Wniknięcie w stan umysłu dzisiejszego nacjonalisty jest jak zapadanie się w grząskiej matni odwiecznego mitu, który zawsze wyznacza tę samą grupę kozłów ofiarnych.
Nie wymyśliłam tego tytułu: pochodzi on z okładki „New Statesmana”, jedynego chyba w miarę lewicowego pisma wydawanego na Wyspach Brytyjskich (wszystkie wahania w tekście zamierzone). Nie chodzi mi tu jednak o to, by wdawać się w ocenę owego medium, a jedynie o to, by wykraść mu tytuł. W oryginale tytuł ten odnosił się do pewnego arabsko-francuskiego komika, który pozwalał sobie na niewybredne antysemickie żarty i tym samym sparaliżował liberalną opinię publiczną we Francji, która natychmiast uwikłała się w nieuchronną kazuistykę „komu wolno co i o kim”. Ja tymczasem chciałabym się odnieść do tego, co w tej chwili wyrabia się na wyspach, czyli do zawrotnej kariery BNP (British National Party) i UKIP (UK Independence Party), które jakby nigdy nic powróciły do starego dobrego antysemickiego żargonu, odgrzewając przy tym wszystkie inne rasistowskie kotlety.
Oglądam właśnie spot wyborczy przygotowany przez młodzieżówkę BNP: kilkoro młodych ludzi, w wieku między 15 a 20 lat, wyraża troskę o swoją niepewną przyszłość w tonie wojowniczego j’accuse. Najpierw padają pytania: Kto jest odpowiedzialny za – upadającą gospodarkę, nic niewartą edukację, nadmierną konkurencję na rynku pracy, upadek tradycyjnych wartości brytyjskich, rozpad rodziny i brak perspektyw? Po czym kamera raz jeszcze pokazuje naszych spotty teenagers, smutnych pryszczatych bez cienia makijażu, ludowych i autentycznych aż do bólu (głównie estetycznego), którzy w kolejności odpowiadają: Unia Europejska, kosmopolityczni liberałowie, emigranci, homoseksualiści i żydowscy bankierzy.
Człowiek oczom i uszom nie wierzy. Anglia, wiek XXI; kraj, który w odpowiednim czasie wyśmiał Oswalda Mosleya i jego faszyzującą partyjkę, dziś masowo powraca do języka, który zdobył popularność Hitlerowi. Pryszczata młodzieżówką BNP reprezentuje zdrową, choć niezbyt piękną, substancję narodową, która wytyka palcem, a następnie strzepuje z siebie wszelką obcą naleciałość: unijną legislację, która stoi w sprzeczności z surowymi purytańskimi obyczajami wyspiarzy, a na dodatek rujnuje brytyjską gospodarkę (która, jak słyszymy między innymi od Farage’a, powinna orientować się, starym kolonialnym trybem bezwględnej eksploatacji, głównie na Azję); wielkomiejskich kosmopolitów, którzy narzucili swoje liberalne standardy wychowaniu i edukacji (żaden z młodych nie jest londyńczykiem, przeważają akcenty z północnych prowincji); wschodnioeuropejskich emigrantów, którzy kradną Brytyjczykom należne im z urodzenia miejsca pracy; gejowskie lobby, które doprowadziło do zalegalizowania małżeństw homoseksualnych, co, jak wiadomo, jest gwoździem do trumny tradycyjnej rodziny; oraz, last but not least, żydowsko-syjonistycznych bankierów, którzy tuczą się na mizerii biednych angielskich rodzin i wszystkie pieniądze odprowadzają do Izraela (bo przecież City, gdyby składało się wyłącznie z potomków arystokratycznych brytyjskich rodów, płaciłoby podatki nie na Cyprze i nie w Tel Awiwie, ale zawsze w ojczyźnie).
Co ciekawe, ta narodowa substancja wedle BNP dokonała pewnej znaczącej inkluzji, jeszcze nie do pomyślenia trzy dekady temu: jeden z pryszczatych jest niewątpliwie ajryszem, jedna zaś jest z pochodzenia Pakistanką (nie ma jednak żadnego czarnego; tu dziedzictwo Enocha Powella, nacjonalisty z lat 60., który przestrzegał białych przed rebelią czarnych niewolników w niesławnej Rivers of Blood Speech, czyli tak zwanej „mowie o rzekach krwi”, trzyma się mocno). Ma to jednak też swoje ponure znaczenie: gest z pozoru inkluzywny, sugeruje ponowną pełną rehabilitację brytyjskiego kolonializmu, powracając do starej dobrej gadki o równym statusie wszystkich mieszkańców commonwealth.
Pewno nie warto by o tym w ogóle wspominać, gdyby nie dwa fakty: 1) wcale nie taka tam marginalność tego zjawiska; 2) doskonałe odwzorowanie populistyczno-prawicowego języka, który w Weimarze wyniósł do władzy Narodowych Socjalistów. Choć w Polsce przyjęło się uważać, że tak zwana reductio ad Hitlerum to szczyt złego smaku i samo dno nudy (vide Bronisław Wildstein i jego niestrudzona krucjata, by choć jeden cień brunatnego podejrzenia nie padł na szlachetne poczynania polskiej prawicy), to mnie jednak zastanawia ta uporczywość, ten wieczny powrót tego samego, ten mechaniczny przymus powtarzania.
Dlaczego zawsze ci sami bohaterowie: gej, kosmopolityczny Europejczyk, żydowski bankier? Czy narodowe wspólnoty są tak głupie i mało oryginalne, że nie mogą jakoś updejtować (że się tak kosmopolitycznie wyrażę) swojej listy wrogów?
Wniknięcie w stan umysłu dzisiejszego nacjonalisty jest jak zapadanie się w grząskiej matni odwiecznego mitu, który zawsze wyznacza tę samą grupę kozłów ofiarnych. Naród, choć będący kategorią nowoczesną, a przez jakiś czas w nowożytnej historii nawet emancypacyjną, dziś przeszedł już całkiem na stronę ahistorycznego mitu, pociągając za sobą swoich wyznawców, którzy tym samym wypisują się z dziejowego procesu.
Rzecz jasna mityczność ta, choć atrakcyjna sama w sobie, jest także elementem nowego zjawiska, czyli właśnie owego radykalizmu głupców, którzy ubrdali sobie, że w ten sposób zajmują subwersywne pozycje antysystemowe. I choć prawicowo-narodowi publicyści (i w Anglii, i w Polsce) wciąż piętnują „lewacką subwersję”, która doprowadziła do powszechnego zepsucia obyczajów, to sami dokonują nieznanej w dziejach inflacji pojęcia subwersji. Dziś wystarczy wypowiedzieć publicznie dowolną rasistowską bzdurę, by znaleźć się po stronie dumnej antysystemowej rebelii. Wystarczy chlapnąć coś pogardliwie o niepełnosprawnych a la Korwin-Mikke, albo w stylu pana Zenka spod budki z piwem wypowiedzieć się o podrzędnej roli kobiety w związku małżeńskim, a już taki głupiec otacza się nimbem subwersywnej odwagi. Tymczasem głupcy to tylko głupcy, z całym ich tępym i bezładnym pseudoradykalizmem, który chce się krytycznie wypowiedzieć o rzeczywistości, a całkiem się z nią rozmija.
Tylko powszechna edukacja mogłaby tu coś zaradzić, ale ta – jak już wiadomo ze spotu młodzieżówki BNP – „upadła”. I coś jest na rzeczy. Moi angielscy studenci nie mają żadnego pojęcia o polityce, ponieważ nikt ich nie wychowuje do roli obywatela, ani szkoły, ani rodzina. Pojęcie obywatelskości wypadło z podręczników w chwili, w której polityka przestała być polityką, a zaczęła odsługiwać kapitał, regulując wyłącznie wpływy do i wypływy z budżetu i czuwając (coraz zresztą słabiej) nad redystrybucją.
Moi angielscy studenci myślą o sobie niemal wyłącznie jako o konsumentach: to ich główna rola życiowa. Jako studenci kosumują towar, jakim jest moje nauczanie; jako obywatele konsumują towary, jakie podsuwa im państwo w postaci rozmaitych partii, rozpatrywanych przez nich wyłącznie w kategoriach konsumenckiego wyboru.
Ograniczając się do wąskiej palety konsumeryzmu jako jedynej postawy życiowej, kompletnie głupieją. I wtedy nagle, ni stąd ni zowąd, jak diabeł z pudełka, zaskakuje ich polityczność, której istnienie do tej pory wypierali: odkrywają „zaangażowanie” i popadają w taki czy inny radykalizm idiotów. Bo, trzeba to przyznać, są idiotami – w klasycznym sensie greckich idiotes, czyli nie-obywateli, ludzi, którzy dotąd nigdy nie uczestniczyli w sferze polityki.
Populistyczny radykalizm głupców to zatem, lewicowo rzecz biorąc, wielka inkluzja – włączenie w obręb polityczności wielkiej rzeszy niczego nieświadomych idiotes – ale jest to jego jedyna zaleta. I na tym może poprzestanę – zanim znów oberwę od wielbicieli Hartdta i Negriego, lewicowych fantastów marzących o wyzyskaniu populizmu, idealistycznych internautów oraz innych neonarodowych Nowych Peryferiów…