Co się udało, a co rozczarowuje w filmie „Mary Shelley” w reżyserii Haify al-Mansour?
Młoda dziewczyna z pasją pisze w notatniku, oparta plecami o nagrobek. Kamera pokazuje nazwisko na płycie. Jest to grób Mary Wollstonecraft, autorki Wołania o prawa kobiety (1792), jednej z książek założycielskich ruchu feministycznego. Dziewczyna, która pisze w notatniku, to jej córka Mary, późniejsza autorka Frankensteina.
Ta scena otwiera film biograficzny o Mary Shelley, którego światowa premiera odbyła się we wrześniu 2017 roku na festiwalu w Toronto i który 6 czerwca pojawił się w ofercie jednego z polskich serwisów streamingowych. Jest to drugi film w dorobku pochodzącej z Arabii Saudyjskiej reżyserki Haify al-Mansour, która zdobyła sławę debiutanckim filmem Dziewczynka w trampkach (2012). Pierwszy film al-Mansour był słodko-gorzką komedią o rezolutnej dziesięciolatce, która startuje w konkursie recytacji Koranu po to, żeby wygrać upragniony rower (mimo, że w Arabii Saudyjskiej tylko mężczyźni mogą jeździć na rowerach). Film al-Mansour zdobył wiele nagród na międzynarodowych festiwalach i stał się saudyjskim kandydatem do Oskara. Towarzyszące Dziewczynce zainteresowanie było tym większe, że był to pierwszy w historii tego kraju film pełnometrażowy wyreżyserowany przez kobietę.
Wydaje się zrozumiałe, dlaczego historia Mary Shelley, młodej i utalentowanej dziewczyny, buntującej się przeciwko opresyjnym dziewiętnastowiecznym normom, mogła zainteresować reżyserkę pochodzącą z kraju, w którym kobiety dopiero od roku mogą prowadzić samochód, a nadal nie wolno im rozpocząć studiów ani pójść do pracy bez zgody ojca lub męża. Niestety jednak Mary Shelley to film nierówny – fascynujące życie Mary zostaje opowiedziane w sposób zadziwiająco konwencjonalny i często ocierający się o dydaktyzm. Film nie przekonuje widza ani o wyjątkowości Mary, ani o sile jej buntu przeciwko konwenansom, ani o unikalności jej osiągnięć.
Owszem, Mary Shelley pokazuje widzom najciekawszy i najbardziej obfitujący w wydarzenia okres z życia autorki Frankensteina, czyli jej wczesną młodość. Grana przez Elle Fanning Mary to błyskotliwa nastolatka z ambicjami literackimi. Nigdy nie poznała matki, która zmarła kilka tygodni po jej urodzeniu w wyniku gorączki poporodowej. Wychowuje ją ojciec William Godwin (Stephen Dillane), który jest filozofem, publicystą i wydawcą. Poglądy Godwina, jednego z prekursorów anarchizmu, przyciągają też do niego wielu najbardziej znanych intelektualistów epoki, a także zafascynowanych rewolucyjnymi ideami artystów. W ten sposób w domu Godwinów pojawia się młody, ale już doceniony przez krytyków poeta Percy Shelley (Douglas Booth).
Szesnastoletnia Mary i o sześć lat od niej starszy Shelley błyskawicznie zakochują się w sobie: oboje są piękni, błyskotliwi i myślą, że mają przed sobą piękną przyszłość. Shelley głęboko wierzy w postępowe idee głoszone przez ojca Mary i uważa, że małżeństwo to przesąd. Dlatego fakt, że jest żonaty, a jego żona jest właśnie w drugiej ciąży, nie przeszkadza mu w rozpoczęciu romansu. W lipcu 1814 roku w atmosferze narastającego skandalu kochankowie wyjeżdżają razem do Europy, zabierając ze sobą przyrodnią siostrę Mary, Claire Clairmont (Bel Powley).
Film al-Mansour przedstawia następne dwa lata wspólnego życia całej trójki w sposób odarty z romantyzmu: wykluczenie z towarzystwa, brak pieniędzy (arystokratyczna rodzina Percy’ego wydziedziczyła go, kiedy związał się z Mary), częste zmiany adresu, ukrywanie się przed wierzycielami. Poza problemami finansowymi, wspólne życie Mary, Shelleya i Claire obfitowało też w osobiste tragedie (śmierć pierwszego dziecka pary, samobójstwa żony Shelleya oraz Fanny, przyrodniej siostry Mary i Claire) oraz w konflikty – Mary zaczęła podejrzewać, że Percy i Claire nawiązali za jej plecami romans.
Główna scenarzystka filmu, Emma Jensen, nie wykorzystała do końca potencjału dramatycznego pokazywanych wydarzeń. Film przechodzi na przykład do porządku dziennego nad zachowaniem Williama Godwina: ten piewca wolnej miłości jest tak oburzony romansem córki z Shelleyem, że zrywa z obojgiem wszelki kontakt. Wydaje się dziwne, że Mary nie buntuje się przeciwko takiemu traktowaniu, ani nie zarzuca mu hipokryzji.
Środkowa część filmu wprowadza do historii Mary nowy ton: nastolatka, która zakochała się w znanym poecie, szybko odkrywa, że wspólne życie nie będzie przypominało idylli. Shelley zmienia się z romantycznego kochanka w nieodpowiedzialnego, egoistycznego i stawiającego nieracjonalne wymagania partnera.
To samo rewizjonistyczne i prokobiece spojrzenie widać w sposobie przedstawienia relacji Shelleyów i Claire z lordem Byronem (Tom Sturridge). Obaj poeci zafascynowani są sobą nawzajem. Traktują Mary i Claire z wyższością, widząc w nich tylko partnerki seksualne (Claire nawiązuje krótki romans z Byronem), ale nie uznając ich za równe sobie pod względem intelektualnym.
Wspólny wakacyjny pobyt całej grupy nad Jeziorem Genewskim w 1816 roku stanowi jedno z najczęściej opisywanych wydarzeń w historii angielskiego romantyzmu i stał się już inspiracją dla kilku filmów (m. in. Gotyk Kena Russella, Nawiedzone lato Ivana Passera). Któregoś wieczora znudzony Byron rzuca pomysł konkursu na napisanie „opowieści grozy”. W tym wyzwaniu literackim biorą udział on sam, Shelley, Mary i Claire oraz osobisty lekarz Byrona John Polidori.
O ile żaden z poetów nie napisał wtedy nic godnego uwagi, to jednak ten nieformalny konkurs przyniósł ważne owoce dla historii literatury: po pierwsze, Polidori napisał wtedy opowiadanie Wampir, rzadko dziś czytane, ale uważane przez badaczy za pierwszy w Europie tekst w gatunku literatury wampirycznej. Po drugie, Mary zaczęła pracę Frankensteinem, powieścią, której sława w dwudziestym wieku przyćmiła sławę poetycką Shelleya i Byrona.
Wydaje się niesamowite, że Mary zaczęła pracę nad książką mając osiemnaście lat, a w momencie jej publikacji w styczniu 1818 nie skończyła jeszcze dwudziestu. Frankenstein zniósł próbę czasu dużo lepiej, niż inne powieści pochodzące z tego samego okresu, takie jak romanse historyczne Waltera Scotta czy powieści grozy Ann Radcliffe i Matthew Lewisa. Powieść Mary Shelley do dziś zadziwia potęgą wyobraźni i stawia aktualne pytania o granice nauki, etyczną odpowiedzialność naukowców oraz stosunek do inności.
Ostatni akt filmu przedstawia następne dwa lata życia Mary – jej pracę nad powieścią oraz narastające konflikty z mężem. Pojawia się też nowy wątek, czyli walka Mary o uznanie w środowisku literackim. Zgodnie ze zwyczajem epoki, Frankenstein został opublikowany anonimowo, bez nazwiska autora na okładce. Po sukcesie książki literacki Londyn natychmiast zaczął szeptać, że to niemożliwe, żeby powieść wyszła spod pióra dwudziestoletniej żony Shelleya. Pojawiły się plotki, że Frankenstein jest dziełem samego poety. Mary nie miała żadnych możliwości, żeby przekonać świat o swoim autorstwie, tym bardziej, że Shelley, zazdrosny o sukces żony, nie był zainteresowany sprostowaniem faktów.
Jensen i al-Mansour kończą film bajkową sceną: kilka lat po śmierci Shelleya, ojciec wybacza Mary i publikuje Frankensteina w swoim wydawnictwie z jej nazwiskiem na okładce. W ten sposób (co prawda – ironicznie – dzięki pomocy ojca) Mary triumfuje w końcu nad patriarchatem i zajmuje należne sobie miejsce na literackim Parnasie. Takie zakończenie filmu sugeruje, że głównym tematem Mary Shelley była walka samotnej kobiety z opresyjnym, męskim środowiskiem, oraz pokonywanie przeszkód, które patriarchalna kultura stawia na jej drodze do sukcesu. Nie jest to jednak do końca prawda.
Problemem filmu al-Mansour jest właśnie brak wyraźnie zarysowanego tematu: nie jest to ani historia życia Mary Shelley, ani portret jej małżeństwa z Shelleyem, ani film o genezie jednej z najwybitniejszych dziewiętnastowiecznych powieści. Jensen i al-Mansour starają się opowiedzieć wszystkie te trzy historie naraz, co sprawia, że kolejne sekwencje filmu nie są spójne – każda z nich wydaje się mieć inny temat przewodni.
Owszem, film pozwala nam zerknąć na ciekawe sceny lub osoby, ale nigdy nie zostajemy z nimi wystarczająco długo. Na pewno najbardziej intrygującą postacią w filmie jest lord Byron, grany przez Toma Sturridge’a jako upadła gwiazda glam-rocka (o jego makijaż oczu mógłby być zazdrosny nawet Jack Sparrow). Pod campowymi strojami i świadomie pielęgnowaną ekcentrycznością Byrona skrywają się egoizm, narcyzm i złe intencje. Poeta czerpie przyjemność z niszczenia życia innych, tak jak robi to z Claire i Polidorim. Niestety, żeby dowiedzieć się, dlaczego tak właśnie został przedstawiony, widzowie filmu będą musieli na własną rękę zacząć czytać biografię Byrona. Film niczego nam tu nie wyjaśnia.
Bel Powley (Wyznania nastolatki) w roli Claire także tworzy ciekawą kreację. Przybrana siostra Mary wychowuje się od dziecka w jej cieniu. To Mary jest zawsze uważana za ładniejszą i bardziej błyskotliwą, to jej przydarzają się romantyczne przygody. Claire wchodzi w rolę powiernicy, ale jest rozdarta między miłością wobec przybranej siostry a zazdrością. Kiedy pojawia się okazja, żeby w końcu dorównać Mary zdobywając serce innego poety, Claire zaczyna walczyć o względy Byrona z entuzjazmem, który byłby komiczny, gdyby nie smutne zakończenie ich historii.
Szkoda, że zamiast Mary Shelley al-Mansour nie nakręciła filmu o Claire i Byronie, obie te drugoplanowe postaci mają więcej energii, niż dwójka głównych bohaterów. Mary i Percy wypadają niestety bardzo blado. Grająca tytułową rolę Mary Elle Fanning (Super 8, Czarownica) to zdolna aktorka młodego pokolenia, ale tutaj jest niezbyt przekonująca. Wydaje się, że jest to przede wszystkim wina scenariusza – w filmie al-Mansour Mary Shelley tylko nominalnie jest główną bohaterką. W większości przypadków reaguje na wydarzenia, zamiast aktywnie działać. Jest pasywna podczas zalotów Shelleya i kiedy zapada decyzja o wyjeździe do Europy. Nawet jej największe osiągnięcie, powieść Frankenstein, powstaje na skutek zewnętrznego impulsu (konkursu zaproponowanego przez Byrona), a nie jej wewnętrznej potrzeby.
Film nie radzi sobie także z tym, żeby w ciekawy sposób przedstawić sam proces powstawania Frankensteina. Tym razem trudno obarczać winą scenarzystkę czy reżyserkę – jak powiedział André Téchiné przy okazji reżyserowania filmu o siostrach Brontë, pisanie jest wybitnie niefilmową czynnością. Wydaje się jednak, że Jensen i al-Mansour mogły wyraźniej przedstawić proces, który doprowadził Mary do napisania książki: krytycy Frankensteina uważają, że powieść jest zainspirowana zarówno intelektualnymi debatami, które odbywały się w domu Godwinów (a których nie widzimy na ekranie zbyt wiele), jak i tęsknotą Mary za matką, której nigdy nie udało jej się poznać, a może też pragnieniem dorównania jej na niwie literackiej (ten wątek także nie jest w filmie pokazany). Jedyne, co widzimy, to Mary, która z natchnioną miną zapisuje kolejne kartki.
Douglas Booth (Romeo i Julia, Twój Vincent) w roli Shelleya także rozczarowuje. Jego kreacja rozpada się na dwie części, między którymi nie ma połączenia: najpierw widzimy go jako błyskotliwego poetę rzucającego wyzwanie normom obyczajowym. Możemy wtedy zrozumieć motywację Mary, która od pierwszego wejrzenia się w nim zakochuje. Ale już po chwili Shelley zaczyna się zachowywać praktycznie jak parodia „złego męża” – nie umie zapewnić rodzinie środków utrzymania, nie liczy się ze zdaniem Mary, bagatelizuje jej żałobę po zmarłym dziecku i zaczyna coraz bardziej interesować się towarzystwem Claire. Ta przemiana czarującego Shelleya w irytującego Shelleya nie jest w żaden sposób umotywowana ani wyjaśniona.
Kolejnym rozczarowaniem obsadowym jest to, że rozpoznawalni i utalentowani aktorzy w rolach drugoplanowych nie mają żadnej możliwości na stworzenie ciekawych postaci: Stephen Dillane (Stannis z Gry o tron) jest tu stereotypowym ojcem, Joanne Froggart (pokojówka Anna z Downton Abbey) – stereotypową złą macochą. W epizodycznej roli przyjaciółki Mary widzimy też przez moment znaną z roli Aryi w Grze o tron Maisie Williams, jej wątek nie zostaje jednak w żaden sposób zakończony.
Natomiast to, co się udało, to strona wizualna filmu. Twórcy nie ulegli pokusie przesadnego estetyzowania – kostiumy, scenografia i zdjęcia tworzą przekonujący i autentyczny obraz Londynu na początku dziewiętnastego wieku. Pokoje są małe i ciemne, ściany brudne, a ubrania sprawiają wrażenie długo noszonych. Estetyka filmu podobna jest do tej zaproponowanej przez Jane Campion w Jaśniejszej od gwiazd, osadzonym dokładnie w tej samej epoce filmie o ostatnich latach życia poety Johna Keatsa. Jednak w przeciwieństwie do Campion, Haifaa al-Mansour nie umie zobaczyć w życiu swojej głównej bohaterki ciekawej historii. Jej film to bardziej zestaw scenek pokazujących najważniejsze wydarzenia z życia Mary Shelley, niż spójna opowieść.
Jensen i al-Mansour podkreślają w wywiadach, że były zaskoczone faktem, iż Mary Shelley nie doczekała się wcześniej żadnego filmu biograficznego. Podzielam ich zdziwienie – ja także uważam, że fascynująca historia życia pisarki powinna była zostać już dawno opowiedziana i że Mary Shelley powinna mieć własny film biograficzny zamiast błąkać się jako postać drugoplanowa po filmach i serialach poświęconym angielskim poetom romantycznym. Żałuję tylko, że dobre intencje twórczyń przełożyły się na film tak rozczarowująco niespójny i pozbawiony pasji.
W tym roku obchodzona jest dwusetna rocznica publikacji Frankensteina – ten fakt niewątpliwie nie pozostał bez wpływu na datę premiery filmu. Ale wydaje mi się, że najlepszą metodą świętowania urodzin Frankensteina nie będzie wcale obejrzenie filmu al-Mansour, tylko przeczytanie samej powieści.
Nie sposób funkcjonować we współczesnym świecie i nie natknąć się na jakieś odwołania do Frankensteina, ale większość z nas ma w pamięci tylko główny wątek powieści. Kultura popularna pokazuje nam wymyśloną przez Mary Shelley historię o ambitnym naukowcu i stworzonej przez niego potwornej istocie w nieskończonej liczbie wariantów: jako film akcji (niedawny Victor Frankenstein w reżyserii Paula McGuigana z Jamesem McAvoyem i Danielem Radcliffem), w wersji humorystycznej (Młody Frankenstein Mela Brooksa, Frankenweenie Tima Burtona, Hotel Transylwania), albo rewizjonistycznej, w której stworzona przez Wiktora Frankensteina istota staje się bohaterem pozytywnym (seriale Dom grozy oraz Kroniki Frankensteina).
Ale tylko powrót do korzeni, czyli sięgnięcie po powieść Shelley pozwoli na wyrobienie sobie własnego zdania o tym, co takiego niezwykłego jest tekście, który od dwustu lat inspiruje kolejne pokolenia czytelników i twórców kultury. Myślę, że nie ma lepszego sposobu na uczczenie urodzin Frankensteina i talentu Mary Shelley, niż lektura samej powieści.