Plus dla Miłoszewskiego za podjęcie problemu przemocy domowej. Jednak „Gniew” rozczarowuje.
Najpierw pragnę dołączyć się do podziękowań autora Gniewu, Zygmunta Miłoszewskiego, dla Joanny Piotrowskiej i Feminoteki. Jak pisze: „Otworzyła mi oczy na powszechność problemu przemocy wobec kobiet i seksizmu w ogóle”. Brawo Pio! Tyle lat, tyle kampanii poczynając od „bo zupa była za słona”, tyle mówienia o tym i pisania choćby przy okazji zablokowania ratyfikacji konwencji antyprzemocowej, tyle oczywistego seksizmu, który widać gołym okiem – i nic, oczy nadal zamknięte. A Joannie się udało, chociaż jeżeli ktoś przez tyle lat tego nie zauważył, sytuacja mogłaby się wydawać beznadziejna. Oczywiście lepiej późno niż wcale, więc pierwszy plus dla Miłoszewskiego za podjęcie w swoim ostatnim kryminale problemu przemocy domowej.
Są też i inne plusy, z których autor ten jest znany. Wartka akcja, dobrze zbudowana postać prokuratora Szackiego, prawie chandlerowski sarkazm, szczególnie dostaje się odpowiedzialnemu za ruch drogowy w Olsztynie, jest też nawet żarcik środowiskowy – Jarosław Klejnocki jako zwariowany profiler.
Jak chwalić to chwalić. Książka zaczyna się od tego, że dowiadujemy się kto zabił, nie wiemy jednak kogo. Dobre. Dalej – bardzo pomysłowy i widowiskowy sposób na zabójstwo, jeszcze się z takim nie spotkałam. Jeśli naprawdę można tak zabić, to jest to dość proste i do wykonania domowymi środkami, miejmy nadzieję, że nikt z tej podpowiedzi nie skorzysta.
I tak do połowy powieści wszystko ładnie się toczy po tej wąskiej granicy, która oddziela, powiedzmy, realizm od fantastycznych i naciąganych pomysłów. Łykamy nawet historię o tym, jak to młody, początkujący prokurator składa do zwierzchnictwa skargę na swojego przełożonego. Zarzuca mu seksistowskie słownictwo i zlekceważenie zgłoszenia od ofiary przemocy, która niezbyt jasno wyjaśniała swoją sytuację. Przy okazji nieco dydaktyki i podstawowych informacji o typowych zachowaniach ofiar.
Autorzy policyjnych kryminałów zwykle idą w realizm, czyli seksizm, ale tutaj seksizmowi przełożonego ktoś daje odpór, a przełożony wstydzi się za swoje zachowanie. Trochę się dziwimy, ale nic, lecimy…
Niestety od pewnego momentu cała ta konstrukcja zaczyna się walić. Wydumane historie, nieprawdopodobne (w ramach konwencji, w której pewien poziom nieprawdopodobieństwa przecież wybaczamy) wyjaśnienia, wątpliwe zakończenie. Aż przykro na to patrzeć.
Jeśli, ktoś mi nie wierzy i chce sam się przekonać, to w tym miejscu powinien się zatrzymać. Nie czytać dalej, bo żeby to uzasadnić muszę zdradzić rozmaite szczegóły.
Uwaga, spoiler!
Mordercą, którego poznajemy w prologu, jest sam prokurator Szacki. Świetne, zaskakujące! Nasz ulubiony, wiecznie wkurzony mizantrop, tak jak pewnie każdy człowiek w pewnych okolicznościach, okazuje się zdolny do popełnienia zbrodni. W sytuację, w której morderczy instynkt zwycięży, zostaje wmanewrowany przez Geniusza Zbrodni. Zabójstwo, które mogłoby być ostatecznie usprawiedliwione, w gruncie rzeczy jest zbyteczne. I to był znakomity pomysł na kryminał, taki z poważnym dylematem moralnym. Podobnie godnym pochwały i mającym duży potencjał był pomysł na zajęcie się przemocą wobec kobiet. Połączenie tych dwóch pomysłów okazało się jednak katastrofą. Autor nie może sensownie rozwinąć wątku tropienia Geniusza Zbrodni, bo musi sztukować wątki przemocowe. Geniusz jest aż nazbyt genialny i dysponuje umiejętnościami i możliwościami trudnymi do wyjaśnienia. W końcu potrafi nawet zniknąć z okrążonego przez policję domu wraz z uprowadzonym (?) Szackim. Widać nie można było go ani zabić, ani wsadzić do więzienia, trzeba było w tajemniczy sposób usunąć. I dlaczego wcześniej nie obserwowano ani przestępcy, ani domu?
Do historii domowej przemocy potrzebna jest kobieta, mścicielka. Jest nią wspólniczka, perfidnie, choć bez przemocy, wykorzystana przez Geniusza Zbrodni osiemnastolatka, kiedyś adoptowana i wychowana w porządnej mieszczańskiej rodzinie. Dobra uczennica, która zawsze musi mówić rodzicom, gdzie wychodzi. Jako postać jest kompletnie niewiarygodna. Żeby połączyć ją z nękaną kobietą (z tej lepszej części kryminału) autor używa jakiejś akrobatyki narracyjnej. W momencie, kiedy można by ją łatwiej zidentyfikować, zawodzi rozmawiająca z dzieckiem świetna policyjna psycholożka. Na wszystkich swoich rysunkach chłopczyk, synek ofiary, trzyma kogoś za rękę, ale ona oczywiście nie pyta go, kto to jest. Można takie przykłady mnożyć.
I wreszcie z tej słusznej powieści morał płynie taki, że z adoptowanymi dziećmi to jednak trzeba uważać. Dziewczyna, która kiedyś była ofiarą, łatwo może zostać wynaturzoną morderczynią, zdolną do każdego okrucieństwa.
Jest jednak za głupia, żeby sama to wymyślić, do tego trzeba faceta. A przemoc domowa to trochę zawracanie głowy, bo prawdziwe pojedynki toczone są między samcami.
Wielka szkoda, bo mogły powstać dwa naprawdę dobre kryminały, a wyszedł groch z kapustą.
Zygmunt Miłoszewski, „Gniew”, wydawnictwo W.A.B. 2014