Świat

Egipt ma prezydenta, ale dalej rządzi armia

Gdzie są liberalni rewolucjoniści, którzy półtora roku temu dokonali cudu na placu Tahrir... Pozostali za burtą. Jednak czas działa znowu na ich korzyść.

Egipska epopeja wyborcza to historia z gatunku „jak oddawać władzę, żeby jej nie oddać” i „jak przeć do władzy, której się ponoć nie chce”. Najwyższa Rada Wojskowa marszałka Tantawiego, zwana początkowo „tymczasową”, okazała się nie taka tymczasowa. A Bractwo Muzułmańskie, które po wiktorii w wyborach do parlamentu głosiło, że odda prezydenturę innym, skusiło się i na wisienkę na torcie – jego kandydat, Mohammed Mursi, ostatecznie wygrał drugą turę i został głową państwa. Mamy więc nie całkiem odchodzących wojskowych i elekta z nie całkiem szczerego w apetycie na władzę ruchu. Jak ich pogodzić? Niektórzy już mówią o „dżentelmeńskim układzie” o podziale wpływów między generałami a islamistami. Bardziej prawdopodobne, że armia zachowa dla siebie prawdziwą władzę, a malowanego prezydenta pozostawi ze związanymi rękami.

Gdzie w tym wszystkim młodzi, liberalni rewolucjoniści, którzy półtora roku temu dokonali cudu na placu Tahrir… Pozostali za burtą. Rozgoryczeni, bez wpływu na bieg wydarzeń. Jednak czas działa znowu na ich korzyść.

Przy urnach podczas drugiej tury wyborów prezydenckich niespodzianki nie było. Kandydat islamistów pokonał ostatniego premiera reżimu Mubaraka. Tym samym powtórzył się scenariusz znany już z Tunezji i Maroka (niedługo pewnie też z Libii) – na fali wolnościowych i reformatorskich wystąpień najwięcej zyskują muzułmańscy konserwatyści. Kiedy już wychodzą z podziemia i zakładają partie – wygrywają. Zwykłym, religijnym ludziom wydają się bliżsi niż narwani rewolucjoniści, którzy głównie kłócą się między sobą. W Egipcie triumf islamistów jest jednak pozorny. Za to niby-pokonany reżim trzyma się nad wyraz mocno.

Wojskowi, kiedy już mieli pakować walizki i oddawać władzę, na chwilę przed wyborami rozwiązali zdominowany przez Bractwo parlament, co pozbawiło prezydenta-elekta zaplecza. Nowa izba nie zostanie wybrana, dopóki nie będzie konstytucji, oczywiście pisanej pod dyktando armii, która może skreślić dowolny artykuł godzący w „rację stanu”. A bez konstytucji nie wiadomo co właściwie może prezydent. O najważniejszych sprawach decydować ma zresztą większością głosów nowy super-komitet, zdominowany przez armię… Dopóki nie ma konstytucji, mundurowi zachowają władzę ustawodawczą i resorty siłowe. Dodatkowo będą mogli swobodnie aresztować i sądzić cywilów przed sądami wojskowymi. Nie brzmi to wszystko jak spełnienie snu o demokracji. To raczej mutacja systemu tureckiego z lat 80. gdzie armia stoi „na straży… (tu wpisać dowolne górnolotne słowo)” i interweniuje, kiedy poczuje się zagrożona.

Egipcjanie popełnili w lutym 2011 błąd, fetując wojsko jako obrońców ludu przed dyktatorem i jego policją. Wtedy ochoczo oddali armii leżącą na ulicy władzę, ufając, że to rozwiązanie tymczasowe, które pozwoli zabezpieczyć zdobycze rewolucji. Mogli w to wierzyć, zwłaszcza, że w regionie to już się udawało. Kilka dni przed upadkiem Mubaraka w nieodległym Nigrze wojskowi, którzy rok wcześniej odsunęli nazbyt przywiązanego się stołka prezydenta, przeprowadzili uczciwie wybory i wrócili do koszar. W 2005-2007 r. to samo stało się w Mauretanii. W Zachodniej Afryce „demokratyczny przewrót” stał się fenomenem politycznym – oświeceni oficerowie kilka razy zawierali swoiste kontrakty społeczne: wkraczali na scenę żeby skończyć z dyktaturą, dokonać niezbędnych reform, rozpisać wybory i odejść. Na to samo liczyli Egipcjanie, gorzko się jednak rozczarowali. Tutejsi generałowie od początku mieli inne plany: utrzymać władzę starej ekipy w lekko odświeżonym wydaniu.

Gdzie więc szanse dla młodych liberałów? Po pierwsze próba władzy (choćby niepełnej) odczaruje mit Bractwa – ludzie przekonają się, że to nie cudotwórcy, a pobożność nie wystarczy do walki z kryzysem. Zresztą popularność islamistów maleje i jeśli dojdzie do powtórki wyborów do parlamentu nie wyjdą z niej tak mocni jak ostatnio. Po drugie sytuacja wymusza marsz Braci w stronę centrum: Mursi już zapowiedział rząd fachowców z różnych opcji, uspokaja egipskich chrześcijan. Po trzecie: choć młodzi świeccy wypadli z walki o prezydenturę, nie są tacy znów słabi. Ich kandydatowi Hamdinowi Sabahiemu zabrakło ledwie kilka procent do wejścia do dogrywki. Dziś mają komfort patrzenia na ręce władzy (i wojskowej i tej firmowanej przez Mursiego). Mogą punktować jej słabości, mają też czas na zbudowanie struktur. Na dodatek obydwie strony ich potrzebują. Bractwo chcąc przymusić wojskowych do prawdziwego oddania władzy zyskuje w liberałach sprzymierzeńca. Nie może więc utrudniać im życia. A dla armii młodzi są – chcąc nie chcąc – przeciwwagą przeciw islamistom. Pytanie, czy będą umieli wpasować się w nowy układ sił i obrócić go na swoją korzyść?

Jędrzej Czerep – publicysta, ekspert Fundacji im. K. Pułaskiego. Absolwent Master In Euro Mediterranean Affairs (MEMA), międzynarodowego projektu akademickiego łączącego nauki polityczne, ekonomię i studia kulturoznawcze, organizowanego przez 16 uniwersytetów z 7 krajów basenu Morza Śródziemnego. Współpracował z brukselską organizacją lobbyingową Culture Action Europe, Amnesty International i telewizją Al-Jazeera English.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij