nowej Zelandii.
Jeśli dodamy do tego niedofinansowaną służbę zdrowia i rosnące wskaźniki ubóstwa, to trudno się dziwić, że nastroje się radykalizują. Z lewa i prawa. Partie tak jak New Zealand First o wszystko obwiniają imigrację. To imigranci mają przeciążać infrastrukturę wielkich miast, zabierać pracę rodowitym obywatelom, tworzyć inflacyjny nacisk na rynek nieruchomości. Z drugiej strony, coraz więcej obywateli położonego na antypodach państwa ma przekonanie, że cały wolnorynkowy system jeśli w ogóle działa, to z pewnością nie w ich interesie.
Sama Ardern nigdy nie miała doświadczenia w organizacjach radykalnej lewicy – jak liderzy Podemos, czy Syrizy – była raczej związana z globalistyczną, centrową trzecią drogą. Doświadczenie zdobywała pracując jako riserczerka dla Clark, przez krótki czas współtworzyła nawet jeden z licznych zespołów doradców Blaira. W kampanii sięgała jednak po o wiele bardziej radykalną polityczną retorykę, niż wskazywałaby na to jej polityczna biografia. Dyskutując o problemach mieszkalnictwa, wprost mówiła, że kapitalizm zawiódł. Przejęła także część retoryki antyimigranckiej, usiłując oczyścić ją z rasizmu i innych toksycznych treści. Nowa Zelandia musi ograniczyć migrację nie ze względu na „kulturowe zagrożenie”, ale z powodu przeciążonej i niedoinwestowanej infrastruktury – argumentowała.
czytaj także
Gdy jednak utworzyła rząd, musiała zrezygnować z wielu kampanijnych obietnic. Przede wszystkim tych związanych z progresywnymi reformami systemu podatkowego. Wpływowe w New Zealand First lobby farmerskie zablokowało zmianę zasad naliczania podatków gruntowych i opłat hydrologicznych. Partia Pracy wycofała się także z planów wprowadzania podatków od wzrostu wartości kapitału (w Nowej Zelandii nie ma dziś ich w ogóle) i obiecała, że nie będzie próbować wprowadzać tym zmian w pierwszej kadencji.
Tak daleko, tak blisko
Czy jednak uda się jej wygrać walkę o drugą zależeć będzie od tego, w jaki sposób udzieli odpowiedzi na trapiące kraj kryzysy. Od tego, czy rozbroi populistyczne wyzwanie z prawa, formułując nowym językiem wyrażane przez populistów autentyczne problemy, czy da się podporządkować agendzie anty-imigranckiej prawicy.
Na razie młoda polityczka, niesiona na fali medialnej popularności ciągle cieszy się politycznym miesiącem miodowym. Wyborcy, media i opinia publiczna w końcu zaczną ją jednak rozliczać z realnych rezultatów. Choć pozornie problemy rządu Ardern w ogóle nas nie dotyczą, to zmaga się on z wyzwaniami, na które nie potrafi dziś udzielić odpowiedzi większość demokracji liberalnych. A jeśli ma przetrwać udzielić ich musi. Dlatego, choć Wellington jest bardzo daleko, warto patrzeć uważnie, jak rozwijać się tam będzie sytuacja.