W Marszu dla Aleppo – Civil March for Aleppo – Beata Zuzanna Borawska szła od początku, czyli od 26 grudnia 2016 roku. Z Berlina doszła do Drezna, później dołączyła jeszcze na kilka dni w Pradze, a kolejny etap planuje w Turcji w czerwcu. Przeczytajcie jej reportaż.
– Co miła pani tak chodzi w tę i we w tę? – pyta portier.
– Próbuję zebrać myśli, ale coś mi nie idzie – odpowiadam.
– Tyle pani myśli, że później nic, tylko cuda z tego wychodzą.
– Myśli pan, że można wychodzić cuda?
– Pewnie, że można, miła pani!
**
Po powrocie z Pragi zorganizowałam w Szczecinie spotkanie na temat marszu, by zachęcić innych do udziału w nim. W pierwszej części spotkania, które odbyło się w Teatrze Kana, wraz z kilkoma innymi uczestnikami i uczestniczkami opowiadaliśmy o swojej motywacji, wspominaliśmy, jak wygląda przykładowy harmonogram dnia. Nasze refleksje przerywały pytania publiczności, w tle wyświetlane były fotografie Macieja Soi, Janusza Rateckiego i Ryszarda Szpytmana. Po półtoragodzinnej rozmowie oddaliśmy głos uchodźcom, którzy w filmie Ellke Sasse Moja ucieczka pokazują swoje filmy nagrane telefonami komórkowymi w trakcie drogi do Europy. Myślę, że po obejrzeniu tego filmu nikt z widzów już nigdy nie nazwie uchodźców dziczą, brudasami czy gwałcicielami, nie padnie też, powtarzane jak mantra, stwierdzenie, że „skoro mają telefony komórkowe, to są to imigranci ekonomiczni, a nie uchodźcy”.
Po spotkaniu w Szczecinie dostałam zaproszenie współorganizowania takich spotkań w Zielonej Górze i Wrocławiu.
Pierwszy wieczór marszu
Pierwszy wieczór marszu dał nam lekcję, na którą chyba nikt nie był przygotowany. Siedzimy w olbrzymim kręgu, w sali gimnastycznej, nie znając się nawzajem. Jesteśmy w różnym wieku, pochodzimy z różnych stron świata, choć najczęściej słychać język polski.
Pierwsza kilkugodzinna dyskusja poświęcona jest fladze syryjskiej, w którą niektórzy Syryjczycy są niemal ubrani i którą chcą nieść na swoich plecach podczas marszu. Marsz z założenia jest apolityczny i areligijny, obowiązuje zakaz jakiejkolwiek manifestacji przynależności, dozwolone są tylko flagi koloru białego. Ale dla Syryjczyków białe flagi to symbol kapitulacji, a oni poddawać się nie mają zamiaru.
Dla wielu uczestników marszu flagi nie są problemem. Gdyby kiedyś Polska potrzebowała pomocy i zorganizowano by taki marsz – mówią – dlaczego niesienie na plecach biało-czerwonej flagi miałoby być zakazane?
czytaj także
Wyjaśnijmy jeszcze, że sporna flaga to symbol rebeliantów, reżim Asada posługuje się inną. Zaczyna się dyskusja. Jeden z Syryjczyków pełnym emocji tonem opowiada o śmierci swoich bliskich, wychodzi z kręgu i pięścią uderza o ścianę sali gimnastycznej, powtarzając, że jeśli nie będziemy nieśli tej flagi, to nie będziemy mieli ochrony i nas zabiją… Potem płacze. Piszę do przyjaciela, że możliwe, że mój marsz skończy się jutro, bo wszyscy zaczynają się kłócić. Włoszka o imieniu Sara zaczyna głośno płakać, ciężar emocji wszystkich nas przytłacza. Ktoś ją przytula i pociesza.
Dyskutujemy dalej. Część z nas chce pozwolić Syryjczykom nieść flagę, inni po pierwszym dniu rozważają rezygnację z marszu, jeśli flagi zostaną, część nie ma jeszcze wyrobionego zdania. Dociera do nas, że prawa człowieka, choć niezbywalne i przynależne każdemu, są jednak sprawą polityczną i od działań politycznych zależy ich respektowanie. Tej nocy nie udaje się uciec od polityki. Dla większości z nas złożoność tego konfliktu jest zbyt abstrakcyjna i ociera się o absurd.
Po kilku godzinach wciąż nie udaje się dojść do porozumienia: Syryjczycy postanawiają iść dalej z flagą, do rozmów mamy wrócić następnego dnia wieczorem. Ubrany we flagę Syryjczyk podchodzi do Sary, przytulają się.
Niestety kolejnego dnia nie wrócimy do rozmów, los pokrzyżował nasze plany. W nocy w prasie arabskiej ukazało się zdjęcie Anny Alboth, pomysłodawczyni marszu, na tle rozłożonej za jej plecami spornej flagi. To przypadkowe ujęcie z berlińskiego lotniska Tempelhof, skąd wyruszyliśmy, spowodowało przypisanie nam przez media jednoznacznej przynależności politycznej, czego przecież chcieliśmy uniknąć. W związku z tym Ania kategorycznie zabrania niesienia flag, co nie zostaje zaakceptowane przez niektórych Syryjczyków, dla których flaga jest jakby drugą skórą. W konsekwencji ta grupa opuszcza marsz, zostawiając pozostałych z poczuciem winy. Drugiego dnia mówi się niemal tylko o tym, co stało się ubiegłej nocy i rankiem. Mnie również dręczy poczucie klęski – przecież wszyscy chcieli dobrze…
czytaj także
Sylwester, fajerwerki, namiot
Kolejne mocne wspomnienie to Sylwester. Mój pierwszy w życiu bez przyjaciół czy rodziny. Rankiem ostatniego dnia roku dostajemy informację, że będziemy spać w namiotach. Ci, którzy namiotu nie mają, nie muszą się martwić – jest jeden duży namiot zbiorowy. Ja namiotu nie mam, jest mróz, mój śpiwór nie jest przystosowany do minusowych temperatur.
Ostatecznie teamowi organizacyjnemu udaje się załatwić miejsce na betonowej podłodze w starej szatni przy boisku na skraju małego miasteczka, a może wioski. W kranie zimna woda, ale działają toalety, a miejscowi przynieśli dwa małe grzejniki. Biały ogrodowy namiot zamiast do spania posłuży dzisiaj jako miejsce spotkania sylwestrowego.
Do wnętrza namiotu dobiegają odgłosy fajerwerków. Przypomina mi się przyjaciółka, która dwa lata temu przeżyła atak terrorystyczny na tunezyjskiej plaży. Kiedy trzymając na rękach swoją niespełna roczną córeczkę, usłyszała strzały, szukała na niebie fajerwerków – takie było jej pierwsze skojarzenie. Zamiast światełek zobaczyła biegnący w panice tłum plażowiczów. Po chwili okazało się, że terrorysta zabija na oślep ludzi. Cudem udało się im uciec, a napastnik został zastrzelony przed wejściem do hotelu. Tymczasem do namiotu wchodzi Wertuchi z Armenii, która od kilku miesięcy mieszka i pracuje w Polsce. Opowiadała o swoich przeżyciach z dzieciństwa, o tym, jak ojciec poszedł na wojnę, a ona z rodzeństwem i matką przesiedziała kilka miesięcy w piwnicy, nasłuchując strzałów. Po wojnie – opowiadała – pojechała ze szkolną wycieczką oglądać fajerwerki. Kiedy usłyszała huk, wraz z koleżanką automatycznie próbowały schować się pod stół…
Wybuchy fajerwerków nasilają się. Miejscowi świętują. My w namiocie zapalamy świeczkę i czcimy początek nowego roku chwilą ciszy. Jest z nami wielu uchodźców, Syryjczyków, płaczą. My też płaczemy. Przez cały czas przychodzą SMS-y i telefony z życzeniami, wielu znajomych nie wiedziało, że jestem na marszu. Mimo nie najlepszego nastroju włączamy muzykę i tańczymy. Ruch powoduje chwilowe uwolnienie emocji: przełamuje barierę fizyczną, zespalając ciała we wspólnym tańcu.
**
Kiedy dojeżdżałam na spotkanie do Wrocławia, było po północy. O tej porze byłam jedyną podróżną w przedziale. Konduktor zapytał, czy może się dosiąść i przez chwilę porozmawiać. Swoje opowieści zaczął od polityki: że w kolei to wszyscy głosują na PiS, bo Kaczyński lubi kolej, więc nikogo nie zwolnią. Mówi, że jakbym była jego żoną, mogłabym podróżować po Europie przez trzy miesiące za trzydzieści złotych, więc żebym się zastanowiła, bo jest wolny. Opowiada, że mieszka u matki, bo mieszkania drogie, ale oddaje jej z wypłaty tysiąc złotych i za to matka mu gotuje, opiera i płaci rachunki. Resztę zabiera dla siebie, pije mało, tylko jak jest okazja i nigdy na służbie. Pyta, gdzie bawiłam się na Sylwestra. Opowiadam o marszu, o namiocie, o fajerwerkach… Mówi, że też fajnie, bo inaczej, po czym pyta, ile kosztuje wstęp na takie coś.
W normalnym życiu
Kiedy drugi raz pojechałam na marsz, ludzie pytali mnie, jak jest po „drugiej stronie”, w „normalnym życiu”. Czy można wrócić z marszu i być tym, kim było się przedtem?
Do „normalnego życia” wróciłam pod koniec stycznia. Marsz wciąż idzie, właśnie zaczął się jego szósty miesiąc. Przeszedł przez Niemcy, Czechy, Austrię, Słowenię, Chorwację, Bośnię i Hercegowinę, Serbię, Macedonię, Grecję, a wkrótce wejdzie na teren Turcji w kierunku Syrii.
Poznani na marszu Syryjczycy niemal nieustannie są ze mną w kontakcie, piszą do mnie na Facebooku, zapraszają na wspólny posiłek, spotkania. Interesują się tym, jak wygląda moje życie. Moim wciąż kulawym niemieckim opowiadam im o protestach kobiet w Polsce na 8 marca. Bardzo ich to interesuje, dużo pytają. Staram się dbać o te relacje, ale nie zawsze mam czas, nastrój, ochotę wszystko tłumaczyć, opowiadać, rozmawiać. To zrozumiałe, choć zaraz pojawia się refleksja: kto właściwie nie chce się integrować? „My” czy „oni”?
W tym czasie w Polsce pracuję przy spektaklu tanecznym poświęconym kobietom, a w Berlinie rozpoczyna się pierwszy etap projektu muzycznego Techno jest kobietą, który w założeniu ma być zrealizowany i sfinansowany tylko przez kobiety. Trzy uzdolnione muzyczki weszły do studia, a czwarta to zarejestrowała. Projekty w toku. Z kilkumiesięcznym poślizgiem udało się dopiąć przedpremierowy pokaz filmu Przejście. Współprowadziłam też warsztaty dla dzieci, a podczas kolejnej edycji Szczecińskiego Festiwalu Muzyki Dawnej byłam odpowiedzialna za obsługę medialną i promocję. W życiu prywatnym też się trochę wydarzyło. A w tle tego „normalnego życia” na ekranach komputerów migają kilkuminutowe filmiki pokazujące dzieci, kobiet, mężczyzn duszących się i umierających w wyniku ataku chemicznego w Syrii, w Czeczenii trwa prześladowanie gejów, a w Polsce Matki Polki na wyrębie – kobiety karmiące swoje dzieci piersią na pniach pozostałych po drzewach masowo ścinanych w wyniku „prawa Szyszki”. Normalne życie.
Pobudka w meczecie
Patrzę na zdjęcie, przedstawiające moją pobudkę w meczecie. Jego autor, Janusz Ratecki, poprosił mnie o kilka słów komentarza. Tworzy właśnie fotoreportaż z Marszu dla Aleppo, w którym uczestniczyłam.
Gdy się patrzy na to zdjęcie, nie sposób nie pomyśleć o religii. Jestem zdeklarowaną ateistką, wierzę w miłość. Pochodzę z rodziny o silnej katolickiej tradycji, ale brat babci od strony matki i jego rodzina są Świadkami Jehowy, a kuzynka ze strony ojca wyszła za muzułmanina. Patrząc w lustro na swój „żydowski” nos, zastanawiam się, czy coś jeszcze jest do odkrycia. W swoim domu gościłam ludzi z większości kontynentów, różnych narodowości, różnych wyznań. Kiedy religia nie wykorzystuje wierzeń do łamania praw człowieka i zwierząt czy niszczenia, tylko służy samorozwojowi człowieka, nie przeszkadza mi w ogóle. Był czas, kiedy w Szczecinie gościłam w swoim domu przyjaciela muzułmanina z Maroka, który modlił się na swoim dywaniku w salonie. Było to coś najnormalniejszego na świecie.
Skąd pobudka w meczecie? Tego wieczora mnie i pozostałych uczestników marszu postanowili ugościć i przenocować muzułmanie z Czech. Cóż więcej mogę napisać… Dzięki za nocleg i falafele. Salam alejkum, bracia.
czytaj także
Arab przyszłości
Przygotowując się do spotkań, czytam m.in. komiksy: Araba przyszłości, Najlepszych wrogów. Kolega podrzuca mi jeszcze „pismo dla hipsterów i deskorolkarzy”, czyli numer „Vice’a” sprzed kilku lat, cały poświęcony Syrii, oraz zeszłoroczny numer „Literatury na świecie” na temat literatury arabskiej, który też coraz częściej wyziera spod mojej poduszki.
Długi majowy weekend, pakuję „Vice’a” i jadę z niespełna trzylatką – tą samą, która dwa lata temu przeżyła atak terrorystyczny w Tunezji – w jej pierwszą podróż pociągiem. Kiedy ona przez szybę podziwia widoki, ja czytam o uczniu podstawówki, którego matka odprowadza do szkoły; gdy z oddali dochodzą odgłosy wybuchu, chłopiec pyta matki, czy to bomba, i nie chce zostać w szkole. Matka uspokaja go, mówiąc, że to burza, ale chłopiec nie daje się nabrać, ripostuje: „To w takim razie, gdzie jest deszcz?!”. Moja towarzyszka podróży pokazuje paluszkiem zieloną łąkę usianą żółtymi mleczami. Gdy wyrywa jej się: „Cieszę się, że to widzę!”, porusza mnie prostota i głębia tego westchnienia. Czy chłopiec z artykułu ma tyle szczęścia co to dziecko? Czy w ogóle jeszcze żyje?
Apelujemy, otwórzmy korytarz humanitarny dla cywilów z Aleppo!
czytaj także
**
Przed spotkaniem w Zielonej Górze czuję stres. Przez ponad godzinę będę sama opowiadała o marszu, uchodźcach, Syrii. Pytania w mojej głowie nie dają spokoju: czy jestem kompetentna? Czy wiem wystarczająco dużo? Czy powinnam? Krótkie: „jak nie ja, to kto?” przywraca spokój.
Na spotkanie przychodzi około czterdziestu osób, pół godziny przed rozpoczęciem w budynku BWA, gdzie miało się odbyć, wysiada prąd. Udaje się nam szybko przenieść do siedziby Fundacji Baba. Kiedy tam idziemy, Zosia Szozda z grupy nieformalnej Wspólna ZG opowiada mi, jak mieszkańcy „powiesili ją” na słupach i drzewach, które mijamy. Chciała sprowadzić do Zielonej Góry rodzinę syryjską albo dzieci z Aleppo, co wywołało falę hejtu i gróźb pod jej adresem.
Na spotkanie przyszła też Ukrainka, która do Polski przyjechała kilka lat temu jako imigrantka zarobkowa i życie tutaj bardzo jej się podobało, ale od około dwóch lat narracja prowadzona przez ruchy narodowe w kraju sprawia, że po 19 boi się wychodzić z domu.
Jagielski: Kolacja w Aleppo [fragment „Wszystkich wojen Lary”]
czytaj także
Czerwony dywan i czerwone trzewiki
Spotkanie we Wrocławiu odbywa się w Instytucie Grotowskiego. Oprócz mnie o marszu opowiada Damian Barański, który był w teamie organizacyjnym. Nasze narracje uzupełniają się. Damian odpowiadał za kontakty z artystami, osobami publicznymi, celebrytami, których próbował namówić na dołączenie do marszu choćby na kilka chwil. Opowiada, że korespondował z kilkunastoma takimi osobami, ze świecznika. Każe publiczności zgadywać, ile z tych osób dołączyło do marszu czy w inny sposób włączyło się w inicjatywę. Prawidłowa odpowiedź brzmi: ZERO. Osoby te zasłaniały się głównie swoim wizerunkiem, twierdząc, że temat jest tak drażliwy i tak bardzo dzieli polskie społeczeństwo, że nie chciały publicznie zabierać głosu na ten temat. Podczas prywatnej rozmowy słyszę, że chodziło m.in. o znaną aktorkę, pisarkę i muzyka. Reszty listy nie chcę poznać nigdy.
Kiedy kilka dni temu zapytano Anię, gdzie podstawić taksówkę, by mogła na uroczystej gali odebrać przyznaną jej nagrodę „człowieka roku”, zażartowała – jak relacjonuje na Facebooku – że na grecko-turecką granicę albo pod tureckie więzienie. A jej czerwone trzewiki, w których schodziła Europę, na pewno będą pasowały do czerwonego dywanu. Zapewne wtedy zdjęcia z nią jako laureatką będą pasowały do wizerunku niejednej polskiej gwieździe…
czytaj także
Frajerstwo?!
Planuję znów dołączyć do marszu w połowie czerwca. To ostatni, najtrudniejszy etap. Została garstka ludzi. Właśnie z tą „resztą” chcę iść. Jest jeszcze czas i okazja, żeby przestać panicznie bać się o swój wizerunek. Bycie na świeczniku pozwala często na wyznaczenie nowych ścieżek, którymi podążą potem inni. Pięć miesięcy trwania marszu o pokój to dowód, że idea, która za nim stoi, warta jest poparcia i wsparcia. Mam nadzieję, że pociągnie ona jeszcze za sobą – właśnie teraz, na tej ostatniej, najtrudniejszej prostej – rzeszę ludzi, którzy chwycą za rękę Anię Alboth i maszerujących z nią od początku ludzi. Wszystko po to, by pokazać mieszkańcom i mieszkankom Syrii, że nie są sami. I po to, by tym, którzy szli w marszu przez te pięć miesięcy, że ich nadzieja to nie frajerstwo. Wierzę – jak przywołany na początku portier – że można wychodzić ten cud pokoju.
**
Beata Zuzanna Borawska (1985) – dziennikarka muzyczna, animatorka kultury oraz producentka i właścicielka wydawnictwa muzycznego Big Flow (www.bigflow.pl).