Bardzo trudno pisze się wspomnienie o kimś, kto w zachowaniu sabotował całą powagę swojego życiorysu i branej na siebie historycznej odpowiedzialności.
Pewnie dlatego wybrano Krzysztofowi Kozłowskiemu towarzyski pseudonim „Senator”, którego używano z uśmiechem od ucha do ucha. Pasował i jednocześnie nie pasował. Wszyscy wiedzieli, że to jest nie tylko były senator krakowski, ale człowiek-historia i nawet tak wygląda, ale tylko na zdjęciu. Bo na żywo dochodzi sympatycznie ironiczny uśmiech, nieustające poczucie humoru, niemal anarchistyczne lekceważenie dla jakichkolwiek hierarchii. Przepraszam, że to piszę, ale to rzeczywiście był senator i urwis w jednej osobie. Człowiek, którego nie dało się nie lubić. Nie żaden kolejny polski Zagłoba, tylko chodząca sympatia. Nie żadna życiowa mądrość, bo za tę wcale nie ręczę, ale rzeczywista mądrość. I mimo tych wszystkich przyciągających do niego jak magnes zalet, drzwi zawsze otwarte, komórka włączona, oko mrugające na każdego, kto nawet nie śmiałby sam podejść, zagadać, ogrzać się w świetle – co tu dużo gadać – wielkiego Polaka.
No więc i ja się nie bałem. Poznałem go w Krakowie latając po mieście z chłopakami z „Tygodnika Powszechnego” Andrzejem Brzezieckim i Jarosławem Makowskim. W pewnym momencie przybiegliśmy do jakiegoś bardzo szacownego domu, gdzie rozmawiali ze sobą ludzie z podręczników historii, pijąc alkohole, na które mój prymitywny gust każe mówić „perfumy”. Nawet byłem trochę zbulwersowany, że Brzeziecki się nic nie kryguje i uderza tak wprost do samego Krzysztofa Kozłowskiego starszego od nas wiekiem o sto pięćdziesiąt lat. Otwartości „Senatora” od tej pory doświadczałem już samodzielnie i choć wtedy latałem jeszcze z nożem w zębach, prowadząc historyczne rozrachunki z bohaterami polskiej drogi do wolności, to „Senator” miał na takich jak ja więcej patentów niż same argumenty. Zasługi z czasów „Tygodnika Powszechnego” i jego historycznej roli, a także pierwszego niekomunistycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego są dobrze znane i będą teraz przypominane. Można tylko dodać, że scyzoryk się w kieszeni otwiera jeśli pomyśleć, jakich polityków przez chwilę mieliśmy i jakich mamy obecnie. I niech mi nikt nie mówi, że inteligenci nie nadają się do „normalnej polityki”. Dawali sobie radę w dużo trudniejszych czasach, czego świetnym przykładem jest odpowiedzialny za polityczną linię „Tygodnika Powszechnego” Kozłowski, skąd nie bał się skoczyć do naprawdę głębokiej i mętnej wody w MSW. A jeśli „nie pasują” teraz, gdy wszystko jedno jak, byle wygrać wybory, to nie z inteligentami z wizją jest coś nie tak, ale z takim wydrążonym systemem.
Za to nie jest łatwo opisać jego wyjątkowej życzliwości dla ludzi i postawy życiowej. Ile było możliwe, tyle przenoszą szczęśliwie aż dwa książkowe wywiady-rzeki, zrobione jeszcze w czasach, gdy gatunek ten stosowano niemal wyłącznie do historycznych postaci i przeprowadzono z odpowiednim talentem. Żałuję, że będąc w podróży, nie mogę dorzucić choć garści cytatów z Kozłowskiego, ale polecam ich lekturę. Wyjątkowy szacunek dla państwa, rzadka empatia dla odmiennych poglądów, skromność wprost proporcjonalna do zasług i celny żart.
Wdzięczny mu jestem nie tylko za wszystkie spotkania, „wódki” i rozmowy, ale także za nasze „knucie”, gdy pomagał mi namówić na udział w jakimś przedsięwzięciu któregoś ze swoich mniej dostępnych przyjaciół albo zbierać podpisy do jakiegoś ważnego listu otwartego. Nie widziałem go od dwóch lat, wiedząc że już jest bardzo chory, ale zawsze myślę o nim z uśmiechem, nawet teraz, gdy jest mi przykro, że umarł.