Co właściwie widzieliśmy? Czy był to faszystowski zamach stanu? Najgorsze, co można teraz zrobić, to potraktować wydarzenia na Kapitolu wyłącznie jako groteskę.
Gdy niecałe cztery lata temu Donald Trump obejmował urząd Prezydenta Stanów Zjednoczonych, w mowie inauguracyjnej roztaczał apokaliptyczną wizję „amerykańskiej jatki”: nierówności, bezrobocia, przemocy gangów, upadłego systemu edukacji, sypiącej się infrastruktury. Minęła cała kadencja, a żaden z tych problemów nie doczekał się rozwiązania. „Amerykańska jatka” okazała się treścią jego prezydentury, zwłaszcza w jej ostatnim roku: pandemia obnażająca słabości systemu ochrony zdrowia i dziesiątkująca populację w stopniu rzadko spotykanym w krajach rozwiniętych, rekordowe bezrobocie, napięcia rasowe i przemoc policji, a na samym końcu szturm sfanatyzowanych zwolenników Trumpa na Kapitol.
Wszyscy państwo widzieli z pewnością te obrazy. Demonstranci w paramilitarnych kostiumach. Mężczyźni wspinający się po policyjnych barierkach na mury Kapitolu. Uśmiechnięty pan w zabawnej czapeczce wynoszący mównicę z Izby Reprezentantów. Jego kolega rozsiadający się z nogą na biurku spikerki Izby Reprezentantów, Nancy Pelosi. Wreszcie, półnagi „szaman” w skórze bizona z rogami na głowie i dzidą w ręku zajmujący miejsce przewodniczącego obrad połączonych izb Kongresu.
Jeszcze nigdy Kongres USA nie uznawał zwycięzcy wyborów prezydenckich w takich warunkach
czytaj także
Co właściwie widzieliśmy? Czy był to faszystowski zamach stanu? Nie sposób zaprzeczyć. Szturmowcy Trumpa usiłowali zablokować pracę Kongresu, który miał formalnie uznać Joe Bidena i Kamalę Harris za zwycięzców wyborów prezydenckich. Wprost podburzały ich do tego kłamstwa Trumpa, który do dziś odmawia przyznania, że uczciwie przegrał wybory. W środę prawnik prezydenta, były burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani powiedział w trakcie wiecu do zwolenników prezydenta: „Jeśli nie mamy racji [w kwestii fałszerstw], to wyjdziemy na głupków. Ale jeśli mamy rację, to wielu z nich pójdzie siedzieć. Niech się to rozstrzygnie w boju” („So let’s have trial by combat”). Chwilę później nastąpił szturm na Kapitol.
W tym samym czasie pracę Kongresu próbowali opóźniać republikańscy kongresmeni, bezskutecznie usiłujący zablokować uznanie głosów elektorskich dla Bidena z Arizony i Pensylwanii.
Jednocześnie atak na Kongres nie przyniósł żadnych korzyści. W kilka godzin przywrócono porządek, a w Waszyngtonie wprowadzono godzinę policyjną. Wyniki wyborów zostały zatwierdzone, Trump nie ma już żadnego ruchu; wszystkie skargi na rzekome wyborcze nieprawidłowości odrzuciły już wcześniej sądy. Atak na Kapitol okazał się nie tylko nieudolny, ale miał też w sobie jakąś groteskową niepoważność. Tak jakby bardziej chodziło o danie upustu emocjom, zadymę, zrobienie sobie kilku selfie, a nie o faktyczne siłowe przejęcie władzy. Niemniej jednak towarzyszyła temu realna przemoc. Kongresmeni naprawdę musieli kryć się przed tłumem przez kilka godzin, wielu bało się o swoje zdrowie i życie. W starciach naprawdę zginęli ludzie.
czytaj także
Najgorsze, co można teraz zrobić, to potraktować wydarzenia ze środy wyłącznie jako groteskę. Przy świadomości wszelkich różnic i zachowaniu wszelkich proporcji „pucz piwiarniany” i dowodzący nim lider marginalnej NSDAP też wydawały się Niemcom w 1923 roku wyłącznie kiepskim żartem. Wydarzenia ze środy pokazują, co czeka Bidena w najbliższych latach. To będzie czas skrajnej polaryzacji, nieufności, wpływu najbardziej dzikich teorii spiskowych na politykę, ciągłego zagrożenia przemocą ze strony skrajnej prawicy.
Nie tylko margines
We środę zobaczyliśmy najbardziej sfanatyzowanych zwolenników Trumpa, polityczny margines. Ale poglądy, które wyznają, bynajmniej nie są marginalne. Sondaż z początku grudnia dla amerykańskiego radia i telewizji publicznej (NPR/PBS) wskazał, że aż 70 proc. (!) republikanów nie wierzy, że Biden wygrał wybory uczciwie. W sumie aż 34 proc. Amerykanów, jedna trzecia obywateli, nie wierzy w uczciwość wyborów z listopada. Można się zastanawiać, jak długo to przekonanie się utrzyma – czy nie działają tu przede wszystkim powyborcze emocje oraz nakręcający elektorat spiskowy język Trumpa. Te wskaźniki to jednak bardzo niebezpieczna sytuacja, grożąca amerykańskiej demokracji serią kryzysów legitymacji.
Demokracja wymaga zgody od obu stron na oddanie władzy pokojowo. Wszyscy polityczni gracze muszą być gotowi powiedzieć w przypadku klęski: „trudno, przegraliśmy, tym razem się nie udało, spróbujemy za kilka lat”. Dziś istotna grupa republikanów nie jest do tego zdolna. Klęskę odbiera jako wynik wymierzonego w nich oszustwa. Jeśli Trumpowi uda się na dłużej podważyć wiarę w uczciwość demokratycznego procesu wśród szerokich grup społecznych, to podobne sceny jak te ze środy czekają nas przy okazji kolejnych wyborów. Żaden rząd nie jest też w stanie sprawować efektywnie władzy w ramach demokratycznych rządów prawa, gdy jedna trzecia populacji postrzega prezydenta jako uzurpatora. Być może obserwujemy właśnie narodziny toksycznego mitu „ukradzionych wyborów”, który będzie rozkładał amerykańską politykę i nakręcał jej polaryzację, tak jak u nas w ostatnich dziesięciu latach robił to mit smoleński.
Twarzą środowego puczu stał się wspomniany młody mężczyzna w futrze bizona, Jake Angeli. Wcześniej dał się poznać jako jeden z wiodących aktywistów związanych z tzw. teorią QAnon. Jest to jedna z bardziej absurdalnych teorii spiskowych ostatnich dekad. Zaczęła się od postów anonimowego użytkownika 4Chan w 2017 roku, twierdzącego, iż posiada najwyższy poziom dostępu (Q) do tajnych informacji, które dla dobra Ameryki ujawnia. Co konkretnie ujawnił? Niepopartą żadnymi dowodami teorię, że Ameryką z ukrycia rządzą struktury głębokiego państwa, zdominowane przez satanistów-pedofilów. Trump prowadzi przeciw nim wojnę i wkrótce odniesie zwycięstwo – posypią się aresztowania wpływowych osób oddających cześć diabłu i wykorzystujących seksualnie dzieci. QAnon to jednak coś więcej niż tylko wariacka teoria – to skrajnie prawicowy ruch gotowy sięgać po przemoc. FBI uznaje go za poważne zagrożenie terrorystyczne.
czytaj także
Niestety, dla wielu Amerykanów to najwyraźniej adekwatny opis świata. W listopadzie w różnych wyborach nominację republikanów uzyskało około dwudziestu kandydatów znanych z mniej lub bardziej otwartego poparcia dla tej teorii spiskowej. Do Izby Reprezentantów została wybrana jedna z nich – reprezentująca Georgię Marjorie Taylor Greene. Skrajnie prawicowy margines nie musi szturmować Kongresu, już tam jest.
Gotowi na autorytaryzm?
Akcja ze środy to nie pierwszy przypadek z ostatnich lat, gdy skrajna prawica pokazuje swoją gotowość do przemocy. Wcześniej w 2020 roku FBI aresztowało członków milicji z Michigan, którzy planowali porwanie i „osądzenie” demokratycznej gubernatorki stanu, Gretchen Whitmer. Polityczka w pewnym momencie stała się najbardziej wściekle atakowaną przez Trumpa osobą w Stanach – głównie ze względu na jej politykę stawiającą w trakcie pandemii zdrowie publiczne nad swobodę prowadzenia biznesu.
Cztery lata prezydentury Trumpa to okres oswajania przez prezydenta obecności gotowej do przemocy skrajnej prawicy. Po marszu rasistów w Charlottesville w 2017 roku, gdzie z rąk prawicowego terrorysty zginęła antyrasistowska działaczka Heather Heyer, Trump odmówił potępienia organizatorów marszu i stwierdził, że wśród jego uczestników byli także „porządni ludzie”. W trakcie jednej z debat z Bidenem, zamiast potępić skrajnie prawicową bojówkę Proud Boys, powiedział jej członkom „stand by” – co można tłumaczyć tyleż jako „czekajcie, uspokójcie się”, co „bądźcie gotowi”.
Rasizm, postprawda i teorie spiskowe – tego chce prawie połowa Amerykanów
czytaj także
Czym to oswajanie podobnych grup się kończy, widzieliśmy we środę. Służby zupełnie zignorowały zagrożenie ze strony zwolenników Trumpa. Pozwolono im wejść do Kapitolu jak na pocztę. Raz jeszcze cały świat zobaczył, jak we współczesnych Stanach bezwstydnie działa przywilej białych. Gdyby demonstrowali działacze Black Lives Matter, policja użyłaby gazu i gumowych, jeśli nie ostrych kul, zanim w ogóle by zbliżyli się do Kapitolu.
Skrajnie prawicowe grupy posługujące się przemocą nie znikną wraz z Trumpem. Same oczywiście nie obalą amerykańskiej demokracji. Co jednak, jeśli zjednoczy je nowy populistyczny przywódca? Ktoś politycznie zdolniejszy od Trumpa? Zdolny zbudować trwalszą zwycięską koalicję, a następnie pchnąć Stany w autorytarną stronę?
Warto mimo wszystko pamiętać, że środa przyniosła nie tylko szturm na Kapitol, ale także potwierdzenie zwycięstwa demokratów w Georgii. Trumpizm nie okazał się tym razem bijącą wszystko polityczną kartą. Przy odrobinie szczęścia konflikt między wściekłymi na to, że republikanie nie obronili drugiej kadencji Trumpa, fanatycznymi zwolennikami ustępującego prezydenta a głównym nurtem amerykańskiej prawicy może ją podzielić na kilka lat i kosztować następne wybory.
czytaj także
Problem jednak będzie wracał, jeśli demokraci nie wykorzystają obecnej przewagi w Kongresie i prezydenta w Białym Domu do daleko idących reform, biorących się za problemy stanowiące przyczyny trumpizmu. Od kwestii ustrojowych, pozwalających republikanom na rządy z mniejszościowym poparciem, po problem sypiących się usług publicznych i zaniku klasy średniej. Amerykańskie państwo musi też, naprawdę musi, odzyskać kontrolę i pokazać siłę zarówno wobec uczestników ataku na Kapitol, jak i ich politycznych mocodawców z Trumpem i Giulianim na czele. Czy demokraci są do tego zdolni? Są powody zarówno do nadziei, jak i sceptycyzmu. To, co zrobią z władzą, jest dziś nawet ważniejszym pytaniem, co dalej z Trumpem i jego fanatykami.