Świat

Sierakowski w NYT: Powrót polityki zagranicznej w Europie Wschodniej

Wyraźniej niż kiedykolwiek widać bezsilność UE.

Europa Wschodnia, która, począwszy od Polski, zaczyna właśnie obchodzić kolejne rocznice dwudziestopięciolecia wyzwolenia od komunizmu, nagle obudziła się z pięknego snu o końcu historii. Polski dysydent z czasów walki z komunizmem Adam Michnik ogłosił koniec najlepszego okresu dla Polski w ostatnich kilku stuleciach. 

Prasa zagraniczna sporo ostatnio rozpisuje się na temat Polski, która dzięki aktywności na Ukrainie umacnia swoją pozycję. Szczególnie na tle słabszej niż się wydawało Unii. De facto jednak bezpieczeństwo Polski uzależnione jest od siły Unii Europejskiej, tak więc realnie wydaje się dziś najbardziej zagrożone od upadku komunizmu i Polacy to wyczuwają. 

Przez ostatnie ćwierćwiecze polityka zagraniczna Polski, Czech, Słowacji, Węgier, Rumunii, Bułgarii, państw bałtyckich i pozostałych wyzwolonych z komunizmu sprowadzała się właściwie do starań o wstąpienie do NATO i Unii Europejskiej. Inaczej niż po pierwszym odzyskaniu niepodległości w 1918 roku, po 1989 nie zawierano w regionie ściślejszych sojuszy między państwami, które każde z osobna inwestowało wszystkie nadzieje i starania we wstąpienie do UE i NATO. 

Obecna sytuacja rzuca złowrogi cień w miejsce, gdzie znajdowała się żelazna kurtyna i na powrót dzieli Europę. „Starej Europie” nic nie zagraża wobec czego może skupić się na swoich interesach ekonomicznych, gdy „Nowa Europa” przypomina sobie koszmary z przeszłości. Nie uspokaja świadomość, że Ukraińcy byli gotowi ginąć za otwarcie sobie drzwi do Unii, która nie chce teraz w ich obronie ponosić kosztów ekonomicznej konfrontacji z Rosją. 

Jedni zajęcie Krymu uważają za próbę ukrycia przez Putina wielkiej porażki, czyli utraty Ukrainy. Inni mówią o demonstracji siły Rosji, skoro pozwoliła sobie na militarną interwencję, na którą Zachód nie potrafił skutecznie zareagować. Trwający chaos najróżniejszych opinii i analiz może zdumiewać wobec prostego w sumie rachunku. Odwrotnie niż na Zachodzie, Rosja daje priorytet ekspansji geopolitycznej, a nie kondycji gospodarczej, o czym świadczy dawna i najnowsza rosyjska historia. Gdyby było inaczej, Rosja inwestowałaby zarobione na gazie i ropie pieniądze w rozwój gospodarczy, a nie w budżet wojskowy, który według zaplanowanych wydatków na 2015 roku przekroczy jedną czwartą całego budżetu państwa. 

Wyraźniej niż kiedykolwiek widać bezsilność UE i dominację narodowego interesu ekonomicznego nad wspólnym interesem całej Unii i jej strefy bezpieczeństwa, do którego siłą rzeczy należą sąsiedzi w tym Ukraina. Symbolem tej postawy jest Gerhard Schroeder, który dla 250 tys. euro pensji, którą pobiera od Gazpromu, lobbuje na rzecz Putina, którego uważa, jak powiedział kiedyś, za „kryształowego demokratę”. Niestety Rosji broni również inny były kanclerz Helmut Schmidt.

Jak tu wierzyć w siłę europejskich sankcji, jeśli firmy europejskie w czasie rosyjskiej agresji na Krym podpisują z Gazpromem i Rosnieftem wielomiliardowe kontrakty w energetyce?

Wymownym przykładem jest włoski Saipem, który tuż przed referendum podpisał kontrakt na budowę części rurociągu South Stream, mającego specjalnie omijać Ukrainę. Z kolei dzień po referendum, gdy przywódcy europejscy naradzali się, jak ukarać Rosję, niemiecki RWE sprzedał rosyjskiemu oligarsze Michaiłowi Friedmanowi swoją spółkę-córkę DEA, wydobywającą gaz. Serwisy ekonomiczne podały jeszcze kilka innych tego typu przykładów. 

Dotychczasowe zachowanie Zachodu raczej zachęca Putina do kontynuowania swoich dotychczasowych działań, niż zniechęca. Polityka zintegrowania Rosji z europejskim rynkiem w nadziei, że to osłabi zagrożenie z jej strony, obróciła się przeciwko Europie. Mamy do czynienia z sytuacją, w której przemysł zbrojeniowy najsilniejszych państw Unii na czele z Niemcami dozbraja armię rosyjską, za co Rosja płaci Europie pieniędzmi ze sprzedaży jej gazu, uzależniając ją dodatkowo energetycznie. Największa gospodarka na świecie jest dziś bezradna w konfrontacji z krajem, który właściwie gospodarczo należy do światowej trzeciej ligi. 

W tej sytuacji „Nowa Europa” będzie tracić zaufanie do Unii i odzyskiwać do USA, które jedyne może być gwarancją bezpieczeństwa. Bez złudzeń, nikt na Zachodzie nie będzie gotów ginąć za Ukrainę, a najpewniej i za inne kraje z naszego regionu. Stawką w tej grze jest jak najszybsze zgranie Europejskiej i Amerykańskiej polityki energetycznej, co przynajmniej uwolni Europę i nas od uzależnienia od Rosji. A dalszej kolejności pogłębianie integracji samej Unii. 

Świadomość, że jesteśmy w innej sytuacji niż Europa Zachodnia, składnia do szukania sojuszników, którzy są w podobnej sytuacji. Niestety Europa Wschodnia jest jeszcze bardziej podzielona interesami gospodarczymi niż cała Unia. Węgry, Słowacja i Bułgaria są najbardziej uzależnionymi energetycznie od Rosji państwami w UE. Czesi chwalą sobie swoją lokalną „splendid isolation” w cieple Niemiec i Austrii. Wspólny interes Polacy mają tylko z państwami bałtyckimi, ale ze względu na ich słabość, a także nieufność najsilniejszej z nich Litwy wobec Polski z powodu historycznych zaszłości, taki sojusz nikomu nic nie daje. Pozostaje tylko Rumunia, drugie największe państwo po Polsce w „nowej Europie”, ale połączone możliwości obu państw to zbyt mało.

Na tym tle widać najwyraźniej, skąd się wzięła taka wielka miłość Polski do Ukrainy. Od jej przyszłości zależy bardzo wiele. Nie tylko można stracić, ale można też zyskać więcej niż kiedykolwiek w naszej nowożytnej historii. Jeśli Ukraina ocaleje w obecnym kształcie (nawet bez Krymu) i wejdzie na podobną drogę do tej, którą przeszła Polska, to potencjał ludzki i ekonomiczny obu państw wzmacniany doraźnymi sojuszami w ramach Unii Europejskiej, pozwala zrealizować historyczne Polskie marzenie o równoważeniu roli Rosji w regionie i zapewnieniu Europie Wschodniej znaczącej pozycji w Unii. 

Niestety ten scenariusz wydaje się wciąż mało prawdopodobny. Nie licząc zagrożeń związanych z ekspansją Rosji i kunktatorską postawą Zachodu, przeszkodą będą korupcyjne przyzwyczajenia i podziały społeczne na Ukrainie. Inną może być sam Zachód, który tych samych ludzi wyprowadzi na Majdan, jeśli wymagał będzie zbyt drastycznych reform i oferował nieadekwatną pomoc gospodarczą. A gdyby udało się to przezwyciężyć, na końcu Polska i Ukraina zamiast miłości, mogą rozpocząć wojnę o pamięć historyczną, do której pretekstów nie zabraknie.

Oba narody bowiem słyną w Europie z szaleńczej dumy pokonanych. 

Jednak zanim to wszystko nastąpi może dojść do rosyjskiej prowokacji i inwazji na Ukrainie. Wtedy ulubione ostatnio słowo zachodnich polityków, czyli “deeskalacja” będzie kiedyś wspominane tak, jak dziś pamiętamy “appeasement” z 1938 roku. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Sławomir Sierakowski
Sławomir Sierakowski
Socjolog, publicysta, współzałożyciel Krytyki Politycznej
Współzałożyciel Krytyki Politycznej. Prezes Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego. Socjolog, publicysta. Ukończył MISH na UW. Pracował pod kierunkiem Ulricha Becka na Uniwersytecie w Monachium. Był stypendystą German Marshall Fund, wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku, uniwersytetów Yale, Princeton i Harvarda oraz Robert Bosch Academy w Berlinie. Jest członkiem zespołu „Polityki", stałym felietonistą „Project Syndicate” i autorem w „New York Times”, „Foreign Policy” i „Die Zeit”. Wraz z prof. Przemysławem Sadurą napisał książkę „Społeczeństwo populistów”.
Zamknij