Miasto składa się z nas-innych. Nie mamy żadnej wielkiej narracji do współdzielenia. Żadnego wielkiego W. Ale mamy tysiące wspólnych interesów.
Hanna Gronkiewicz-Waltz zostaje na stanowisku. Mimo to mam nadzieję, że pewne pozytywne procesy uruchomione przez referendum będą trwałe. Nie chodzi jedynie o personalne zmiany w Ratuszu czy poprawę komunikacji Urzędu Miasta z obywatelkami i obywatelami stolicy. Chodzi również o odzyskiwanie przez obywatelki i obywateli politycznej podmiotowości.
Nie ma oczywiście jednego zbiorowego podmiotu, który chciał odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz (co zresztą było dla nas raczej obciążeniem, niż dawało jakieś korzyści). Chcieli tego PiS i Zieloni; ci, którzy nazywają HGW lewaczką, i takie, które uważają ją za nadwiślańską Margaret Thacher; kibicki Legii i przeciwnicy wydawania miejskich pieniędzy na jej stadion; osoby narzekające na brak miejsc parkingowych w centrum i takie, które uważają, że tych miejsc jest zbyt wiele; ci, którzy uważają prywatyzację miejskich spółek za skandal, i takie, które chciałyby jeszcze więcej dużych inwestycji w mieście. Kiedy w tym tekście używam pierwszej osoby liczby mnogiej, nie mówię o nas wszystkich. Ale nie chcę się ograniczać jedynie do niewielkiej grupy warszawianek i warszawiaków mających poglądy podobne do moich.
Mówię o wszystkich osobach, które uważają, że miasto nie należy jedynie do polityków, arogancja władzy wymaga reakcji obywateli, a dipol PO-PiS nie jest kresem naszej wyobraźni politycznej.
Czego więc możemy się nauczyć po kampanii referendalnej i jakie wnioski wyciągnąć z wyniku referendum?
Po pierwsze musimy pamiętać, że mieszkamy w kraju, w którym zdecydowana większość mediów i medialnych autorytetów wyspecjalizowała się w promocji ciepłej wody w kranie. Jakakolwiek próba poszerzenia pola walki i wskazania, że ciepła woda nie zwalnia nas z innych aspiracji społecznych, politycznych czy kulturowych, dość gładko metkowana jest jako radykalizm (ewentualnie warcholstwo lub demagogia). Jeśli nie można tego zmienić, być może należy to zaakceptować. OK. Jesteśmy radykalni. Żądamy niemożliwego. Cóż w tym złego? Odzyskajmy nie tylko zakryte przestrzenie publicznego dyskursu, odzyskajmy również prawo do stawiania radykalnych postulatów.
Po drugie poszerzanie pola walki należy zastosować również do wmawianego nam politycznego dipolu.
Nie jest tak, że jesteśmy skazani na rządy PO i zagrożeni rządami PiS. Już kilka razy wydawało się, że polityczny układ jest niewywracalny. Tymczasem wywracał się. A w samorządach nie zdarzało się to rzadko.
Co więcej – jest wiele polskich dużych miast, którymi rządzą osoby bez silnego umocowania partyjnego. Być może nie wszystkie są dobrym przykładem gospodarzy wsłuchanych w potrzeby lokalnej społeczności, ale mogą być ważnym dowodem na to, że nie zawsze krytykując PO robimy dobrze Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Po trzecie, kiedy już uda nam się odczarować straszenie Kaczyńskim (lub z drugiej strony Guziałem), należy jeszcze mocniej podkreślać, że to my jesteśmy samorządem. Zabierzmy samorząd politykom. Zarówno krajowym, jak i lokalnym. Odbierzmy to, co jest nasze. To zadanie – jak pokazała nam ta kampania – jest nad wyraz trudne. Na palcach można policzyć przypadki, gdy medialne debaty o sensowności referendum odbywały się bez udziału zawodowych polityków. Tworzenie przekonania, że referendum jest rozgrywką partii politycznych, oznacza całkowite zignorowanie dwustu kilkudziesięciu tysięcy warszawianek i warszawiaków, którzy podpisali się pod wnioskiem o referendum. To także utrwalanie zużytego i jałowego postpolitycznego show, podczas gdy realne polityczne problemy dotykają codziennie każdego i każdej z nas i wołają o właściwe zaadresowanie.
Po czwarte odzyskanie politycznego dyskursu dla obywatelek i obywateli musi iść w parze z precyzyjnym, ostrym i przekonującym artykułoweniem postulatów i problemów. Zbyt łatwo przeciwnicy referendum zbywali argumenty jego zwolenników i zwolenniczek mówiąc o braku alternatyw dla obecnie ralizowanej polityki. Zbyt często mówili, że zgłaszane problemy są z różnych powodów nieistotne. Pokazywanie obszarów wykluczenia, deprywacji, narastania nierówności, łamania społecznej umowy i działania na niekorzyść społeczności musi iść w parze z ukazywaniem znaczenia tych praktyk dla całego miasta oraz wskazywaniem realnych alternatyw. Nie dajmy wciągnąć się w rozmowy o nazwiskach, nie dajmy uwieść się nazwami inwestycji i liczbami obiecanych mostów i linii metra. Rozmawiajmy o społecznych wyzwaniach.
Po piąte kampania referendalna pokazała po raz kolejny, jak niskie są nasze kompetencje obywatelskie i jak łatwo demokrację zamieniamy na krótkoterminowy przetarg. Wiele inteligentnych osób, z którymi rozmawiałem, nie wiedziało, czym w istocie jest referendum, czemu służy, dlaczego mamy do niego prawo i co stanie się po ewentualnym sukcesie. Ogłuszone zmasowanym atakiem antyreferendalnego dyskursu, osoby te uznawały wręcz sam mechanizm za antydemokratyczny. Minister spraw zagranicznych osoby wyrażające w referendum swoje zdanie i sięgające po należne nam miejsce nazwał antymodernizacyjnymi ofiarami demagogii. Wysocy przedstawiciele rządzącej partii oraz ich poplecznicy zbyt często w ostatnich tygodniach próbowali nam wmówić, że jedyna sensowna demokracja to demokracja raz na cztery lata, byśmy mogli przejść nad tym do porządku dziennego. Musimy wiedzieć więcej, musimy więcej deliberować i mocniej się samoorganizować. Gra toczy się o wysoką stawkę.
Po szóste czas wypracować kontekst do pytania o koszt referendum. Pytanie o „bezsensownie wydane” 4 miliony złotych powinno nas skłaniać nie tylko do mówienia, że demokracja musi kosztować (choć i tak jest mniej kosztowna od dyktatury). Przede wszystkim powinniśmy zacząć żądać odpowiedzi na pytanie o koszty poszczególnych miejskich polityk. Nie o to, ile zarobiło miasto na podwyżkach cen biletów, tylko o to, jaki jest koszt społeczny takiej a nie innej polityki transportowej – zniechęcania do korzystania z transportu publicznego, wykluczania osób o ograniczonej mobilności poprzez zwiększanie połączeń z przesiadkami, marginalizowania dzielnic peryferyjnych itd. Nie o to, ile miasto zarabia na swoich nieruchomościach, a o to, ile kosztuje nas presja cenowa narzucana przez Zarząd Gospodarki Nieruchomościami, która usuwa z naszych okolic tradycyjne usługi i lokalnych przedsiębiorców, zastępując ich bankami i sieciowym handlem. Zacznijmy rozmawiać, ile nas kosztuje oszczędzanie i racjonalizowanie kosztów. Zacznijmy wreszcie liczyć nie tylko budżet na koniec dnia, ale również finansowe i społeczne rezultaty podejmowanych (lub zaniechanych) działań w średniej i długiej perspektywie.
Po siódme wreszcie wrócić należy do początku tego tekstu, w którym wskazywałem na słabość frontu proreferandelnego, jaką w mojej ocenie była jego heterogeniczność. Miasto składa się z nas-innych. Nie mamy żadnej wielkiej narracji do współdzielenia. Żadnego wielkiego W. Ale mamy tysiące wspólnych interesów. Jeśli zawodowym politykom uda się nas przekonać, że te małe interesy wcale nie są wspólne, że najważniejszy jest „trend modernizacyjny”, trwanie ciepłej wody oraz powstrzymywanie watahy, będziemy kawałek po kawałku pozbawiani podmiotowości. Jednak jeśli uwierzymy, że to nie politycy powinni wskazywać nam lokalne aspiracje, wzmocnimy nasze obywatelskie kompetencje, postawimy jasne cele i stworzymy dla nich katalog realnych rozwiązań oraz otworzymy się na oryginalne, tymczasowe i celowe koalicje, będziemy w stanie kawałek po kawałku odzyskać miasto. Odzyskać polis.
Czytaj także:
Maciej Gdula, Po referendum, przed wyborami