Łącząc mandat europosła z pracą dla Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Sikorski najpewniej nie złamał ani prawa, ani regulacji Parlamentu Europejskiego. To świadczy jak najgorzej o tym prawie i o tych regulacjach.
Przetoczyła się przez Polskę dyskusja o Radku Sikorskim, a konkretnie o łączeniu przez byłego ministra obrony i spraw zagranicznych mandatu europosła z zasiadaniem w radzie Sir Bani Yas Forum – organizowanej przez Zjednoczone Emiraty Arabskie międzynarodowej konferencji zajmującej się kwestiami bezpieczeństwa. Sikorski zarabiać miał na tym stanowisku 100 tysięcy dolarów rocznie.
Z jednej strony pojawiły się głosy atakujące polityka za współpracę z autorytarnym reżimem, gwałcącym regularnie prawa człowieka, a nawet oskarżenia o korupcję polityczną. Z drugiej, Sikorski i jego obrońcy przekonywali, że cała sprawa jest dęta, a skandal jest nadmuchiwany z przyczyn politycznych – najpewniej po to, by przykryć wille Czarnka. Sikorski, brzmiały argumenty tej strony, nie złamał prawa, dochody uzyskane w radzie Sir Bani Yas Forum zgodnie z prawem zgłaszał odpowiednim organom i zapłacił od nich podatki, w sprawach Emiratów w Parlamencie Europejskim głosował zgodnie z linią swojej europartii, wreszcie ZEA to sojusznik Zachodu. Kto tu ma rację?
czytaj także
To nie jest takie proste
Zacznijmy od wykazania problemów z podnoszonymi przez obie strony argumentami.
Tak, to prawda: Zjednoczone Emiraty Arabskie są autorytarnym państwem nieszanującym praw człowieka. Jeszcze niedawno problemy z prawem mogły tam mieć pary całujące się w miejscu publicznym, także te heteroseksualne. W sprawach rodzinnych i karnych ciągle orzekają sądy stosujące prawo religijne, które przewiduje np. karę biczowania za seks przedmałżeński czy picie alkoholu. Homoseksualne relacje – między pełnoletnimi, wyrażającymi zgodę ludźmi – są w Emiratach przestępstwem. Przepisy o bluźnierstwie zakazują atakowania świętych przekonań islamu, otwartej krytyki religii, a nawet świadomego jedzenia wieprzowiny, jeśli ktoś oficjalnie jest muzułmaninem.
Krytyka władzy jest przestępstwem, dysydenci siedzą w więzieniach. Z grona 94 aktywistów, uczonych i działaczy, którzy w 2011 roku podpisali apel wzywający do demokratycznych reform, 60 w 2021 roku ciągle przebywało w więzieniu, w warunkach – jak podaje raport amerykańskiego Departamentu Stanu – które można uznać za formę tortury. Prawo nie gwarantuje pracownikom możliwości zrzeszania się i strajku, a pracownikom sektora publicznego tego ostatniego wprost zakazuje. Można więc zrozumieć, że wyborcy przywiązani do praw człowieka reagują z niesmakiem, gdy dowiadują się, że ich europoseł bierze pieniądze od władz takiego państwa.
Z drugiej strony, ZEA są sojusznikiem Zachodu w Zatoce Perskiej, regionie o strategicznym znaczeniu, gdzie dobrze działających i przestrzegających praw człowieka demokracji po prostu nie ma. Sytuacja w ZEA zmienia się też w ostatnich latach na lepsze. Paragrafy penalizujące relacje homoseksualne są rzadko stosowane, od 2015 roku nie sporządzono żadnego nowego aktu oskarżenia.
W ostatnich latach zabroniono sądom polegania na dowodach uzyskanych w wyniku tortur, a w prawie federalnym – choć nie religijnym – zniesiono karę chłosty. Zlikwidowane zostały przepisy, które pozwalały na łagodne karanie sprawców „mordów honorowych” – czyli zabójstw kobiet, dokonywanych przez członków ich rodzin, którzy poczuli się „zhańbieni” zachowaniem kobiety, najczęściej jej aktywnością seksualną poza małżeństwem. Seks przedmałżeński został z kolei zdepenalizowany w zeszłym roku, niezamężne pary dwupłciowe mogą teraz legalnie mieszkać ze sobą. To wszystko nie zmienia jeszcze faktu, że ZEA to autorytarny koszmar, ale widać pewien postęp, co też trzeba uwzględnić w ocenie Sikorskiego.
Katargate pokazuje, że wbrew propagandzie PiS w Europie działa państwo prawa
czytaj także
Prawdą jest też, co przypominają obrońcy europosła, że głosował on w sprawach Emiratów tak jak jego partia, a w konferencję zaangażowanych jest wielu polityków z demokracji o znacznie wyższej jakości niż ta polska. Diabeł znów tkwi jednak w szczegółach.
Nie wiemy, jak kształtowały się stanowiska chadeków w poruszających kwestie ZEA rezolucjach. Jaki był punkt wyjścia, jaki dojścia, kto z europosłów przekonywał do łagodniejszego, a kto do ostrzejszego języka. Europosłowie mają przecież wpływ na politykę Europarlamentu nie tylko w głosowaniach, ale także w zakulisowych rozmowach, w których np. ucierają się stanowiska frakcji.
Poza Sikorskim zachodni politycy zaangażowani w Sir Bani Yas Forum, Carl Bildt czy były premier Australii Kevin Rudd, to polityczni emeryci, niepełniący już aktywnie żadnych politycznych funkcji z wyboru. Nietrudno sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby Bildt, były premier stawiającej politykom najwyższe wymagania Szwecji, łączył aktywny udział w polityce swojej ojczyzny z pobieraniem pieniędzy od ZEA.
Szklane domy na pustyni? NEOM, saudyjskie miasto przyszłości
czytaj także
Sikorski z pewnością nie jest politycznym emerytem, wymienia się go nawet jako potencjalnego kandydata na szefa MSZ w ewentualnym rządzie opozycji po jesiennych wyborach. Sam Europarlament, wbrew eurosceptycznemu folklorowi, też nie jest dobrze opłacaną emeryturą polityczną, niezależnie od tego, jak wielu polityków w wieku emerytalnym wysłali tam w 2019 roku Polacy. Jest miejscem, gdzie kształtują się istotne regulacje określające warunki gry na największym rynku na świecie. To, co robią europosłowie, potrafi mieć realne znaczenie, zwłaszcza dla operujących na wspólnym rynku podmiotów gospodarczych.
Intuicyjnie czujemy, że coś jest nie tak
A to właśnie łączenie funkcji w PE i Sir Bani Yas Forum jest największym problemem. Sam udział w radzie wydarzenia powiązanego z takim państwem jak ZEA daje się jeszcze obronić. Sikorski i jego zwolennicy argumentowali, że dla liderów z Zachodu jest to droga do bliskiego poznania problematyki regionu; że w ten sposób byli politycy, czasem działający jako nieoficjalni „wysłannicy” swoich rządów, mogą nieformalnymi kanałami komunikować pewne rzeczy bliskowschodnim elitom i badać, co można od nich uzyskać; że kontakty z liberalnymi elitami demokratycznych państw mogą popychać Emiraty i podobne państwa do jakichś minimalnych reform.
Te argumenty nie budzą mojego entuzjazmu, ale rozumiem, że można je stawiać w dobrej wierze. Trudno je jednak zaakceptować w odniesieniu do ciągle czynnych polityków, w tym właśnie europosłów. Ilu racjonalnych argumentów byśmy nie usłyszeli, czujemy po prostu intuicyjnie, że coś jest nie tak. I chyba warto zaufać tej intuicji.
Wysyłając posłów do parlamentu krajowego czy do PE, zakładamy, że będą nas tam reprezentować, że to będzie ich podstawowa praca. Mamy prawo oczekiwać, że w tym samym czasie nie będą pracowali ani dla wielkich korporacji górniczych czy spożywczych, ani dla banku Goldman Sachs, ani dla organizacji stanowiącej faktycznie narzędzie polityki zagranicznej państwa spoza Unii. Choćby i takiego, które pod względem przestrzegania praw człowieka jest znacznie sympatyczniejsze od ZEA.
Taka współpraca, nawet gdy nie stoi za nią żadna korupcyjna intencja, tworzy po prostu na tyle duże ryzyko konfliktu interesów, że politycy powinni jej unikać. Z szacunku dla swoich wyborców i dla powagi umowy społecznej, jaka zawiązuje się między europosłem a jego okręgiem wyborczym w momencie, gdy poseł obejmuje mandat. Tak by nikt nie potrzebował się zastanawiać nad tym, czyje interesy europoseł w pierwszym rzędzie bierze pod uwagę, wykonując swój mandat.
W sytuacji, gdy Unia Europejska ma coraz większy problem z demokratyczną legitymacją i wizerunkiem, gdy niemal w każdym państwie wybuchają antyunijne rewolty, europosłowie naprawdę powinni dbać o to, by stać ponad wszelkimi podejrzeniami.
Parlament Europejski musi się lepiej samoregulować
Jeśli coś faktycznie może szokować w sprawie Sikorskiego, to fakt, że w PE, jak widać, nikt wcześniej o tym wszystkim nie pomyślał. Sikorski chyba rzeczywiście nie złamał nie tylko prawa, ale też regulacji parlamentarnych czy norm określających to, co jest kulturowo i społecznie akceptowalne w Parlamencie Europejskim.
To nie jest pierwszy przypadek pokazujący, że w takich kwestiach jak lobbing, sytuacje ewentualnego konfliktu interesów czy wywieranie wpływu przez korporacyjnych aktorów i państwa trzecie Europarlament nie tylko nie ma wypracowanych sensownych procedur i zdrowej kultury przejrzystości, ale jest chyba w ogóle przed poważną dyskusją na temat tego, jak je wypracować. Czasem można odnieść wrażenie, że nie widzi nawet potrzeby, by cokolwiek zmieniać.
czytaj także
Tymczasem zmiany są konieczne. Europarlament ma zbyt wiele do powiedzenia w kwestii tego, jak wygląda prawo w Unii czy jej stanowisko w istotnych kwestiach międzynarodowych – a jako jedyny jak dotąd organ wspólnotowy cieszący się demokratyczną legitymacją powinien mieć docelowo jeszcze więcej – by móc pozwolić sobie na przejrzystość, brak standardów czy przyzwolenie dla zachowań, które nie przeszłyby w polityce wielu państw członkowskich. Nie wiem, z czego to wynika: czy z tego, że PE nie zdaje sobie sprawy z własnego znaczenia, z bezwładu tej instytucji, czy z tego, że obecny stan rzeczy jest na rękę wielu grupom interesu. Pewnie nakładają się tu na siebie wszystkie te czynniki i dochodzą inne. Niezależnie od wszystkiego, powtórzymy, potrzebna jest zmiana.
By do niej doszło, potrzebny będzie nacisk opinii publicznej w kilku najważniejszych państwach Unii albo mocne przywództwo polityczne w samym PE lub Komisji Europejskiej. Na razie nie widać niestety światełka na końcu żadnego z tych tuneli. Jeśli jednak Europarlament nie zacznie się na poważnie samoregulować, prędzej czy później doczekamy się afery, po której trudno będzie odbudować zaufanie do tej instytucji.