Historia

Majmurek: Mity niemieckie, mity polskie

Jeśli mamy przeciwstawić się niepokojącym tendencjom do tworzenia nowych mitów w Niemczech, sami najpierw musimy wyjść z dziecięcego mitotwórstwa.

Za pokazanie serii Nasze matki, nasi ojcowie prezesowi TVP bez wątpienia należą się gratulacje. Czy też może należałyby się, gdy nie powierzenie moderowania dyskusji po filmie Piotrowi Kraśko. Prezenter powtarzał od dawna pojawiające się w debacie o relacjach polsko-niemieckich komunały, afektował się własnym oburzeniem z powodu obrazu polskiego antysemityzmu w serialu i nie był w stanie postawić pytań, jakich domaga się ta produkcja. Niespecjalnie pomogli mu w tym goście, z których żaden – co symptomatyczne – nie był krytykiem filmowym czy filmoznawcą. A wyjaśnienie, na czym polega porządek filmowej fikcji, jak film buduje narodową tożsamość i politykę historyczną i w jaki sposób pracuje w nim ideologia, mogłoby rozjaśnić wiele kwestii i oszczędzić niepotrzebnego gadania.

Bo o Naszych matkach… powinniśmy w Polsce dyskutować. Serial pod wieloma względami jest problematyczny z polskiej perspektywy. I to w cale nie ze względu na obraz „antysemitów z AK”.

Kto jest ofiarą?

Ernst Jünger w swoim wojennym dzienniku – wydanym później jako Promieniowania – 4 września 1943 roku zanotował:

Największą grabieżą, jakiej Kniébolo [pseudonim, jakim Jünger określa w swoich zapiskach Hitlera – JM] dopuszcza się na narodzie, jest grabież praw – to znaczy, że pozbawia on Niemców możliwości zachowania racji i czucia się w prawie wobec krzywd, jakie się im wyrządza i jakie im grożą. W rzeczy samej lud jako taki ściągnął na siebie współwinę przez aklamację – to był okropny, przerażający podtekst, który się słyszało w wybuchach radosnej wrzawy, w orgiach radosnych uniesień.

Przekonanie, że powszechne poparcie Niemców dla narodowosocjalistycznego projektu na długi czas obciąża zbiorowe niemieckie sumienie, odbierając im prawo do występowania w roli ofiar, przez dekady tworzyło polityczny krajobraz powojennych Niemiec. Oczywiście, stowarzyszenia wypędzonych pełniły ważną rolę, zwłaszcza na zachodnioniemieckiej centroprawicy. Ale niemiecką tożsamość budowano raczej wokół „gospodarczego cudu” RFN, integracji Niemców z Europą, nowej, demokratycznej wspólnoty. Pokolenie roku ’68 dołączyło do tego pytania o niemiecką winę w okresie nazizmu, w tym winę elity adenauerowskiej RFN, której wielu członków miało za sobą nazistowską przeszłość.

Po zjednoczeniu Niemiec narracja przedstawiająca Niemcy jako ofiary zaczęła przybierać na sile. W ostatniej dekadzie powstało wiele produkcji filmowych i telewizyjnych przedstawiających ten punkt widzenia. W Upadku (2004) Olivera Hirschbiegla, filmie o ostatnich dniach Hitlera, „zwykli Niemcy” są przedstawiani jako ofiary politycznego obłędu wodza III Rzeszy. W Kobiecie w Berlinie (2008) Maxa Färberböcka zdobycie Berlina przez Armię Czerwoną obserwujemy z punktu widzenia kobiet – ofiar gwałtów, jakich dopuszczają się radzieccy żołnierze. Wielką popularnością nad Renem i Szprewą cieszyło się przygotowane przez Josepha Vilsmaiera dwuczęściowe widowisko telewizyjne Gustloff – fabularna rekonstrukcja jednej z największych katastrof morskich w historii, czyli zatopienia przez radziecką łódź podwodną okrętu „Wilhelm Gustloff”, na którym w 1945 roku z niemieckiego wówczas Pomorza Gdańskiego uciekali niemieccy cywile. Nawet pisarz tak odległy od niemieckiej prawicy jak Günter Grass w swojej powieści Idąc rakiem przygląda się niemieckiej tragedii wypędzenia z punktu widzenia niemieckiego dziennikarza, którego matka ocalała z katastrofy statku.

Nasze matki, nasi ojcowie w pewnej mierze wpisują się w ten trend, ale na tle wymienionych przeze mnie produkcji wypadają słabo. Niewielki budżet, estetyczny konserwatyzm, dudniąca, kiczowata, ilustracyjna muzyka, telewizyjny styl zerowy – wszystko trzy dekady do tyłu za tym, co najlepsze w telewizyjnej produkcji w Stanach czy Francji.

Gdzie byli ojcowie?

Historia II wojny światowej przedstawiana jest tu z punktu widzenia kilku młodych ludzi, przyjaciół o różnym stosunku do III Rzeszy i jej ideologii. Są wśród nich entuzjastki reżimu (pielęgniarka donosząca na swoją koleżankę Żydówkę), jak i osoby przez niego więzione i prześladowane – jak żołnierz-dezerter zesłany do batalionu karnego, niemiecki Żyd. Ich losy rozchodzą się w trakcie wojny; serial rozbija się na kilka wątków, a każdy z nich jest narracją przefiltrowaną przez odpowiednią postać. Ważne, by o tym pamiętać – Nasze matki… to nie jest epicka narracja, ukazująca z „lotu ptaka” przekrój niemieckiego społeczeństwa czasów wojny, ale zbiór punktów widzenia poszczególnych bohaterów, „zwykłych Niemców” żyjących z dala od elit armii, partii, władzy, kultury. Ludzi urodzonych w Republice Weimarskiej, ale w dorosłość wkraczających w III Rzeszy, nieznających w zasadzie żadnego życia obywatelskiego i politycznego poza nazizmem.

Przyjęcie takiej formuły narracyjnej pozwala uniknąć zarzutów o to, czego w tym filmie nie ma – masowej zagłady Żydów, obozów, wielu niemieckich zbrodni, odniesienia do innego niż nazizm porządku politycznego. Nie wszyscy „zwykli” Niemcy wiedzieli o Zagładzie, nie wszyscy osobiście uczestniczyli w zbrodniach III Rzeszy.

Czy niemieckie kino ponad pół wieku po zakończeniu wojny ma prawo opowiadać historię takich bohaterów i – przez ich pryzmat – historię narodu?

Ma, ale pojawia się tu pewien problem. Wybór takiej właśnie perspektywy narracyjnej prowadzi do radykalnego odpolitycznienia pytań o nazizm i III Rzeszę. Tytuł serialu – Nasze matki, nasi ojcowie – nawiązuje do stawianego przez pokolenie ’68 pytania: „Gdzie byli nasi ojcowie w III Rzeszy”? Wyprodukowany przez ZDF serial pokazuje, gdzie byli i co robili, ale w taki sposób, by uniknąć pytań o polityczną odpowiedzialność Niemców za nazizm i o to, na ile nazizm był ekscesem, zaprzeczeniem niemieckiej kultury, a na ile wyrastał z pewnych niemieckich tradycji. Czy też nie tylko niemieckich – na ile wyrastał z europejskiego projektu nowoczesności, z kapitalizmem na czele.

Tu nazizm jest pewnym szaleństwem, w jakie wrzuceni zostają bohaterowie, intelektualnie niezdolni do oceny tego, co się w nich dzieje, niemający narzędzi, by dojrzeć źródło pochłaniającego także ich zła. I właśnie pewna „wola niewiedzy” kryjąca się za takim wyborem bohaterów jest czymś prawdziwie niepokojącym. Pokolenie ’68 wierzyło, że pokazanie zaangażowania w nazizm ich rodziców oczyści bońskie Niemcy, pozwoli zbudować bardziej autentyczną demokrację i bardziej demokratyczną kulturę.

Tu widzimy pokolenie ojców i matek działaczy roku ’68 uwikłane w reżim, zaangażowane w wojnę i zbrodnię – ale nic z tego nie wynika.

Jest ono traktowane jako historyczny dramat, dziedzictwo przeszłości, ale nie jako polityczny problem współczesnych Niemiec i Europy.

„Moja Afryka jest w Europie Wschodniej”

Od razu powiem, że nie oburza mnie obraz antysemitów z AK. Polska przed wojną była antysemickim krajem, te nastroje przenosiły się do partyzantki. W Naszych matkach… ten antysemityzm i tak jest dość łagodny. Ogranicza się głównie do gadania, obraźliwych słów, lekceważenia, nie kończy się zbrodnią. Dowódca partyzantów w końcu puszcza wolno niemieckiego Żyda, którego chciał rozstrzelać. To dość łagodna dla nas wizja, biorąc pod uwagę, że była też partyzantka, która Żydów i „bolszewików” rzeczywiście mordowała.

Problem w czym innym: Polska jest tu obszarem rodem z kolonialnego fantazmatu, „dzikim krajem”. Taka wizja z pewnością jest częściowo usprawiedliwiona, gdy pamiętamy o przyjętej w serialu narracji – widziana oczami walczącego o życie niemieckiego Żyda wiejska Polska czasów wojny musiała jawić się jako kraj rzeczywiście zacofany i prymitywny. Czy jednak przyjęcie wyłącznie takiej perspektywy nie jest znów aktem „woli niewiedzy” wobec tego, co działo się w Europie Wschodniej?

Słowiańszczyzna przypomina tu Conradowskie Jądro ciemności, z miejscową ludnością obsadzoną w roli Murzynów. Jakby ciągle żywe były słowa Ottona Bismarcka, który pytany, dlaczego Niemcy nie włączają się w kolonialny wyścig mocarstw, miał odpowiedzieć: „Moja Afryka jest w Europie Wschodniej”. Trauma narodów słowiańskich dotkniętych tą polityką, której ostatnim akordem była ekspansja III Rzeszy na Wschód, w ogóle nie istnieje w tym filmie. Tak jak w wielu amerykańskich filmach o Wietnamie, gdzie dramat Wietnamczyków zostaje przesłonięty przez cierpienie pacyfikujących ich wioski amerykańskich żołnierzy, tak i tu dramat Polaków, Ukraińców, Białorusinów zostaje przesłonięty przez cierpienie rzuconych w słowiańskie „jądro ciemności” Niemców.

Czego nie wiemy, że wiemy

Skąd ta podwójna „wola niewiedzy” u Niemców? Ale czy odpowiedź na to pytanie nie wymaga przeciwstawienia się naszej „woli niewiedzy”, stojącej za narracjami o II wojnie światowej powstającymi w ostatnich latach? Tym fantazjom o Polsce sprzymierzonej z Hitlerem i idącej razem z nim na Moskwę czy opowieściom o dwóch symetrycznych totalitaryzmach – radzieckim i niemieckim. Nie chodzi tu o to, by negować zbrodnie Stalina. Ale w porównaniu z tym, co w wypadku wygranej wojny planowali dla Polaków Niemcy w ramach Generalnego Planu Wschodniego (wysiedlenie 80-85% ludności, ciężkie warunki migracji i osiedlenia, obliczone na biologiczną eliminację dużej części polskiej populacji) powojenne rządy stalinowskie były w Polsce względnie łagodne.

Polakom powinno zależeć na tym, by Niemcy pamiętali o nazizmie, o jego przyczynach, by mierzyli się z tym, co z jego dziedzictwa przetrwało w bońskiej RFN. By zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństw własnej hegemonii w Europie i regionie. By szanowali także naszą narrację i pamięć o wspólnej najnowszej historii. Ta troska o przedstawienie naszej narracji nie może jednak przybierać groteskowej walki o palmę pierwszeństwa w historycznym męczeństwie i heroizmie. Nie może też być prostym obwinianiem współczesnych Niemców za historię sprzed pół wieku.

Dlatego szkoda, że nie mamy podobnej telewizyjnej produkcji, która pokazałaby II wojnę światową z perspektywy „zwykłych Polaków” (więc też nie inteligencji, tylko z punktu widzenia wykluczonych z naszych narracji historycznych klas ludowych). Niestety, nic takiego nie stworzyliśmy – bo nami też rządzi wola niewiedzy, która woli produkować szkodliwe dla nas mity. Przykładem serial Czas honoru. W dyskusji po filmie Piotr Semka powiedział, że chciałby, by serial ten pokazano w niemieckiej telewizji jako odpowiedź na Nasze matki… Tymczasem ten nieudolny telewizyjny kicz, zamiast zmierzyć się z polskim doświadczeniem wojny, tworzy mit o pięknych, młodych chłopcach z bronią w ręku, występujących równie dzielnie przeciw Hitlerowi, co Stalinowi. Cierpienie cywilów, różnica między Generalną Gubernią a PRL, postawy klas ludowych w trakcie wojny – to wszystko znika z obrazu. Zostaje mit męskiej przygody.

Słuchając dyskusji o Naszych matkach…, miałem wrażenie, że nawet prawicowi publicyści domagają się od Niemców krytycznej kultury ciągle dokonującej wiwisekcji na narodowych mitach, nieustannie stawiającej swój naród przed trybunałem.

I słusznie. Tylko że ja chciałbym też takiej polskiej kultury. Bo dopóki stać nas tylko na Czas honoru, nie mamy prawa zbyt wiele żądać.

Jeśli mamy przeciwstawić się niepokojącym tendencjom do tworzenia nowych mitów w Niemczech, sami najpierw musimy wyjść z dziecięcego mitotwórstwa.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij